7-8/2014

Żywot Stefci

Bydgoska Trędowata stawia wyzwanie śladom drobnomieszczańskiej obyczajowości, chociaż nie działa wywrotowo, bo momentami stara się widza uwieść.

Obrazek ilustrujący tekst Żywot Stefci

Magda Hueckel

 

Zabawy z kiczem zazwyczaj wywołują ambiwalentne odczucia. Przez jednych odrzucany jako tandeta, brak gustu i efekciarstwo, przez innych coraz bardziej otwarcie hołubiony ze względu na prosty mechanizm rzewnego odbioru, rzekomo tak potrzebnego w zwirtualizowanym świecie. Raz uznawany za skrajne przeciwieństwo sztuki awangardowej i krytycznej, to znów skrycie podtrzymywany przy życiu jako element społecznej edukacji, czego dowodem miałaby być tak zwana misja seriali. Twórcy teatralnej Trędowatej podjęli ów dyskurs świadomie i z przekorą. Dodanie do tytułu spektaklu określenia „melodramat” już na wstępie sugeruje subtelną grę z konwencją.

Stefcia brnęła dalej niesiona przez gorące fale wzburzonego uczucia, jakby do końca nieświadoma zagrożeń. Niestety było już za późno, dramat jej osobistego szczęścia nie miał szansy na ostatni akt – kurtyna spadła zbyt szybko, przykrywając jej życie ciężkim od kurzu suknem. Mimo przeciwności losu trwała przy swoim, poddawała się temu, co trzeba i temu, co można, w środku serca wciąż jednak pielęgnowała zakazany owoc, a na ustach grzechu zachowywała milczenie. – Powyższy fragment dorywczego pastiszu pisarstwa Heleny Mniszkówny jest przykładem kontrowersji, jakie rodzi spotkanie ze sztuką kiczu. Wydana w 1909 roku powieść, nazywana lekturą pensjonarek i kucharek, doczekała się ogromnej ilości wydań. Trędowata to nie tylko romansowy bestseller międzywojnia i kilku dekad PRL-u. To społeczny fenomen, choć dziś podtrzymywany głównie przez czytelników powracających wspomnieniem do czasów realnej popularności powieści. Naśladowanie grafomanii z jednej strony bywa niezobowiązującą rozrywką formalną, z drugiej zaś metodą na dowartościowanie własnego gustu i zaznaczenie wyższej świadomości w obcowaniu ze sztuką. Kampowa perwersyjność naśladownictwa „tego, co złe i w nadmiarze” polega jednak na połączeniu przyjemności pobłażliwego kpiarza i satysfakcji bezwzględnego arbitra sztuk. Co prawda de gustibus non est disputandum, ale przekaz współczesnego teatru wymaga uważniejszego i wyzwolonego z poprawności wglądu estetycznego.

Wojciech Faruga i Paweł Sztarbowski w bydgoskim spektaklu zmienili podstawowy problem budujący w powieści zaplecze „winy melodramatycznej”. Główną przeszkodą na drodze miłosnego spełnienia nie są kastowe zależności. Dziś w społecznym systemie i mechanizmach biowładzy ważniejsze od klasowych są nierówności „kasowe” i wiekowe. Współczesne Stefcie Rudeckie nie załamują rąk z powodu mezaliansu. Jednak wciąż obyczajowym faux pas pozostaje związek starszej kobiety z młodszym mężczyzną. Rzecz jasna dzisiejszy ostracyzm wobec tego zjawiska nie jest już tak radykalny, ale większość „wiedzących swoje” rezonerów szybko wydaje wyrok na „szaleństwo starej baby” czy „towarzyski żart”. W powszechnej świadomości małżeństwo ze starszą kobietą dodaje mężczyźnie nobliwości, z młodszą – przysparza uznania dla wigoru. Status kobiety jednak nie jest tak wolny, gorset społecznych norm do dziś wiąże go dość mocno.

Już na samym początku ma miejsce bezpośrednia konfrontacja. Większość scen to dialogowe starcia prezentujące charakterystyczne postaci. Po krótkim monologu Stefanii (Małgorzata Witkowska) dochodzi do spotkania trzeciego stopnia z ordynatem Michorowskim (gościnnie Piotr Domalewski). Ona – jak typowa guwernantka ubrana w suknię z epoki, trzyma fason, choć na jej twarzy widoczne jest niespełnienie i lekka frustracja. On – nagi, z błyskiem w oku, jak Adonis wchodzi pewnym krokiem i rozpoczyna przekorny flirt. Młode, piękne ciało, pewność siebie, otwartość poglądów kontra wyuczona zachowawczość, konieczne święte oburzenie, zrezygnowanie i demonstrowana wyższość moralna. Scena mogłaby popaść w łopatologiczne obrazowanie, gdyby nie świetna gra aktorów i głębszy zamiar dramaturgiczny.

Mimo zewnętrznych determinacji to osobowość Waldemara okazuje się samoświadoma i prawdziwie wolna. Stefania, chociaż wie, że przegrywa swoje życie jako samotna nauczycielka, to jednak nie ma na tyle odwagi, żeby dokonać przemiany. W scenie deszczu pantofelków okazuje się walczącym o swoje, ale jednak Kopciuszkiem. On zaś jest nie tylko zamożnym obieżyświatem, który wykształcenie zdobywał na zachodnich uniwersytetach, ale również wciąż swobodnym obyczajowo młodzieńcem, który w wolnych chwilach trenuje kendo i falsetem śpiewa Precz z moich oczu – każda kobieta z chęcią się nim zaopiekuje. Jedyna, która oparła się jego wdziękowi, stanie się ofiarą prawdziwej miłości. Większe problemy rodzi jednak to, że Michorowski jest też idealistą, który próbuje na własną rękę realizować pozytywistyczny program humanizmu, równości, braterstwa i sprawiedliwości społecznej. Siłą rzeczy stoi na pozycji przegranej wobec nasilającej się zbiorowej opresji.
Bezbronna i pogodzona ze swoim żywotem Stefka pojawia się w magnackim pałacu hrabiny Idalii Elzonowskiej (Alicja Mozga), by serwować lekcje francuskiego niesfornemu Luciowi (Maciej Pesta). Starsza pani domu reprezentuje społeczne interesy wyższych sfer. Peruka, manieryczny akcent, odpowiedni dla wieku i klasy strój skrywają wewnętrzne pragnienia i obsesje. Stłamszenie libido ujawnia się w scenie z synem, który zanadto starannie ubiera ją i maluje, aż do momentu agresji. Lucio to karykaturalna wersja podświadomości matki – jego ostatecznym spełnieniem jest „mała śmierć”.

Podobnie fasadową funkcję w rodzinie pełni hrabia Barski (Roland Nowak), odpowiednio szkolący córkę Melanię (Magdalena Łaska) do ślubnego rytuału, który raz na zawsze przypieczętuje małżeństwo z rozsądku. Degenerację upadającej klasy podkreślają kostiumy i scenografia Agaty Skwarczyńskiej. Przepych i salonowy gust strojów odzwierciedla obyczajowość minionej epoki. Śladem świetności jest też mozaikowa posadzka. W tle sceny podwieszone zostało ogromne, okrągłe lustro – niekiedy porusza się, odbija kalejdoskopowe intrygi, ale też samą widownię, biernie przyglądającą się powolnej i nieuchronnej degradacji każdej postaci.

Schyłkowość świata arystokracji to nie magmowate trwanie w dekadenckim, narkotycznym transie, ale szybki – i w sposób niezamierzony farsowy – upadek w ruinę. W istocie smutny okazuje się związek hrabiego Trestki (Michał Jarmicki) i Rity (Karolina Adamczyk). Lekko androginiczna, lubiąca ubierać się po męsku, wyzwolona kobieta nie zadowala się paryskimi sukniami, które przywozi jej Trestka. Modernistyczna feministka woli eksperymentować z Przybyszem (Piotr Stramowski), który niczym Wokulski w filmowej Lalce Hasa wyłania się z piwnicy jako przedstawiciel niższej klasy. Jest uosobieniem natury i żywiołowego uczucia, jak najbardziej cielesnego. Ale budzący pobłażanie, odrzucany Trestka nie jest jednak tak niewinny. Od lat zaspokaja swoje żądze z pogardliwie traktowaną służącą Aloną (Małgorzata Trofimiuk), która godzi się na nieustannie odgrywany, patologiczny schemat. Kiedy przygotowuje Stefcię do ślubu, tak naprawdę otwarcie tęskni do wyższego statusu, dlatego welon traktuje jak cugle dla poniewieranej Stefci.

Nad wyraz uteatralizowanymi karykaturami są sceny pogrzebu psa i polowania. Raz arystokraci w komicznym rytuale chcą wszem i wobec okazać swoje zasoby oficjalnej miłości i szacunku – w większym stopniu do bliźniego zwierzęcia niż człowieka. Za drugim razem już nie skrywają swoich zamiarów, okazują się stadem sprytnych myśliwych, a Rudecka ich łowną zwierzyną. Szczytem krótkowzrocznej fałszywości jest okraszana grubymi żartami Trestki salonowa rozmowa o „Murzynach”, którzy – jak powiada Idalia – w Paryżu chodzą zupełnie na wolności, a podobno nawet w dobrym guście jest uważać to za normalne… Zgrzyty w arystokratycznym kole zamachowym trafnie punktuje muzyka Joanny Halszki Sokołowskiej – dłuższe sceny formalnego zadęcia komentowane są zniekształconymi wstawkami dźwiękowymi. Wszystko to pokazuje strach przed „ludem”, intelektualną słabość całej warstwy społecznej, jej zakłamanie i oderwanie od rzeczywistości, ostatecznie skazujące na porażkę.

Kobieta dojrzała umiera. Teatralny nieszczęśliwy romans ordynata z guwernantką tętni życiem przede wszystkim dzięki świetnym kreacjom bydgoskiego zespołu. Spektakl jest kierowany raczej do szerokiej widowni. Powieść Mniszkówny i jej ekranizacje w treści łamały obowiązujące konwenanse, ale przez kiczowatą formę tak naprawdę konserwowały status quo, a marzenia o wolności zamykały w buduarze lub kuchni. Bydgoska Trędowata stawia wyzwanie śladom drobnomieszczańskiej obyczajowości, chociaż nie działa wywrotowo, bo momentami stara się widza uwieść.
 

Teatr Polski im. Hieronima Konieczki w Bydgoszczy
Trędowata. Melodramat wg powieści Heleny Mniszkówny
reżyseria, wideo Wojciech Faruga
dramaturgia Paweł Sztarbowski
scenografia, kostiumy, światło Agata Skwarczyńska
muzyka Joanna Halszka Sokołowska
premiera 7 maja 2014