7-8/2014

Testament mimo woli

Szkice i felietony Jerzego Koeniga zebrane w tomie Kto ma mieć pomysły? można czytać niczym zapiski Mistrza. Dla wychowanków Profesora istnieje jednak inna perspektywa – powrotu do kogoś bliskiego, za wcześnie i niesprawiedliwie straconego.

Obrazek ilustrujący tekst Testament mimo woli

Zuzanna Waś

 

Był 2 marca 1992 roku. Kilka godzin wcześniej wróciliśmy z Wojskowych Powązek, gdzie w promieniach wiosennego słońca celebrowano pogrzeb Tadeusza Łomnickiego. Za chwilę w Teatrze Telewizji miała się odbyć premiera Stalina Gastona Salvatore’a w reżyserii Kazimierza Kutza z ostatnią rolą wielkiego aktora. Zwyczajowy wstęp do przedstawienia – podobnych wygłaszał przecież Jerzy Koenig dziesiątki – zamienił się w przejmujące pożegnanie przyjaciela. Ostatnie jego zdanie: „Zostaliśmy sami i nie jest nam z tym dobrze” – do dzisiaj, choć minęły ponad dwie dekady, dźwięczy mi w uszach. Wciąż słyszę łamiący się głos Koeniga.

Chciałem powtarzać to zdanie w nieskończoność, gdy w lipcu 2008 roku, z dala od Polski, dopadła mnie wiadomość o śmierci Jerzego. Był wtedy dla mnie już Jerzym, bo któregoś wieczoru po teatrze zaprosił nas – kilka osób było – do swego mieszkania, na wódkę i długie rozmowy. I bodaj wówczas zaproponował, abyśmy byli na ty, co do dziś uważam za jedno z najważniejszych czysto ludzkich wyróżnień. Do tamtej pory taki zaszczyt nie mieścił mi się w głowie. On, góra najwyższa, Mistrz niewzruszony, co przyjmował mnie na Wydział Wiedzy o Teatrze warszawskiej PWST – moim starszym kolegą? Niedorzeczne. A jednak Koenig kruszył mury. Szukał kontaktów, słuchał młodych i niedoświadczonych, może się czegoś od nich uczył. Był uważny i – choć to było na pierwszy rzut oka trudne do uwierzenia – empatyczny. Był Mistrzem, ale też łatwo zaczynało się myśleć o nim jak o kimś bliskim, godnym zaufania.

Dlatego książkę Kto ma mieć pomysły? dla wielu z jego wychowanków poprzedziły miesiące oczekiwań. Najpierw radość, że będzie, że nareszcie, że już prawie jest. A potem wzruszenie przy spojrzeniu na okładkę ze znajomą twarzą. Wąskie usta, grube szkła, na twarzy dobrze zapamiętany wyraz pobłażania. No i nieodłączny papieros. Próbowaliśmy z kolegami z WOT-u powtarzać po nim rytuał zapalania i zaciągania się, dobrze opisany przez Janusza Majcherka w posłowiu. Przekładaliśmy więc papierosa z ręki do ręki, na chwilę wkładaliśmy do ust i znowu od nowa. Wreszcie zapalaliśmy, po chwili zanosząc się kaszlem. Chcieliśmy być jak jego kopie. A przy tym nieodmiennie prowadziliśmy bardzo mądre rozmowy o teatrze.

Koeniga do tej pory niemal nie czytaliśmy, chyba że w pismach, porozrzucanych felietonach i recenzjach. Z pierwszego opublikowanego przezeń tomu pozostał przede wszystkim genialny tytuł Rekolekcje teatralne i aura legendy, właściwa choćby niektórym zbliżonym do niego niewielkim rozmiarem i ponadczasowym oddziaływaniem książkom Konstantego Puzyny w rodzaju Półmroku albo Burzliwej pogody. Można je czasem zdobyć w ocalałych jeszcze nielicznych antykwariatach.

Dlatego Jerzy Koenig istniał w świadomości przede wszystkim jako człowiek słowa mówionego, w telewizyjnych i radiowych lakonicznych wypowiedziach umiejący sformułować nieubłagane w swej precyzji syntezy. Słów było w nich minimum, wyłącznie te absolutnie konieczne. To zresztą była życiowa zasada, którą znać także w pomieszczonych w tomie Kto ma mieć pomysły? tekstach. Zawsze mniej, nigdy za dużo. Zawsze piekielnie logicznie, choć może nieefektownie. Teatropisanie Jerzego Koeniga po latach w swej ascezie objawia literacki powab. Mało który z krytyków, nie tylko teatralnych, tak odpowiednie dawał rzeczy słowo. Sam autor jednak traktował je zawsze jako działalność skrajnie służebną – wobec widzów, wobec teatrów, wreszcie ludzi sceny, którym po prostu wypada spłacić dług przyjaźni albo odwdzięczyć się za ich dzieła.

Dlatego nie bez przyczyny rzecz opatrzono podtytułem Szkice i felietony teatralne. Nie znajdziemy tu rozbudowanych esejów, w których autor miałby okazję, aby pozachwycać się trochę swoją erudycją. Czy Koenig mógłby coś podobnego napisać? Oczywiście. Tyle że nie widział sensu i celu, teatrologiczne egzegezy pozostawiając innym. Wolał przyszpilać zjawiska jednym trafnym zdaniem, czasem nie bojąc się nazywać po imieniu spraw prostych. Prostota jego wypowiedzi była przemyślanym wyborem. Sztuka redukcji wymogiem podstawowym. Do tego dochodziło przekonanie, że słowo przetrwa, i nie wiemy, do kogo dotrze. Dlatego czasem warto odrzucić ironię (był jej niezrównanym mistrzem), przestać bawić się w stylistyczne figury (skądinąd nigdy nie miał do nich zaufania) i pisać wprost, czarno na białym, aby ponad wszelką wątpliwość zostać zrozumianym.

Tak postrzegane szkice i felietony z Kto ma mieć pomysły? układają się w coś więcej niż tylko zestaw bardziej i nieco mniej udanych tekstów. Stają się wykładnią poglądów autora na teatr i na rzeczywistość, która teatr – niezależnie, czy lepszy, czy gorszy – bezceremonialnie pożera, bo teatr (to nauka płynąca z pism Koeniga) wcale nie jest najważniejszy na świecie. Tak myślą może egzaltowane pięknoduchy, do których Profesorowi zawsze było jak najdalej. Blisko mu było za to do tych, którym poświęcał – często niestety pożegnalne – szkice. Do Edwarda Csató, który w redakcji „Teatru” przyjmował jego pierwsze artykuły. Do Konstantego Puzyny, Zbigniewa Raszewskiego, Adama Tarna, Zygmunta Hübnera, o którym pisał, że artysta nie zdominował w nim człowieka, Kazimierza Dejmka, któremu „składał hołd bez egzaltacji”. Do Tadeusza Łomnickiego wreszcie, bo go podziwiał, ale też widział w nim mniejsze i większe śmiesznostki.

Wypełniony wspomnieniami o nich zbiór Kto ma mieć pomysły? czyta się jak epitafium dla epoki, wspomnienie minionego już teatru. Charakteryzowały go cechy wyjątkowo Jerzemu Koenigowi bliskie. Wymieńmy najważniejsze – prymat literatury nad tak zwaną sztuką reżyserii, niechęć do szemranych eksperymentów i trwających najwyżej kilka sezonów mód. Wspomnijmy dobrą pamięć, która uniemożliwiała mu ekscytowanie się coraz to innymi nowinkami, skoro wszystko już było i wszystko doskonale pamiętał. A także niechęć do formułowania definicji, lęk przed skrzywdzeniem kogoś kategorycznym sądem. Dlatego w zbiorze tym tak wiele znajdziemy pytań stawianych samemu sobie, często pozostawionych bez odpowiedzi.

Najważniejsze chyba, że Jerzy Koenig, w którego biografii splatają się różne meandry drugiej połowy ubiegłego stulecia (przynależność do ZMS, PZPR, SD, a nawet TPPR), wierzył, że nic na świecie nie dzieje się bez przyczyny. Skoro historia ma swój cel i sens, tego samego można i należy wymagać od teatru oraz literatury dramatycznej. Książka wydaje się właśnie takim wołaniem o sens w świecie, gdzie rok po roku jest go coraz mniej. Jeśli przyłożyć słowa Koeniga do naszej, nie tylko teatralnej, rzeczywistości, okaże się on profetą. Wiele z jego nieprzyjemnych przewidywań się sprawdziło. Dowodem między innymi jego felietony z lat ostatnich, chociażby te publikowane w „Foyer”, pod wymyślonym przez autora, jakże oczywistym szyldem Palarnia.

Sam na ich pisanie Jerzego namówiłem, gdy najpierw z Krzysztofem Rakiem, a potem już sam, jako redaktor naczelny, to pismo uruchamiałem. Nie dał się długo prosić, zapewne z ciekawości nowego miejsca i po części znanych, a po części także nowych ludzi. Poza tym wiedzieliśmy przecież, że Profesor nie traci z oczu swoich uczniów i kiedy może, wspiera ich na różne sposoby. Pamiętam, zaprosiłem kiedyś, na starcie „Foyer”, Koeniga na spotkanie z redakcją. Mieszkanie przy Alejach Ujazdowskich, gdzie pracowaliśmy, wypełniło się po brzegi, przyszli także autorzy zewnętrzni, bliżsi i dalsi przyjaciele. Dla niego, żeby go słuchać. I Jerzy mówił długo, zdawało się, że na nowo rozkwitł. Może dlatego, że znowu poczuł się potrzebny? Zapisał potem w kolejnej Palarni: „29 czerwca byłem na spotkaniu w redakcji »Foyer«, z wydawcą, redaktorami, autorami. Popatrzyłem na nich – ze dwie córki, jeden syn, a reszta już tylko wnuki. Życzę Wam jednego – spróbujcie być rodziną. Z czytelnikami także, rzecz jasna”.

Na moją prośbę pisywał sporadycznie do „Dziennika”. Także recenzje, co już było zdumiewające. Pamiętam jak dziś szatański pomysł, by opisał Strefę działań wojennych w reżyserii Natalii Korczakowskiej w Teatrze Rozmaitości. Wzbraniał się, na koniec zażądał, abym mu towarzyszył, z ironii i przekory oczywiście. Po czym napisał wcale nie druzgocącą recenzję, nie ze swojego teatru. Bo nie chciał ranić, chciał rozumieć. Słuchał młodych nawet wtedy, gdy nie mówili znanym mu językiem.

Ostatnim chyba tekstem napisanym do „Dziennika” był ten poświęcony adaptacjom Dostojewskiego. W tym też było coś z żelaznej logiki Jerzego Koeniga.

Dlatego dla do mnie podobnych Kto ma mieć pomysły? – testament mimo woli Jerzego Koeniga – musi być czymś więcej niż książką o teatrze. Na półce stoi obok Pochwały teatru Andrzeja Wanata, bo często widzę ich razem. Tak już pozostanie.

autor: Jerzy Koenig

tytuł: Kto ma mieć pomysły? Szkice i felietony teatralne z lat 1978-2008

wydawca: Instytut Książki – miesięcznik "Teatr"

miejsce i rok: Kraków – Warszawa 2014