2/2014
Zyta Rudzka

fot. Zuzanna Waś

Do ukłonów

 

W poniedziałki matkę odwiedzały aktorki. Suche, bezwstydne kobiety. Rozbierały się przy uchylonych drzwiach. Przez szparę w drzwiach podglądał, jak wyginają się na wszystkie strony. Marudzą przy wyborze fasonu. Kapryszą, niecierpliwią się, złoszczą same na siebie, z falbanką czy bez, może karczek albo dekolt w łódkę?

Wypinały pupasy, wciągały brzuchy, drapały się po udach. Kości im grzechotały, kiedy potykały się o porozrzucane kupony materiałów, walające się ścinki, szpilki uwięzione kawałkiem magnesu i zbite w gromadę, słoiki po dżemach wypełnione guzikami, niedomknięte szuflady ze szpulami, rulony papieru pakowego, wytłuszczone strony ze starych żurnali. Bez przyczyny śmiały się w głos, przestępowały z nogi na nogę, a miara ślizgała się po skórze jak wąż gotowy do wylinki.

Te kobiety, dziewczyny, one tak dobrze udawały. Nie przeszkadzał im skruszony chleb na stole, nieświeży oddech krawcowej, nieporadność zdań, brak słów.

Kiedy wychodziły, po swojemu pośpiesznie zbiegając po schodach, zamykał się w swoim pokoju, leżał jak ranne zwierzę o wielkim nieruchomym cielsku, albo też, rozbudzony natrętną myślą, wstawał, krążył od parapetu do drzwi, rozmyślał o historii, która mogłaby się wydarzyć między nim a każdą z nich.

Czasami wykradał matce notes, dzwonił. Tylko po to, by milczeć, poczekać, aż ze złością odrzuci słuchawkę, przerwie połączenie. Potem zawsze marzył. Stawał się mistrzem o zręcznych palcach, który potrafi opuszkami obmierzyć wymiary klientki z dokładnością co do pół centymetra. Widział siebie klęczącego u stóp strojnisi. Brał miarę, nakładając dłonie na goliznę. Zbierał skórę w garść. Jakby marszczył materiał. Mamrotał ze szpilkami w ustach. Niby to przypadkowo opierał głowę o lekko wypukły brzuch, tak twardy jak podstawa cynowej misy. Patrzył na klientkę z dołu, na ledwie widoczną głowę, skrywającą się za sterczącymi piersiami pojmanymi w uprząż: fiszbiny, haftki i klamerki. Przepełniało go zadowolenie. Wrzątkiem ciekło po ciele.

Nic z tego teraz nie zostało. Aktorki przestały przychodzić. Najpierw odeszła mamusia, potem Pyszczek. Unosił się bezwładnie. Głową do dołu. Za opuchniętym brzuchem podążała nitka odchodów.

Już się na niego nie złościł, że nie spełniał życzeń. Nawet zrozumiał, że jego gniew był głupi, jak można oczekiwać, że przeceniona złota rybka spełnia życzenia. Gdyby nie był takim sknerą w sklepie zoologicznym, życie byłoby dla niego łaskawsze.

Pyszczek zmieścił się w pudełku po zapałkach wyścielonym watą. Zgrabnie pochłonęła go ziemia rozgrzebana na grobie mamusi. Na kopczyku ziemi legła muszla, pamiątka wczasów nad morzem. Kupili sobie identyczne marynarskie czapeczki. Kapitan i jego matka. Z powodu schorzenia nerek piła dużo piwa w budce przy molo i śmiała się w głos. Jak nigdy. Może ten nadmiar radości, wybuch czegoś, co powinno być skryte, dokładnie zamknięte w głębi duszy, może to właśnie spowodowało, że po powrocie znad morza mamusia przez długi czas przy każdej wizycie klientki była czegoś smutna.

Był pewien, że odejdzie jak mamusia. Uderzy głową o framugę drzwi. Upadnie. Pójdzie krew z nosa i będzie po wszystkim. Ale żył, i żył, i padł ofiarą zemsty lokatorów. Pluł na dzieci, kiedy gapiły się na niego w windzie. Nie chciał wyrzucić z piwnicy paru metrów zepsutych ziemniaków. Sąsiedzi napisali donos, że nie zakręca gazu. Woda leje się do wanny całe dnie, a nastawione na cały regulator radio nie daje spać. Zaczęli mu robić zdjęcia, jak załatwia się w komórce na zsyp. Zarząd spółdzielni przyjął uchwałę stwierdzającą, że stał się niebezpieczny.

Dzień przed odjazdem z premedytacją przedawkował leki przeczyszczające. Zdołał się załatwić na wszystkie wycieraczki lokatorów. „Jeden do zera dla mnie”, zaśmiał się najpierw w duchu, a potem na cały głos.

Kiedy zabierali go do wozu transportu sanitarnego, mieszkańcy kamienicy stali w oknach i nie spuszczali go z oczu. Pomyślał, że o ile Pyszczek był z promocji, to jego duch jest już pełnowartościowy i spełnia pierwsze życzenie: oto schodzi ze sceny przy pełnej widowni.

Pozostały dwa życzenia do spełnienia. Jeszcze nie wiedział, jakie wyzwanie rzucić duchowi Pyszczka. Być może rozpraszała go myśl, że tu, w domu starców, po raz pierwszy chce zająć miejsce wśród publiczności. Pragnie patrzeć, jak inni z głowami zawisłymi na haku kręgosłupa, odęci niewypowiedzianymi monologami, szurając, wychodzą na scenę do ostatnich ukłonów.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.