2/2014

Shylock i Hamlet

Centrum Polskie im. Ignacego Jana Paderewskiego w Brukseli wraz ze swoim założycielem i dyrektorem Zenonem Lupiną uczciło swoje 15-lecie występami polskiego aktora Piotra Kondrata.

Obrazek ilustrujący tekst Shylock i Hamlet

fot. Centrum Polskie w Brukseli

W kwietniu 2010 roku oglądałam Hamleta 24:00 w wykonaniu Piotra Kondrata na Międzynarodowym Festiwalu Szekspirowskim w Krajowie (Rumunia), podczas siódmej edycji tego festiwalu, poświęconej w całości księciu Elsynoru. Zjechało tam dziesięć zespołów z całego świata – m.in. z Berlina, Wilna, Miryang (Korea Południowa), Wrocławia, Paryża i Niagaty (Japonia), lecz jedynie Piotr Kondrat wystąpił ze swoim monodramem (w języku angielskim!) nie na deskach scenicznych, tylko na naddunajskiej łące oświetlonej o północy światłem księżyca.

Podobno tego wieczoru, który miał przynieść artyście Grand Prix, usłyszał on od swojego przyjaciela, znanego polskiego krytyka teatralnego Andrzej Żurowskiego (niestety, już nieżyjącego), obietnicę, że dostanie od niego adaptację poświęconą innej wielkiej postaci Szekspirowskiej, mianowicie Shylockowi.

Z tekstem w bagażu i bolesnymi wspomnieniami Piotr Kondrat zjawił się w popularnej brukselskiej dzielnicy Midi, a dokładnie mówiąc – w wielkiej barokowej sali polskiego ośrodka.

Zaczyna się od muzyki. Podczas gdy niezrównany Louis Armstrong śpiewa „Moses, Moses. Let my people go”, aktor wielkimi krokami zbliża się do sceny. Rozchełstany, w stroju wędrownego sprzedawcy książek, wyjmuje zawartość plecaka. Wygląda jak bukinista z nabrzeży Sekwany lub czerwono-zielonych namiotów, które w każdą sobotę wznoszą się w brukselskiej dzielnicy Sablon. Kto wie, może przybył z Polski, z Drohobycza, miasteczka, w którym w 1942 roku zginął Bruno Schulz, albo z litewskiego sztetlu słynącego talmudystami… Na rozstawionych wokół krzesłach spokojnie układa część swoich zbiorów, czytając na głos tytuły – istne skarby wyciągnięte prosto z jakiejś Bibliotheca Universalis: Pitagoras, Dante, Spinoza, Majmonides, Cervantes, Biblia, Szekspir… I oto widzimy stare wydanie Kupca weneckiego.

Shylock! Jaki Shylock?

Historia chciała, że Shylock – postać sławna już od chwili narodzin w latach 1596–1598 w Globe Theatre nad Tamizą – stał się synonimem „złego” Żyda. Lichwiarz, skąpiec, istny sęp, stał się stereotypem mocno zakorzenionym w świadomości ogółu z całą swoją negatywną złożonością. Shylock powraca w różnych epokach i miejscach, pokazywany tysiące razy na scenach, ekranach kinowych i filmach wideo, i pozostaje wciąż aktualny. Zajmuje uwagę umysłów świeckich i religijnych, z lewicy i z prawicy, ponad poglądami politycznymi czy filozoficznymi. Jego imię to metafora i metonimia, która wywołuje tematy nieprzemijające, wciąż żywe i palące. Kupiec wenecki należy do tajemniczego gatunku dzieł otwartych (opera aperta), podsycając niegasnącą dyskusję między wartościami judaizmu i chrześcijaństwa: tolerancją i nietolerancją, odrzuceniem i akceptacją, nienawiścią i miłosierdziem, fanatyzmem i ekumenizmem.

Shylock stworzony przez Piotra Kondrata żyje obok nas. Dość młody, pewny siebie, uważa się za obywatela mającego pełne prawo wykonywać zawód lichwiarza chronionego prawem Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Weneckiej. Prawda, że aż nazbyt często musi znosić prowokacje, obelgi i upokorzenia, jakie funduje mu na Rialto szlachetny Antonio, prawdziwy kupiec wenecki. W jednej z takich sytuacji poniżony w swej godności osobistej i zawodowej Shylock zadaje pytanie: „Czy Żyd nie ma oczu, członków, zmysłów, uczuć i namiętności, które potrafi zranić ta sama broń, dotknąć ta sama choroba i uleczyć to samo lekarstwo, co chrześcijanina, czy nie mrozi go ta sama zima?” [„Alboż Żyd nie ma oczu? alboż Żyd nie ma rąk, członków, organów, zmysłów, uczuć i namiętności? […] alboż ran nie odbiera od tej samej broni, nie ulega tym samym chorobom, nie leczy się tymi samymi lekarstwami, nie grzeje się i nie oziębia tym samym latem i tą samą zimą co chrześcijanin?” – tłum. Leon Ulrich].

Pozostaje stoikiem wobec wielowiekowej pogardy, gróźb śmierci i prześladowań, milczy, powstrzymuje się od zemsty. Może jednak nadejdzie dla niego dzień odwetu? Czy będzie umiał się mścić? Istnieje coś takiego jak prawo talionu…

Wenecja się bawi, trwa karnawał. O przychylność Shylocka zabiegają dobrze urodzeni wenecjanie bez grosza, a wśród nich Antonio. Zaprasza go do domu, a to zaproszenie staje się początkiem tragedii. Jessica, ukochana córka Shylocka, jego oczko w głowie, uciekła, zabierając klejnoty, srebra i dukaty. Co gorsza, dała się uwieść pewnemu gentile, chrześcijaninowi…

Tak oto zaczyna się podwójna gra. Bukinista niepostrzeżenie wchodzi w skórę tej postaci. Aktor z wyczuciem wiedzie nas przez złożone perypetie psychologiczne, przez utożsamienie straty rodzinnej ze stratą materialną i nieumiejętność odróżnienia jednej od drugiej, kiedy rozpacz zdradzonego ojca rozpływa się we wściekłości oszukanego bogacza. Słychać zew krwi, zagłuszany ryczącym instynktem gromadzenia skarbów. Istny popis aktorski narysowany mocnymi liniami, podkreślającymi dramatyzm przeżyć, a jednocześnie subtelne pomieszanie „być” i „mieć”. Bardzo ekspresyjnie wypada scena sądowa, kiedy Shylock chce uzyskać to, co mu się należy na podstawie rewersu podpisanego przez Antonia, czyli słynny „funt mięsa”.

Nasz drogi Karol Marks napisał gdzieś, że „prawdziwym Bogiem Żydów jest weksel”, i to widzimy w przedstawieniu – the bond, obligo, przedziwne zobowiązanie zaciągnięte u Shylocka, stanowi zwornik spektaklu, zaś obraz stworzony przez Kondrata zyskuje siłę symbolu.

Marcin Ehrlich w swej reżyserii pełnej pozornej prostoty daje aktorowi do ręki dwa przedmioty: kamień i nóż. Żydów zawsze obrzucano kamieniami – podczas nocy kryształowej, w czasie wszystkich rzezi i pogromów od Wschodu po Zachód. Nóż to symboliczny przedmiot używany w rytuałach ofiarnych, nóż zawisł w ręku Abrahama, kiedy anioł powstrzymał go od zabicia syna, to również nóż zrozumiałej zemsty ze strony tego, który nie chce dłużej znosić urągań, poniżenia i dominacji innej religii – to narzędzie nieubłaganej wendety. Po wydaniu wyroku, w obliczu doży i trybunału (którego nie widzimy), Kondrat przywraca Shylockowi pełnię godności, wyniosłość i dumę. To jeden z najpiękniejszych momentów monodramu, odtwarzającego w ciągu godziny historię Żyda z diaspory i jego cierpienia przykryte warstwą czasu, który nigdy nie przeminął.

Jak wiemy, poczynając od epoki elżbietańskiej Żyd jeszcze nie raz stanie przed trybunałem, będzie się tłumaczył przed sędziami (również u Marlowe’a). Proces Shylocka to proces antysemityzmu… Dokładnie w tym momencie – uważne ucho to wychwyci – Andrzej Żurowski umieszcza wielki monolog łaski, miłosierdzia i błagania o pobłażliwość (Porcja). To chwila wzruszającej powściągliwości i umiarkowania, najprawdziwsza pochwała piękna i szlachetności istoty ludzkiej. Dla Shylocka nie ma jednak miłosierdzia! Wszelki majątek zostanie mu odebrany, Żyd ma zrezygnować ze wszystkiego, zwłaszcza ze swojej religii. Ma się ochrzcić, tak jak jego przodkowie w Hiszpanii i Portugali…
Aktor, milczący i poważny, patrzy na nas długo. Z bezbrzeżnym smutkiem bierze do ręki Torę i zapałkę. Ogień, który zapłonie, będzie jak autodafe. Aktor wchodzi między publiczność…

Hamlet! Jaki Hamlet?

Podobno z tym jakże ważnym bohaterem theatrum mundi łączy Piotra Kondrata znajomość długa i pasjonująca, lecz niewątpliwie nawet ona wystawiona jest na upływ czasu. Młody książę-poeta zauważony na brzegach Dunaju zmienił się w zbuntowanego mędrca, w człowieka witruwiańskiego (Leonardo da Vinci jest całkiem blisko), w człowieka, którego drążą pytania na temat życia i śmierci, miłości i zdrady, tajemnic Ziemi i Nieba…

Powszechnie wiadomo, że Hamlet przynależy do kultury polskiej. Ośmielę się powiedzieć, że od studium Wyspiańskiego aż do Andrzeja Żurowskiego, poprzez słynnych reżyserów i legendarnych aktorów, Hamlet stał się polskim księciem! Piotr Kondrat jest więc na swoim terenie i jest absolutnym panem przestrzeni, zarówno sali, jak i przyległego do niej ogrodu, widocznego przez wielkie drzwi i okna. Gra wszędzie, chodzi po ścianach i tarza się po ziemi, atakując swoim głębokim barytonem i akrobatycznymi wyczynami osłupiałą publiczność. Jest ciemno, pada deszcz, a my jesteśmy świadkami magicznego, ezoterycznego ceremoniału, poruszającej mszy, podczas której osierocony Hamlet używa wszystkich żywiołów – ognia, wody, ziemi i powietrza. Kondrat, prestidigitator, czarownik i mag, żongluje niezliczoną liczbą pochodni i czaszek, wywołuje dusze zmarłych, zarówno tych ukochanych, jak i znienawidzonych. Ekspresyjnymi gestami sprawia, że otaczają nas zjawy z jego wyobraźni. Odsłania się przed nami w swojej kruchości i bezsilnym bólu po zamordowanym ojcu i upadku matki. Zachowuje niezwykle wyostrzoną świadomość w obecności swoich słynnych szpiegów, Rosenkrantza i Guildensterna – wspaniale gra z ich „symbolami”. Jest mizantropem, ma świadomość tego, że świat jest chory, kiedy wypowiada słynne zdanie: „Thus bad begins, and worse remains behind” („Jest źle, a będzie gorzej”). Lubi Requiem Mozarta, nostalgiczne – lub podyktowane szaleństwem – piosenki Włodzimierza Wysockiego i rozdzierającą melopeję Krzysztofa Komedy z filmu Romana Polańskiego.

Ten Hamlet pokazuje się jedynie nocą w spektaklu krótkim jak Chopinowski nokturn i nigdy nie umiera. Jego rozpacz i samoświadomość, jego sarkazm i cichy smutek, wymowniejszy od wszystkich słów, nie dają nam spokoju.

tłum. Agata Kozak