7-8/2014

O Jurku prawie wszystko. Gomułka się wściekł

Gomułka się wściekł

Obrazek ilustrujący tekst O Jurku prawie wszystko. Gomułka się wściekł

Bogna Podbielska

Przedstawienie prapremierowe Ślubu Gombrowicza w wykonaniu studentów Politechniki Gliwickiej odbyło się z pompą, zadbali o to sami studenci i ich rodziny. Przyczynił się do tego również zespół Piwnicy pod Baranami, który przybył z Krakowa gremialnie i hałaśliwie z Piotrem Skrzyneckim na czele, bo Krystyna Zachwatowicz – gwiazda Piwnicy – współtworzyła ten spektakl jako scenografka.

Jerzy Jarocki poznał ją w Krakowie właśnie poprzez Piwnicę pod Baranami i zaprosił do współpracy, która zapoczątkowała ich wieloletnią przyjaźń twórczą i towarzyską; później już obejmującą, rzecz jasna, jej męża Andrzeja Wajdę.

Jak do owego spektaklu w ogóle doszło i co się działo potem?

Opowieść muszę zacząć od młodego inżyniera górnika, Wiesława Kiczana. Wspominałem go już w odcinku poświęconym Grotowskiemu i popaździernikowemu Rewolucyjnemu Związkowi Młodzieży jako zbuntowanego śląskiego młodzieżowca, chwilowo związanego z efemerycznym Związkiem Młodzieży Robotniczej, o niejasnym profilu ideowym. Kiczan miał zdolności organizacyjne, żywy umysł i coraz większe ambicje przywódcze, dla których szukał możliwości realizacji. W 1958 roku został przewodniczącym Zarządu Wojewódzkiego Związku Młodzieży Socjalistycznej w Katowicach i wszedł automatycznie w skład egzekutywy KW PZPR. Mimo wszystko wciąż jeszcze wtedy był z ducha niepokornym młodzieżowcem, usiłującym zachować jakąś względną samodzielność. Rok wcześniej jeszcze aktualne było hasło: „Nie ma odwrotu od Października!”. Teraz modniejsze było zaklęcie: „W nowych warunkach trzeba pracować po nowemu!”. Kiczan próbował je po swojemu zinterpretować. Przez pewien czas jego zwierzchnikiem był Jan Szydlak, zastępca Edwarda Gierka w Komitecie Wojewódzkim Partii w Katowicach. Przedtem był m.in. sekretarzem Zarządu Głównego ZMP.

Szydlak po Październiku 1956 należał do aparatczyków nastrojonych reformatorsko. Zajmował się w katowickim KW sprawami ideologicznymi, kulturą i propagandą oraz polityką kadrową. Przemawiał w intonacji śląskiej, śmiano się z niego, że mówi „trynd” zamiast „trend”, ale nie był zamordystą. W okresie, o którym opowiadam, próbował pozyskać miejscową inteligencję, w większości napływową, bo tej o korzeniach śląskich prawie nie było. Dawał do zrozumienia, że swoboda dyskusji go nie mierzi, cenzury nie narzucał. Na Śląsku zresztą w tym czasie szeroko rozlały się długo skrywane żale i pretensje rdzennych mieszkańców. Szydlak podobno namawiał Gierka do uzyskania w kierownictwie partii i rządu w Warszawie zgody na powołanie w Katowicach Uniwersytetu Śląskiego. Co prawda słyszałem, że faktycznym autorem tego pomysłu był wojewoda Jerzy Ziętek, przed wojną wójt gminy Radzionków i młody poseł postsanacyjnego BBWR. W każdym razie dekadę później ten projekt zaczął się materializować, gdy Szydlak był już pierwszym sekretarzem KW w Poznaniu, a potem awansował do kierownictwa PZPR w Warszawie. (Wówczas także wypłynął Zdzisław Grudzień, znany później jako „towarzysz December”). Wspominam Jana Szydlaka dlatego, że Wiesław Kiczan jakiś czas był pupilem tego wpływowego działacza partyjnego, zachęcany przez niego do śmiałych inicjatyw w środowisku młodzieżowym, w myśl wspomnianego hasła, że trzeba pracować po nowemu. Ale czy wiedział, co to znaczy i na czym trzeba się koncentrować?

W pewnym momencie intuicyjnie wyczuł, że tą dziedziną powinna być kultura. Ale na kogo w tej sprawie postawić? Kiczan był pod wrażeniem pierwszych spektakli Jerzego Jarockiego, który mu imponował m.in. jako absolwent moskiewskiego GITIS-u. Jego zdaniem zabezpieczało to przed krytyką ze strony dogmatycznych działaczy partyjnych. Atutem Jurka była jego bezpartyjność, więc nie można mu było wydawać poleceń, należało go dla partii delikatnie pozyskiwać… Muszę jeszcze dodać, że Jerzy nie znał szczegółów powikłanych, tragicznych dziejów ludności Śląska podczas II wojny światowej, wywózki tysięcy śląskich górników, uważanych przez NKWD za jeńców niemieckich, do kopalń Donbasu. Zaokrąglając tę uwagę, myślę, że Jurek nie miał pojęcia o historii Śląska w ogóle, nie bardzo odróżniał Zagłębie Dąbrowskie, wchodzące pod zaborami w skład imperium rosyjskiego, od śląskich tradycji górniczych zaboru pruskiego. Funkcjonowało potoczne pojęcie Drei Kaiser Ecke (Trójkąt Trzech Cesarzy), dotyczące usytuowanych w pobliżu Sosnowca pomników trzech cesarzy. Bo istniało jeszcze niewielkie zagłębie w Jaworznie, pod rządami CK Austro-Węgier.

Jak wiadomo, Jurek znalazł się w Katowicach przypadkiem, bo tylko Józef Wyszomirski, dyrektor Teatru im. Stanisława Wyspiańskiego, odważył się na jego dyplomowy spektakl Bal manekinów. To były wówczas pewne imponderabilia, kształtujące zachowania na miejscu różnych wpływowych ludzi. Ale miały także znaczenie praktyczne. Chodziło bowiem o krzewienie tzw. wysokiej kultury w najważniejszym przemysłowym regionie nowej Polski. Myślano zwłaszcza o młodzieży. Przy tym miejscowym Ślązakom ze względu na ich odmienność kulturową i mentalną niezbyt po wojnie ufano. W takim kontekście doszło do stopniowego zbliżenia młodych ludzi: Kiczana – ambitnego działacza młodzieżowego, i reżysera Jerzego Jarockiego, w skrytości ducha marzącego o wystawieniu Ślubu Witolda Gombrowicza. Ów wszakże nie zgadzał się na to, nie wierząc, że w kraju rządzonym przez komunistów znajdzie się reżyser, który potrafi zrozumieć i wystawić jego sztukę. Pisarz od lat mieszkający w Argentynie nie za bardzo rozumiał, co się w Polsce dzieje, jakie zmiany tam po wojnie zachodzą. Tak czy owak, Jerzy postanowił jakoś obejść zastrzeżenia autora. Gdyby Ślub wystawił ze studentami-amatorami, nie musiałby prosić o jego zgodę. Szukał więc możliwości dla zrealizowania swego zamysłu.

Z początku jednak spotykał się z Wiesławem Kiczanem bez większego przekonania, bo ten napomykał o dobrym honorarium za wyreżyserowanie wielkiego widowiska ku czci Rewolucji Październikowej. Ani wtedy, ani nigdy potem Jurek, choć dłuższy czas miał skromniutkie dochody, w takie przedsięwzięcia się nie angażował. Wkrótce jednak dostrzegł u Kiczana nie tylko ambicję, ale też gotowość do poparcia czegoś niestandardowego, toteż chciał go z pożytkiem i sensownie wykorzystać. Jednak nie od razu się porozumieli. Kiczan wyobrażał sobie, że Jerzy Jarocki wykreuje przy Politechnice Gliwickiej prężny ośrodek kulturalno-oświatowy. Jurek ten pomysł odrzucił, ale miał kontrpropozycję. Przy Politechnice istniał amatorski zespół wokalno-teatralny. Jurek się tym studentom przyjrzał, odbył z nimi rozmowy i zaproponował Kiczanowi, że stworzy półprofesjonalny teatr, z którym postara się wystawiać wartościowy repertuar, a zacznie od prapremiery Ślubu Witolda Gombrowicza.

Nie tylko Kiczan nie miał pojęcia, co to jest za utwór i kim właściwie jest ten Gombrowicz. Ufał jednak Jarockiemu ze względu na osiągniętą już pozycję w Teatrze im. Stanisława Wyspiańskiego w Katowicach, toteż powiedział z charakterystyczną dezynwolturą: „Proszę bardzo, wystawiajcie Ślub Gombrowicza, jeśli uważacie, że to jest właściwa sztuka”.

I tak to się zaczęło. Wiesław Kiczan załatwił z miejscowymi władzami w Gliwicach, że udostępnią na próby salę w miejscowym, mniej używanym kinie przy domu kultury. Zostały też uruchomione na potrzeby tego spektaklu jakieś związkowe dotacje na scenografię, dekoracje, kostiumy itd.

Zaczęły się próby. Obejmowały one parę etapów. W porozumieniu ze swoją ówczesną żoną Ewą Lassek, Jurek postanowił nauczyć wybranych do sztuki studentów poruszania się na scenie i mówienia. Ewa Lassek z zapałem prowadziła z nimi profesjonalny kurs wymowy, przewidziany na pierwszym roku szkoły aktorskiej. Ustawiła im głosy. Z początku czytali fragmenty Ślubu, a Ewa wałkowała z nimi właściwą wymowę, a także rozumienie tego, co się mówi w danej scenie. To było niezwykłe jak na studencki teatr amatorski, gdyż zakładało, przy pewnych oczywiście uproszczeniach, od razu profesjonalne wykonywanie poszczególnych ról. Gdy ten etap przygotowań został zakończony, Jerzy przystąpił do prób analitycznych w taki sposób, jakby miał do czynienia z zawodowym zespołem. Zrobił kilka wykładów o samym Gombrowiczu, o zamyśle sztuki, o jej związkach z Szekspirem i innymi dramaturgami. Dopiero po tych wykładach przystąpił do prób właściwych, które także starał się prowadzić w sposób zbliżony do teatru zawodowego. Był bezwzględny w egzekwowaniu właściwego rytmu scen, sensu i sposobu gry indywidualnej i zespołowej.

Zjawiłem się na jednej z końcowych prób i w holu przed salą teatralną byłem świadkiem zdarzenia, które wprowadziło mnie w zdumienie. Otóż Jurek cały czas próbował wprowadzić do tego przedsięwzięcia kryteria zawodowe i dyscyplinę, także na zapleczu technicznym. Już nie wiem, o co miał pretensje do kierownika domu kultury, którego uczynił jak gdyby szefem produkcji, patrząc z dzisiejszego punktu widzenia. Sądzę, że chodziło o niedotrzymanie jakichś wymogów związanych z dekoracjami. Gdy zbliżałem się do Jurka, który mnie zresztą jeszcze nie widział, rozegrała się między nim a owym kierownikiem (który wiekowo mógłby być ojcem Jurka) awantura. W pewnym momencie Jurek złapał za jakieś krzesło czy stołek i roztrzaskał pod nogami przestraszonego urzędnika. Obserwujący tę scenę studenci-aktorzy oraz inne osoby, które się wówczas tam znajdowały, także się przestraszyli. Jerzy spojrzał na zegarek i powiedział: „Proszę mi to wszystko załatwić na jutro przed godziną osiemnastą!”, i spokojnie odszedł. Wówczas mnie zauważył i jak gdyby nigdy nic z uśmiechem przywitał. Zrozumiałem, że tę awanturę Jurek zagrał, tworząc teatr w teatrze.

Próby trwały o wiele dłużej niż w teatrze zawodowym, ale stopniowo prowadziły do zadawalających reżysera rezultatów. W wyniku tych bardzo ciężkich i żmudnych prac po kilkunastu miesiącach doszło do premiery.

Scenografię, jak wspomniałem, przygotowała Krystyna Zachwatowicz, i zrobiła to w twórczy, odkrywczy sposób. Polegała ona w dużej mierze na wielkim złomowisku starej broni, zardzewiałych samochodów z demobilu, opon itd. Scenografia w ten sposób zaaranżowana podkreślała niektóre wątki sztuki, eksponując bohaterów jako ludzi niedawno zdemobilizowanych z wojska. Nie zubażało to filozoficznych aspektów rozgrywanych scen, a pozwalało potencjalnej publiczności, która przecież miała zakodowaną w swej pamięci niedawną wojnę, zrozumieć dramaturgię i jej historyczne konteksty psychiczne.

Prapremiera odbyła się na początku kwietnia 1960 roku. Była długo, żarliwie i szczerze oklaskiwana. Kurtyna do góry i w dół! Najpierw cały zespół się kłaniał. Potem reżyser ustalił, że na scenie zostają tylko grający główne role i kłaniają się wśród burzliwych oklasków oraz okrzyków aprobaty. Wreszcie przy ostatniej odsłonie pojawia się znowu cały zespół. Ponieważ Krystyna Zachwatowicz przeżywała swoje wzloty jako aktorka i piosenkarka Piwnicy pod Baranami, jej koleżanki i koledzy z dowcipnym Skrzyneckim wyróżniali i oklaskiwali ją szczególnie. Spektakl zrobił na nich wrażenie, bo było to pierwsze ich spotkanie z dramaturgią mitycznego Gombrowicza, tak jak zresztą w przypadku innych widzów. Skrzynecki powiedział też coś zabawnego o talencie Witolda Gombrowicza i Jerzego Jarockiego.

Zapewne publiczność odbierała spektakl, nie wszystko rozumiejąc, bo przecież tekst, dialogi Ślubu nie są łatwe do rozsupłania, a trzeba pamiętać, że to były początki obcowania autora Ferdydurke z powojenną publicznością polską. Jednak całość przedstawienia stwarzała pole do wyobraźni nawet przeciętnym widzom, którzy się tam znaleźli.

Potem był skromny bankiet z jakimś czerwonym winem bułgarskim i kanapkami. Rodziny aktorów-studentów przyniosły ciasta domowe i inne łakocie. Były też tańce. Nie pamiętam, czy przy muzyce z płyt, czy ktoś z Piwnicy zasiadł do fortepianu. Tańczono jak na prywatce, było pogodnie i wesoło.

Zagrano kolejne przedstawienia, na razie bez ingerencji cenzury. Być może zadziałały wpływy Wiesława Kiczana, toteż nic nie zapowiadało katastrofy, która potem nastąpiła. Przyjechał ważny cenzor z Warszawy i wniósł surowe zastrzeżenia. Dotyczyły one głównie wyjazdu zespołu na festiwal teatrów studenckich we Wrocławiu – gdyż tak od początku planowano. Cenzor warszawski nie chciał ujawnić powodów, dla których dezawuuje delegaturę miejscowej cenzury w Katowicach, toteż wokół przedstawienia zaczęły się zakulisowe plotki i pomówienia. Z Warszawy nadeszła decyzja, że zespół gliwicki nie może jechać na festiwal do Wrocławia. Ale dlaczego nie może – tego studentom nie powiedziano. Powiedziano natomiast reżyserowi, czyli Jerzemu Jarockiemu, a wcześniej Wiesławowi Kiczanowi jako opiekunowi politycznemu tego teatru. Kiczan był zdezorientowany i przestraszony. Bo co się okazało? Sprawa owego spektaklu dotarła do KC. Ktoś usłużny doniósł samemu Gomułce. I wówczas zapewne pierwszy raz w życiu on się dowiedział o tym pisarzu. Ciekawe, że Barbara Swinarska przeprowadziła dla „Życia Literackiego” wywiad z Witoldem Gombrowiczem przebywającym na stypendium w Berlinie. Nie było w tym wywiadzie nic szczególnego, Swinarska zadawała banalne pytania. Jednak liczyło się wprowadzenie nazwiska Gombrowicza do szerszego prasowego obiegu. W okresie pierwszych przedstawień Ślubu w Gliwicach do KC dotarła też informacja, że w zwalczanej w PRL „Kulturze” paryskiej ukazał się zapis publikowanego tam przez Gombrowicza Dziennika. Autor – ujmując sprawę eufemistycznie – nie był życzliwy w swych refleksjach dla Związku Radzieckiego i Władysława Gomułki…

Ot, i cała tajemnica wściekłości I sekretarza KC. Ale o tych szczegółach dowiadywaliśmy się stopniowo.

Dla studentów-aktorów było to wielkie, bolesne rozczarowanie, gdyż nieoficjalnie było wiadomo, iż spośród zaproszonych na festiwal teatrów studenckich gliwicki ma największą szansę na pierwszą nagrodę. A za tym posypałyby się zaproszenia zagraniczne. Jednak decyzja z Warszawy była nieodwołalna.

Nigdy wcześniej, ani później, nie wtrącałem się do spraw zawodowych brata, a on do moich. Jednak uczestniczenie w niektórych próbach, obserwowanie zapału tych studentów, a potem ich ogromnego rozczarowania skłoniło mnie do prywatnej próby interwencji. Trochę znałem nowego kierownika Wydziału Kultury w KC Wincentego Kraśkę i zadzwoniłem do niego, wyłuszczając mu niestosowność decyzji zabraniającej udziału gliwickim studentom w festiwalu we Wrocławiu. Moja argumentacja sprowadzała się do następującej myśli: ci studenci przez kilkanaście miesięcy pracowali ciężko jak zawodowi aktorzy, przy czym większość z nich jednocześnie zdawała celująco politechniczne egzaminy. I oto Komitet Centralny powoduje, że to środowisko będzie odnosić się z niechęcią do Partii, która tak boleśnie ich aspiracje kulturalne zanegowała. Muszę powiedzieć, że Kraśko mnie wysłuchał, nie przerywając, po czym zadał jedno pytanie: „Czy możecie mi powiedzieć, o czym jest ten Ślub Gombrowicza? Bo ja dopiero od niedawna jestem kierownikiem Wydziału Kultury, stopniowo wciągam się…”.

Mój Boże! – jak mu streścić tę skomplikowaną sztukę? Ale coś mnie natchnęło.

Odpowiedziałem: „No wiecie, to jest bardzo wyrafinowana dramaturgia, ale rzecz ujmując popularnie, można by powiedzieć w przenośni, że to swoista historia rodziny Matysiaków”.

Na to Kraśko zakłopotanym głosem: „Ach, rozumiem, zadzwońcie do mnie”. Podał jakąś datę.

Zadzwoniłem. Czułem po drugiej stronie chłód. Kraśko odparł mi sucho: „Nic nie mogę poradzić, to jest decyzja na o wiele wyższym szczeblu niż ja. Cześć!”. I odłożył słuchawkę.

Dopiero później dowiedzieliśmy się, że tym najwyższym szczeblem był sam Władysław Gomułka, który się wściekł. O Gombrowiczu, aż do swego upadku w grudniu 1970 roku, nie chciał słyszeć, co świadczyło przede wszystkim o kompleksach i braku poczucia humoru tego skądinąd wybitnego polityka-samouka.

A swoją drogą dziwnie się plecie na tym świecie. Kilka lat temu, z okazji obchodów 50-lecia pracy artystycznej Jerzego Jarockiego, pojawił się niespodziewanie na spotkaniu w Instytucie Teatralnym w Warszawie jeden z aktorów z owego spektaklu Ślubu w Gliwicach, grający chyba syna-królewicza. Już na emeryturze, ważny przez lata inżynier w czołowym zakładzie przemysłu śląskiego.

Wspominał z przejęciem szczegóły i wyjątkową atmosferę prób z „panem profesorem Jarockim”.

Spojrzałem na brata – był wzruszony.

cdn.