3/2014
Zyta Rudzka

Pożegnanie z tytułem

 

– Nie przyzwyczaję się do zapachu szpitala. Jak się dzisiaj czujesz?

Nie odpowiedział. Patrzył, jak nerwowo mościła się na krawędzi krzesła. Dłonie wydawały się ciężkie. Niepasujące do wiotkiego korpusu. Twarde. Prawie czarne. Jakby wypełnione ziemią. Nabrzmiałe żyły oplatały przeguby, biegły w górę, by schować się pod rękawem. Nabrał powietrza i powiedział, wyraźnie oddzielając wyrazy: – Ty mnie o zdrowie nie pytasz, ty mi w twarz plujesz. Koledzy aktorzy mówili o mnie Korkociąg. Każdą otworzyłem. Na gościnnych występach miałem uda jak imadła. Aktor ze stolicy to król na prowincji. Jestem już tylko degeneratem w stanie spoczynku.

– Nie będę o tym słuchała. O twoich kobietach, o twoich…

– Całe życie byłaś zazdrosna.

– O co? – zapytała spłoszona.

– Zostałem aktorem.

– Dużo się nie nagrałeś.

– To już pretensje do autorów. Mogliby pisać dłuższe wersje dla kamerdynerów, posłańców i listonoszy. Przecież ci ludzie mają tyle do powiedzenia.

– Może i mają, ale nie musiałeś, na Boga, wyręczać tych całych literatów – chciała coś jeszcze powiedzieć, ale wstrzymała oddech, by ucisk w plecach mógł zelżeć. – Nie musiałeś wszystkim tego obwieszczać.

– Jakim wszystkim?! Widownia nawet w połowie nie była zapełniona.

– Dali ci upomnienie. I szansę, a ty znowu swoje.

– A kto niby miałby to powiedzieć? Byłem najstarszy w teatrze. Oni dopiero to pojmą, że lokaj ma też swoją nienapisaną kwestię. Nadchodzi dzień, kiedy musi ją wypowiedzieć.

– Przecież to zdanie nawet nie pasowało do lokaja.

– A do kogo?

– Nie wiem… Botanika, działkowca…

Zaśmiał się chrapliwie.

– Nie śmiej się. Znowu zemdlejesz. A ja już muszę do domu. Nie lubię szpitali.

– Kto lubi. Godnie umrzeć można tylko na scenie, bo jeżeli – zaciął się niespodziewanie dla siebie samego. – „Przyroda to mikser. Pomiele. Wypluje”. Ciągle pamiętam tę moją dodaną kwestię.

– Ja też zawsze będę ją pamiętała. I wszyscy z teatru.

– Widzowie nawet się nie zorientowali, że tego nie było w sztuce.

– Muszę się zbierać – sięgnęła po ciastko z galaretką.

– „Wielmożna Pani, powóz zajechał”. Moja ostatnia rola – szybko powiedział, żeby jeszcze nie wstała, żeby ją zatrzymać. – Niekiedy podawałem tekst w taki sposób, że nie tylko Wielmożna Pani, ale też aktorka, która ją grała, była pewna, już po nią powóz zajechał, a woźnicą jest Charon.

– To ja ci dziękuję za takiego kierowcę.

– Wielmożna aktorka miała taką minę, jakby właśnie dotarło do niej, że ona też zostanie zmielona i wypluta.

– Chyba już pójdę – powiedziała niepewnie.

– Ręka mi wczoraj ścierpła.

– Jak się zbieram, zawsze coś wynajdziesz, żebym jeszcze została.

– Idź, idź, ja tylko informuję. Ręka mi wczoraj ścierpła.

– Krążenie. Od serca – wyjaśniła.

– Od składania autografów.

– Akurat.

– Aktor na oddziale wykracza poza kategorię pacjenta.

– Przecież ty wcale nie jesteś znany.

– W szpitalu jest coś z prowincji. Jak tylko powiedziałem, że jestem aktorem, od razu włożyli mi koronę na łeb.

– Proszę cię.

– Sławę liczy się ilością rozdanych autografów na oddziale wewnętrznym, a nie tym, co sądzą o nas najbliżsi.

–A więc jestem twoją najbliższą.

– Siostra to siostra. Nie wybieramy jej, ale jest przy nas.

– Właśnie takie mam wrażenie, że to ja stoję przy tobie, a ty przy mnie nigdy.

– Prawo pierworodnego. Dzierży władzę niedemokratycznie.

– Ale nie starczyło ci tej władzy, żeby iść do niego i powiedzieć, że dziecko jest w drodze. Trzeba się żenić.

– Do złego nawet łajdaka nie będę przymuszał.

– A po latach nie starczyło ci tej władzy, żeby powiedzieć małemu, że starej matki się nie opuszcza tylko dlatego, że Ameryka wzywa – po omacku sięgnęła po ciastko. Wzrok miała matowy.

– Przecież ja mogłem na premiery zapraszać te swoje kobiety.

– Gdybyś chciał zapraszać te swoje, miejsc by nie starczyło.

– Właśnie dlatego brałem siostrę. I zawsze miałaś taką minę, jakby ci się kamica nerkowa odezwała.

– Zjadłam delicje, a miały być dla ciebie – próbowała się uśmiechnąć.

– A ty wiesz, że z tych wszystkich występów najbardziej lubiłem radio. Butów nie trzeba było czyścić, wąsów kleić, spodnie do fraka nie piły w jądra.

– Głos masz ciągle niczego sobie.

– Jakby ze studni.

– Taki głos do takiego ciała. I Bóg może mieć zły gust – wyszeptała, wstając.

– Idziesz już? Idziesz. Jutro przyjdź. Nie spóźnij się.

– Nigdy się nie spóźniam.

– Tylko wchodź na salę z uśmiechem – jęknął, chcąc się wydostać z łóżka. – Wybacz, nie odprowadzę cię. Pytałaś, czy czuję się dobrze. Jak pacjent chce żyć, medycyna jest bezradna – obwieścił z taką emfazą, aż głowa mu opadła do prawego ramienia. Podniósł ją uroczyście, jak flagę ma maszt.

pisarka, scenarzystka filmów o sztuce, psycholog.