6/2014
Zakaz Fotografowania: Coraz to nowe kwiaty

Zuzanna Waś

Zakaz Fotografowania: Coraz to nowe kwiaty

Wczoraj potknąłem się i upadłem. Nie wiedzieć czemu nie podniosłem się, tylko leżałem na trawniku z głową przy paszczy motyki. Ta cisza, bez ludzi, ale i ptaków, bez zaskrońców, bez hord polnych myszy przemieszczających się na zbożowe pola. I tylko ziemia dudniła od korzeni rozsadzających bryły. Rośliny pleniły się, gdzie tylko mogły. Patrzyłem przed siebie, zamykałem i otwierałem oczy w zwolnionym tempie. I wszędzie kwiaty. Każdego dnia coraz to nowe kwiaty na jutrzejszy kompost.

Potem wstałem, zostawiłem jedzenie dla dzikich kotów i postanowiłem wrócić do miasta. Pięćdziesiąt sześć lat – ciągle za mało na rekreację na działce. Gdyby nie koty, sprzedałbym już ziemię, ten domek, werandę, gdzie ona zawsze siadała na pasiastym leżaku i opowiadała Bóg wie co. Nigdy nie umiała opowiadać. Początek niepewny, puentę, jeżeli już była, upychała w drugim zdaniu, a koniec długo kazał na siebie czekać. Jej opowieści zanikały niespiesznie, słowa rozklejały się na sylaby, głoski odpadały od rzeczowników, a czasowniki posiłkowe nie przychodziły z odsieczą słuchającemu.

Do dziś nie wychodzę ze zdumienia, jak ktoś w najwyższym stopniu nudny i rozlazły mógł się tak szybko spakować, a potem energicznie trzasnąć drzwiami. Jej ucieczka z naszego małżeństwa była jedyną rzeczą, jaką mi zaimponowała. Myślałem, że nie lubiła mieszkania swojej matki, ale po jej śmierci wystarczyły jej dwa dni, żeby się tam zagnieździć.

Czas na kawę. Zjeżdżam do kawiarenki przy drodze. Plastikowe krzesła, plastikowe stoły, plastikowa solniczka podszywająca się pod muchomora. Chciałbym tę przerwę w podróży zapisać inaczej: ponad tarasem unosiły się osłabione, niby opatulone gorącą wełną dźwięki – odgłosy rozkładania talerzy, anemiczne pobrzękiwania łyżeczek o porcelanę, ciurkania herbaty ze srebrnego czajniczka.

Zasiadam pod proporcem z napisem „Garden Party”. Rozglądam się. Na początku nic nie czuję. Ale nie trwa to długo. Przesuwam okulary słoneczne na głowę, by ciemne szkła nie przekłamywały widoku. Soczysta twarz jak kawon arbuza. Dziecięca, ale zarazem doświadczona. Może przedwczesnym zepsuciem, szczeniackim nieszczęściem, albo udręczona desperacką szarpaniną, by już być kobietą. Niewielkie usta o obrzmiałych wargach. Jasne szczeciniaste włosy, niby w koku, a trochę jakby rozpuszczone. Małe ząbki w drucianym koszyku ortodontycznym, ślady trądziku na czole, a na ramieniu sztuczny tatuaż, skrzyżowane piszczele w lichej, przetartej czerwieni.

Zachwycający brak symetrii: duża głowa i wiotka sylwetka, jak u postaci z kreskówek. Piękna, rachityczna linia ramion, i te koraliki na przegubach rąk, wszędzie bransoletki, druciki, sznurki, paciorki, kuleczki, kolory. Na górze ubrała coś krótkiego, ni to stanik, ni obciętą krzywo koszulkę. Postrzępiony kawał cudacznej szmatki w bohomazy.

Na uszach ma słuchawki z futra. Wygląda w nich jak zwierzątko, dzikie i płoche. Wydaje mi się, że muzyka wlewa się w jej uszy jak wezbrana rzeka, wciska się i rozlewa po ciele, wyginając je na wszystkie strony. Ciało pulsuje rytmicznie, ale twarz pozostaje napięta. Jakby przynależna do innego, niecielesnego wymiaru.

Nagle zakłada nogę na nogę. Lepki sandał dynda na niechlujnie zapiętej sprzączce. Huśta kościstym kolanem tak szybko, że kręci mi się w oczach, jakbym był na łańcuchowej karuzeli, a nie ściskał siedzisko. Zaraz potem, kiedy wysłała kolejne sto esemesów, siada inaczej, szeroko rozstawiając nogi. I nawet na moment nie zawiesza owadzich, szybkich i pozornie chaotycznych ruchów palców na klawiaturze komórki.

Zauważam, że ma obtarte udo, wysoko, tuż przy kroczu. Dzięki za ohydną modę obcinania dżinsów. Dokucza mi wypełniony pęcherz, a przecież dopiero co wróciłem z toalety. Poprawiam się na krześle, a wtedy ona niespodziewanie zadziera głowę i gapi się prosto na mnie. Bez wstydu i natarczywie. Patrzy tak, jakbym był centralnym punktem na tarczy strzelniczej, ale jednocześnie jest w tym spojrzeniu coś, co każe mi równie dobrze wierzyć, że nawet mnie nie widzi. Że jestem już dla niej liszajowatą hubą na białym plastiku.

Widzi mnie jednak, bo pokazuje mi faka, ale za to rozkłada jeszcze szerzej uda, pochyla się, garbi i nie przestaje wysyłać w inny świat wiadomości.

Czuję się oparzony jej pięknem. Poparzony od środka, do samego mięsa. W takich momentach żałuję, że gram tylko w teatrze, a nie biorą mnie do seriali. Byłoby mi wtedy znacznie łatwiej podejść do niej ze świadomością, że nie zostanę odprawiony jak każdy inny.

Potem już tylko piję kawę, odwrócony w stronę szosy. Wracam do miasta, do mieszkania, do insygniów Króla Leara złożonych na krzyż w szafce nocnej.