7-8/2014

Pomysł, czyli namysł

JACEK KOPCIŃSKI Powodem, dla którego spotkaliśmy się dziś w Instytucie Teatralnym, jest wydanie tekstów Jerzego Koeniga, zebranych i opracowanych przez Pawła Płoskiego. Jerzy Koenig zmarł w lipcu 2008 roku; teatr polski stracił w nim świetnego krytyka i felietonistę, tłumacza, niegdyś szefa redakcji Teatru Telewizji, nauczyciela, organizatora życia teatralnego i last but not least twórcę Wydziału Wiedzy o Teatrze w Wyższej Państwowej Szkole Teatralnej w Warszawie (obecnie Akademii). Koenig był człowiekiem-instytucją, który „pisarstwo teatralne” uprawiał jednak dość kapryśnie. Choć pisał dużo, sam wydał tylko jeden, szczupły wybór swoich tekstów. Jego koronnym gatunkiem stał się felieton. Od pewnego momentu chętniej niż o przedstawieniach pisał o samym teatrze w jego różnych wymiarach. Był w nim doskonale zorientowany i na swój sposób zadomowiony, przez co zyskał ogromny autorytet wśród czytelników, uczniów i artystów. Jego myśl wyrosła z obserwacji teraźniejszości i wiedzy o przeszłości nie tylko polskiego teatru. Doskonale znał Rosjan i Niemców – dramatopisarzy, których sztuki przekładał, i reżyserów, których spektakle komentował. Uczył się na teatrze lat sześćdziesiątych, a swoją wiedzę i swój smak przenosił we współczesność wolnej Polski, która teatralnie go nie zachwycała. Tom, który trzymam w ręku, opisuje teatr przeszłości, ale uczy myślenia o teatrze w ogóle, niezależnie od stylów i konwencji, które aktualnie panują na scenach. Dlatego może nam się przydać w naszych teatralnych peregrynacjach. Pawle, w jaki sposób skomponowałeś tę książkę?

Obrazek ilustrujący tekst Pomysł, czyli namysł

Zuzanna Waś

 

PAWEŁ PŁOSKI Zależało mi na tym, żeby dorobek Koeniga z trzech dekad pokazać jak najbardziej przekrojowo i różnorodnie. Dlatego jest to wybór dosyć obfity. Pierwotny pomysł książki powstał w gronie kolegów – Janusza Majcherka, Bartka Miernika, Łukasza Orłowskiego. Roboczo używaliśmy tytułu Rekolekcje teatralne II. Kiedy zostałem sam z pomysłem, zastanawiałem się, czy nie należy zrobić wyboru z całego dorobku pisarskiego. To ponad siedemset tekstów – więc byłaby to ogromna praca i odpowiedzialność. Zatem wykazałem się lenistwem i asekuranctwem, bo uznałem, że pomysł z kontynuacją Rekolekcji... jest całkiem na miejscu. Postanowiłem skupić się na publicystyce teatralnej, która łączy się ze sprawami, którymi żyje współczesny polski teatr, zahacza o doświadczenia czytelników.

 

KOPCIŃSKI Jaki pisarz teatralny wyłania się z tej książki? Kim jest Koenig mówiący do nas zebranymi tu tekstami?

 

PŁOSKI Mówiąc żartem: jest konsultantem. Koenig był pisarzem powściągliwym, ważącym słowa. Choć pod ironią buzują emocje wynikające z głębokiego przeżywania spraw teatru. Chyba to powodowało, że wciąż widział sens, żeby zabierać głos.
Koenig był wyśmienitym pedagogiem, czego chyba nie docenialiśmy w momencie zetknięcia się z nim. Nie głosił prawd ex cathedra. Raczej za pomocą pytań, sugestii, wciąż ponawianego „a może?” – zwracał nam uwagę, że sprawy mają drugie, trzecie dno. To samo w jego tekstach. Poglądy Koeniga nie przez nakaz, lecz przez osmozę miały wpłynąć na czytelników.
Z tej książki wyłania się dla mnie ważna myśl dla współczesnego teatru: czy my zawsze musimy tak głupio i brutalnie odsyłać w niebyt kolejne pokolenia artystów? Nie można obchodzić się z nimi mądrzej i łagodniej? Spójrzcie na Meyerholda – zrobił teatralny Październik, a potem jak go historia zmieliła. To nawet nie jest ostrzeżenie, to jest raczej sugestia: może raz spróbujmy inaczej. Oczywiście nie spróbujemy.

 

KOPCIŃSKI Jakie jeszcze pożytki płyną z lektury tekstów Koeniga dziś? Dlaczego warto czytać Kto ma mieć pomysły?

 

MAŁGORZATA PIEKUTOWA Odpowiedź zależy od osoby. Pierwsza rzecz, która mnie uderzyła podczas lektury tego tomu, to powaga, z jaką Jerzy Koenig traktował teatr. Uświadomiłam sobie, że nawet kiedy zaczynałam studia na Wydziale Wiedzy o Teatrze, nie traktowałam teatru z taką powagą. W tym sensie Koenig był młodszy, niż my byliśmy, bo miał w sobie entuzjazm; z pewnością byłam bardziej cyniczna i nigdy nie miałam wobec teatru takich oczekiwań, jakie miał Koenig.
Jakie pożytki płyną z tej lektury? Tak naprawdę jeszcze nie wiem. Na razie cieszę się, że ta książka się ukazała i trochę się czuję zawstydzona, że to pokolenie Pawła spłaciło dług, który być może moje pokolenie, albo pokolenie jeszcze starszych kolegów, powinno było wcześniej spłacić. To nie jest kokieteria, tylko wyznanie win.
W tekście Rekolekcje teatralne: wiosna, opublikowanym w „Zeszytach Literackich”, jest wyliczanka tytułów najlepszych premier teatralnych sezonu 1991/1992. Proszę zauważyć, że tam nie ma kiksów, tytuły, które wymienił Koenig, to są przedstawienia, które jakoś zostały w historii teatru. Lektura tej książki to okazja do czytania tekstów człowieka, który był obdarzony dobrym gustem. Nie miał być może swojej estetyki, sam się przyznaje do w gruncie rzeczy dosyć eklektycznych upodobań. Ilekroć pojawia się wyliczanka teatrów, do których Koenig chadzał z przyjemnością, to są to zupełnie różne światy. I to jest rzadkie, że on potrafi ten wybór wiarygodnie uzasadnić.
Myślę, że Koenig był genialnym kronikarzem przemiany. Wiadomo, każde pokolenie ma poczucie, że żyje w schyłku, w kryzysie, w przemianie, i to jest prawda; podobnie wszyscy wciąż piszą o miłości, kluczowa jest kwestia, jak się to robi; otóż Koenig robił to po prostu świetnie. W tej kronice dodatkowo uderza rozmaitość adresów bibliograficznych, które lokalizują poszczególne teksty – ta rozmaitość oddaje dynamikę czasów, efemeryczność, zmienność. Przy okazji informuje o tym, co się działo z uczniami Koeniga, bo to, że on w latach dziewięćdziesiątych i później publikował w zupełnie egzotycznych wydawałoby się tytułach, których dziś już nie ma i nikt o nich nie pamięta, to wynikało po prostu z faktu, że jego byli studenci prosili go o te teksty.
Z tego tomu wynika jeszcze jedna rzecz – słuszność powiedzenia, które przywołuje zresztą Koenig, a którego autorem jest najpewniej Jerzy Timoszewicz, bo to chyba on się skrywa pod inicjałem „T” – że to, co trzeba robić, skoro przyszło żyć w permanentnym kryzysie, to wydawać książki i uczyć młodzież. Także w tym sensie Koenig był mądrym człowiekiem: wiedział, że najważniejsza jest sztafeta pokoleń i pewnie zgodziłby się z wicepremierem Pawlakiem, bo to chyba on jest autorem definicji strategii przetrwania, że trzeba mieć dobre stosunki ze swoimi dziećmi. W tym sensie Koenig miał dobre stosunki ze swoimi dziećmi, ale nie podlizywał się młodzieży. Tego się także można od niego nauczyć.
Nie wiem, jak namówić do lektury tej książki, jestem tak samo bezradna, jak bezradny był Koenig, który pisał o Edwardzie Csató w jednym z pierwszych szkiców otwierających tom. Pytał, o co Ty, Jacku, pytasz: co zrobić, żeby dziesięć lat po śmierci Csató przekonać młodych ludzi, że to był sensowny i mądry człowiek, pisał dobre teksty, i że warto je czytać. I Koenig się przyznawał do pełnej bezradności. Ale chyba najważniejsze, że te książki są i że w każdym momencie ktoś z nas, bez względu na różnice pokoleniowe, światopoglądowe i różne inne, będzie miał okazję do nich zajrzeć. Do książki Csató i do książki Koeniga. Takie są te pożytki. Może już na dzisiaj, a może potencjalne po prostu.

 

KOPCIŃSKI Małgorzata nazwała Koeniga kronikarzem swojego czasu. Wojciechu, od jakiegoś czasu publikujesz swój blog i też w jakimś sensie jesteś kronikarzem naszej teatralnej współczesności. Jak Ty czytałeś tom tekstów Koeniga?

 

WOJCIECH MAJCHEREK Dosyć karkołomne połączenie. (śmiech) Książkę Jerzego Koeniga czytałem po prostu z przyjemnością. Ona wynika z osobistego sentymentu do autora, który był moim profesorem, dziekanem. Niezwykle go lubiłem, szanowałem, był dla mnie kimś naprawdę ważnym.
Trudno mi też oddzielić książkę od jej autora, choć wiem, że na tym by Ci zależało. A muszę szczególnie zwrócić uwagę na jedną rzecz, która mi towarzyszyła przy lekturze tomu, a która będzie nawiązaniem do uwagi, że jest to kronika. Ramowe daty 1978–2008, czyli trzydzieści lat, i chronologiczny układ tekstów – czyta się je po kolei, jak były publikowane – przypominają, że to były niezwykłe lata dla nas wszystkich, dla teatru i dla Koeniga na pewno też.
Mówimy tu, jakby Koenig był takim komentatorem życia teatralnego, który sobie stoi z boku, patrzy, co się dzieje i z mądrym dystansem obserwuje. A on jednak był przede wszystkim niezwykle aktywnym uczestnikiem życia teatralnego, był stuprocentowym człowiekiem teatru. Nie chcę użyć słowa „działacz”, bo może ono źle się kojarzy, ale był kimś kto „robił” życie teatralne. I teraz, zobaczcie państwo, co robił i kiedy? Rok 1981 – wiadomo, karnawał „Solidarności”, ale Koenig wtedy traci stanowisko dziekana i prorektora Szkoły Teatralnej, sześć lat po założeniu Wydziału Wiedzy o Teatrze – może najważniejszego swego dzieła. Trudno mi powiedzieć, co mógł czuć, gdy poniekąd stał się ofiarą rewolucji. Następna istotna dla niego data to 1983 rok – objęcie dyrekcji Teatru Telewizji. Formalnie to czas stanu wojennego. Moment politycznie niebywale trudny. Trwa bojkot aktorski jako widoczna manifestacja oporu. Koenig funkcjonuje jakby „w przeciągu” między władzą a liczącą się częścią środowiska, która jest aktywna politycznie. Myślę, że musiał mieć jakiś rodzaj akceptacji ze strony liderów środowiska dla swojej misji. Przypuszczam, że poszedł do telewizji pracować z poczuciem, że mimo wszystko trzeba coś robić w tej rzeczywistości i w tym czasie, próbować coś chronić, ratować, pomagać. Choć z pewnością wymagało to pewnie zgniłych kompromisów. Że nie było to proste, sam się szybko przekonał. W 1985 roku w TTV odbyła się premiera sztuki Wampiłowa Dwadzieścia minut z aniołem w reżyserii Andrzeja Rozhina – po tym spektaklu, jak głosi legenda, zainterweniowała ambasada rosyjska i Koenig na jakiś czas stracił stanowisko szefa TTV. On, który tyle zrobił dla popularyzacji kultury rosyjskiej i także radzieckiej w Polsce! Kolejny raz na własnej skórze przekonał się, co to była ówczesna polityka kulturalna… Wtedy wrócił do Szkoły Teatralnej, by ponownie objąć stanowisko dziekana WOT. A pamiętajmy, że Wydział też przeszedł swoją historię po stanie wojennym – miał być przecież zlikwidowany w odwecie za opozycyjne nastawienie wykładowców i studentów. Udało się go jakoś odratować. A Koenig znów miał odegrać rolę kogoś, kto jest do przyjęcia dla władzy, a jednocześnie cieszy się zaufaniem środowiska.
A później przyszedł przełom 1989 roku. Był wtedy znowu dyrektorem Teatru Telewizji, dzięki któremu udało się odrestaurować potęgę tej sceny. Ale w dekadzie lat dziewięćdziesiątych ta potęga gasła z roku na rok. Podejrzewam, że musiał z ogromną przykrością odczuwać ten proces. On sam jako autor wstępów do spektakli, znawca teatru i literatury, który wprowadza miliony widzów w świat sztuki, stawał się figurą coraz bardziej anachroniczną w telewizji, którą zaczęły rządzić nowe prawa.
Po odejściu z Teatru Telewizji podjął się jeszcze jednej misji. Związał się ze Starym Teatrem w Krakowie, najpierw jako kierownik literacki przy Jerzym Bińczyckim, który niedługo po objęciu dyrekcji zmarł, i Koenig przejął to stanowisko. Znów – żeby coś ratować. Tam, jak pamiętamy, był moment dużego kryzysu, wywołany konfliktem, który powstał za dyrekcji Krystyny Meissner. Koenig cieszył się pewnie zaufaniem różnych stron sporu, tak że mógł odegrać rolę kogoś, kto uspokoi nastroje. Może to się udało, ale ta dyrekcja w wymiarze artystycznym sukcesem nie była i ani w historii Starego Teatru nie będzie szczególnie zapamiętana, ani dla samego Koeniga nie okazała się najważniejszą rzeczą, jakiej dokonał w życiu.
To jest biografia równoległa, która się toczyła w tym czasie, kiedy on pisał teksty opublikowane teraz w książce. Zastanawiam się, na ile w tym, co pisał, o czym pisał, jak pisał, odbijało się to, kim był. On w tych tekstach rzeczywiście ma twarz człowieka zdystansowanego, ironicznego, mądrego, który nawet gdy mówi „nie wiem”, to my wiemy, że on wie. Ale jest to maska, za którą musiały się kryć ogromne emocje. Musiał przeżywać rolę, do której życie go przymuszało i własne wybory też – to wieczne bycie „między” władzą a środowiskiem, co miało swoje różne komplikacje.
Paradoksem jest, co uświadomił mi Paweł Płoski, że w latach siedemdziesiątych on był kierownikiem literackim w Teatrze Dramatycznym za dyrekcji Gustawa Holoubka, a jednocześnie prorektorem u Tadeusza Łomnickiego w Szkole Teatralnej. Nie wiem, czy ktoś inny mógłby podjąć się takiej roli. Bardzo mnie zastanawia, jaka była cena, również osobista, którą on płacił za swoją pozycję.

 

KOPCIŃSKI Pawle, zwracam się teraz do Pawła Sztarbowskiego, jak jako najmłodszy z nas czytasz teksty Koeniga, zwłaszcza te z lat dziewięćdziesiątych? Czy dla Ciebie jest to kronika zgryźliwca, który nie chce rozumieć młodych? Czy też znalazłeś tam oceny, które dają do myślenia, także Tobie, w tej chwili?

 

PAWEŁ SZTARBOWSKI Niektóre teksty znałem już wcześniej – mówisz o latach dziewięćdziesiątych, dla mnie ciekawe były teksty poświęcone latom osiemdziesiątym, bo napisałem doktorat o teatrze tego czasu i byłem szczególnie ciekaw materiałów, do których nie udało mi się dotrzeć. I nie ukrywam, że czytałem je z pewnym rozczarowaniem.
Gdyby postawić teksty Koeniga obok tekstów Marty Fik czy recenzji Jana Kłossowicza, czy nawet początkujących wtedy krytyków – Jacka Sieradzkiego, Janusza Majcherka, można odnieść wrażenie, że wszystko, co pisze Koenig, jest nie dość dogłębne, pozbawione wnikliwości, pisane w pośpiechu. Kiedy zacząłem czytać teksty z lat dziewięćdziesiątych, moja irytacja zaczęła narastać – to są oczywiście błyskotliwe wypowiedzi, choć nie miałem poczucia, że są wybitne, a jednocześnie ta ciągła złośliwość, zgryźliwość i narzekanie, jak bardzo niedobry jest ten współczesny teatr. A przecież sam Koenig miał duży wpływ na to, co się w ówczesnym teatrze działo.
Myślę, że wielkość Koeniga nie polegała po prostu na wybitnym piórze, choć było to pióro dowcipne i ciekawe. Był to raczej ktoś w rodzaju wybitnego organizatora życia teatralnego i myśli teatralnej. Dlatego w trakcie czytania zmieniłem optykę i uświadomiłem sobie, że siłą Koeniga jako pisarza teatralnego nie było prawdopodobnie dogłębne spojrzenie analityczne, ale prowokowanie pytań. Zaczęły mi się przypominać różne sytuacje z zajęć z Koenigiem.
Mieliśmy z nim zajęcia Teatr dzisiejszy. Dostałem zadanie, żeby przygotować referat o Annie Augustynowicz. Więc przygotowałem referat, wymieniałem daty, tytuły, wyimki z recenzji, wydawało mi się, że przytaczam wszelkie mądrości, jakie o teatrze Anny Augustynowicz napisano.
Koenig cierpliwie tego wysłuchał i na koniec dodał: To bardzo ciekawe, co Pan nam tutaj powiedział, natomiast trzy kwestie miałbym do Pana. Bo chyba nie wziął Pan pod uwagę, że po pierwsze Anna Augustynowicz tworzy teatr w Szczecinie, a ze Szczecina jest dużo bliżej do Berlina niż do Warszawy. Po drugie, nie wziął Pan pod uwagę, że Anna Augustynowicz jest kobietą i wychowała troje dzieci. A po trzecie nie wziął Pan pod uwagę, że teatr dla niej, tak mi się wydaje, nie jest rzeczą najważniejszą na świecie. Mam takie poczucie – i z tych tekstów też to chyba wynika – że traktował teatr, owszem, z wielką powagą, ale jednocześnie ze świadomością, że nie jest to najważniejsza rzecz na świecie, że jest to medium, rzecz, bez której da się żyć.
Druga anegdota. Koleżanka na tych samych zajęciach miała referat o Krzysztofie Warlikowskim, który Koenig skomentował tak: Poznałem pana Warlikowskiego po premierze Mistrza i Małgorzaty Krystiana Lupy. Przedstawiono mi go, na co powiedziałem: „Wydawało mi się, że jest Pan wyższy”. Na co on mi odpowiedział: „Chciałbym być”. Zerknął na tę koleżankę: Wydaje mi się, że to też coś mówi o tym człowieku.
Podczas czytania przypominały mi się dziesiątki takich sytuacji. I uświadomiłem sobie, że to w ogóle nie był taki człowiek, który zabierając się do tekstu, chciałby napisać najwybitniejszy tekst na świecie, rozwiązać wszystkie zagadki teatralne, podsunąć jakieś rozwiązania i rzucić czytelników na kolana. Był bardziej kimś w rodzaju błyskotliwego, mądrego ironisty, który w zgryźliwy sposób podsuwa pewne zagadki, wiedząc, że nie ma mądrych, żeby dać dobre rozwiązanie i on sam też nie jest tym, kto z profesorskich, dyrektorskich czy redaktorskich wyżyn umiałby podsunąć jakiekolwiek rozwiązania dotyczące kryzysu w teatrze.
Małgorzata Piekutowa wspomniała o tekście o Edwardzie Csató. Jest w tym tomie drugi tekst poświęcony tomowi recenzji Csató Interpretacje, gdzie widać rozpaczliwy gest Koeniga opisania tomu recenzji swojego mistrza, na które on ma okazję zerknąć po latach, zobaczyć, że to nie są wybitne teksty, że gdzieś ulatuje ta barwna osobowość, która za tymi tekstami stała, którą on znał, że czasy się zmieniły, że pewien styl językowy już się wyczerpał. I pisze, że czytelnik bywa okrutny. Czyta dawne teksty, bo chciałby od starych mistrzów dowiedzieć się tego, czego sam nie wie. Głupstw ma dosyć wokół siebie, świeższej daty. Myślę, że gdyby pisać recenzję tomu Koeniga, bylibyśmy w podobnej sytuacji. Z jednej strony chcielibyśmy uczynić z tego krynicę mądrości, a dostajemy zbiór takich samych rozterek i takiego samego, za przeproszeniem, gówna teatralnego, z jakim sami na co dzień musimy się mierzyć.

 

MAJCHEREK Nie postawiłbym na równi takiego poczucia dyskomfortu, jakie miał Koenig w stosunku do tomu Edwarda Csató z rzekomym dyskomfortem naszej lektury Koeniga, bo wydaje mi się, że on jest po prostu dużo lepszy w stylu pisania i w myśleniu.

 

PIEKUTOWA Ad vocem Pawłowi Sztarbowskiemu. Te uwagi, które poczynił Koenig à propos Pańskiego referatu o Annie Augustynowicz, potraktowałabym zupełnie poważnie. Moim zdaniem on zwrócił uwagę na zasadnicze sprawy. To niekoniecznie było ironiczne. Myślę, że Koenig bardzo poważnie Pana potraktował.
À propos recenzji tomu recenzji Csató. Irytacja Koeniga na ten tom wynikała z faktu, że opublikowano bardzo niedobry, nieprzemyślany wybór tekstów, czym zrobiono Csató krzywdę. Dlatego od razu chcę ostrzec – jeśli ktoś wpadnie na pomysł, żeby opublikować dwieście recenzji Koeniga, wszystkie, jak leci, to pierwsza położę się Rejtanem; wiadomo, że uprawianie codziennej recenzji teatralnej dla „Expressu Wieczornego” jest do pewnego stopnia wyrobnictwem. Ile istotnych tekstów można napisać? Koenig doskonale to rozumiał. Wybierając do Rekolekcji teatralnych tylko trzy recenzje, świetnie wiedział, co robi. Te teksty są fantastyczne i na przykład recenzję z Wyzwolenia Hanuszkiewicza można byłoby dziś – zmieniając tytuły przedstawień i nazwiska reżyserów – publikować jako komentarz do każdego tzw. postdramatycznego przedstawienia teatralnego. To wciąż się doskonale trzyma.

 

KOPCIŃSKI Bardzo mi się spodobało, że Paweł Sztarbowski zaproponował inne spojrzenie i na tę książkę, i na pisarstwo Koeniga, bardziej krytyczne. Jednak z niektórymi Twoimi tezami nie do końca bym się zgodził.
Lektura tej książki utwierdziła mnie w przekonaniu, że teatr był dla Koeniga wszystkim – może poza literaturą. Sądzę też, że swoje pisarstwo uprawiał z rozmysłem jako małą filozofię teatru. Podkreślam: „małą”, ponieważ nie pozostawił nam żadnej teorii teatru, żadnego systemu. Natomiast uczył patrzenia na teatr, myślenia i pisania o nim, uczestniczenia w jego życiu. Nawet w takich miniaturach, jakimi były felietony, zadawał sobie pytania filozoficzne. Był perypatetykiem, który przechadza się po gospodarstwie teatralnym i się nad nim zastanawia. Dla mnie ta książka jest zachętą bardziej do stawiania pytań i formułowania ich w taki sposób, w jaki czynił to Koenig, niż do przejmowania z niej poszczególnych odpowiedzi.
Pisząc swoje teksty, zwłaszcza w latach dziewięćdziesiątych, Koenig miał dobre prawo być zgryźliwy i rozczarowany. Natomiast jednocześnie w tych samych tekstach pozostawił nam – dosłownie – pewną instrukcję krytycznej obsługi teatru i dlatego warto go czytać.
Najważniejsze zdanie, które znalazłem i podkreśliłem w tej książce, brzmi tak: „Jakkolwiek jednak teatrem by się zajmować – czy z pozycji zwykłego widza, czy uczonego krytyka, to najistotniejsze wydaje mi się szukanie odpowiedzi na pytanie: dlaczego dzisiaj, w naszych czasach teatr jest taki, jaki jest? Nie chodzi więc o wymierzanie sprawiedliwości i orzekanie, co jest dobre, a co złe. Nie sądzę zresztą, żeby najciekawiej pisało się o dobrym teatrze, żeby w ogóle istniał jakiś związek między poziomem wiedzy o teatrze a stanem teatru”.
Otóż tak postawiona kwestia godzi we wspólnej robocie krytycznoteatralnej ludzi bardzo różnych zapatrywań i gustów. Bo pytanie: dlaczego współczesny teatr jest taki, jaki jest? – nie nakłania nas do wojny, ale do refleksji. Owszem, jej owoce dla niektórych z nas mogą być gorzkie. Ale sama refleksja dodaje słodyczy. Możemy na przykład zżymać się na infantylizację współczesnego teatru, ale przemyślenie tego zjawiska w jego wszystkich wymiarach jest pociągające.

 

PŁOSKI Te teksty są także materiałem dla kogoś, kto napisze nowe 35 sezonów. Akurat za rok będziemy mieli nowe 35 sezonów do opisania, zgrabne daty 1980–2015. Czysta chronologia – los za nas sprawił, że ten tom układa się jako ciekawy komentarz do ciekawych czasów, o których Wojciech mówił.
Paweł powiedział o błahości tych tekstów… Gdy pracowałem nad nimi w masie, odkrycia, olśnienia nie były częste. Fakt, że parę tekstów poruszyło mnie głęboko. Natomiast uderzyło mnie coś innego. Ogromny trud włożony w komunikatywność. Koenig publikował nie tylko w prasie branżowej, ale też w dziennikach, tygodnikach, za wszelką cenę starał się wyjść z getta branży teatralnej. Wciąż próbował nawiązać rozmowę z czytelnikiem, który nie żyje teatrem na co dzień. Uderzyło mnie to, bo narasta we mnie poczucie, że w mediach teatr nie rozmawia z widzem, tylko rozmawiamy między sobą i robi coraz bardziej hermetycznie.

 

KOPCIŃSKI Koenig pozostał też w naszej pamięci jako autor pogadanek poprzedzających spektakle Teatru Telewizji…

 

MAJCHEREK Jeszcze jedna refleksja, która towarzyszyła też lekturze tej książki, i przepraszam za to wyznanie – mnie się właściwie płakać chciało, gdy to czytałem. Ta książka ma również niebywale nostalgiczny ton. Są tam wspomnienia ludzi, którzy byli ważni dla polskiego teatru i dla Koeniga. Pożegnania z Łomnickim, z Grzegorzewskim, z Dejmkiem, z Terleckim, z Hübnerem, z Wanatem… To powoduje wzruszenie. Koenig zapisał pożegnanie z częścią historii naszego teatru, która naprawdę, cokolwiek złego pisali o niej krytycy i jakkolwiek byśmy byli zadowoleni dzisiaj z teatru, była czasem wyjątkowym i nie tak łatwym do powtórzenia.

 

SZTARBOWSKI To jest właśnie atmosfera wieczorów wspomnieniowych. Zwykle musi paść wtedy to rozczulające stwierdzenie, że skończyła nam się epoka i już nie ma powrotu do dawnych wspaniałych czasów. Bardzo tego nie lubię. Myślę, że w ogóle ta książka nie skłania do takich przemyśleń, że wszystko się skończyło bezpowrotnie.
W tej książce nie mamy do czynienia z opisem świetności i chwały polskiego teatru, bo lata osiemdziesiąte i dziewięćdziesiąte prawdopodobnie przejdą do historii jako jeden z najtrudniejszych i najbardziej kryzysowych okresów dla polskiego teatru. Prawdopodobnie teatr zawsze był dziecinny i głupi, prawdopodobnie zawsze pełno w nim było zjawisk wtórnych i nieważnych, obok których powstawały spektakle wybitne, które były w mniejszości. I myślę, że to też Koenig próbował uchwycić w swoich tekstach.
Pokazywał, że ogólna sytuacja jest katastrofalna, ale dodawał, że wciąż są artyści, którym zdarza się tworzyć wybitne spektakle. Więc chciałbym zaprotestować – jeżeli zebraliśmy się tutaj, żeby powiedzieć, jak zły jest współczesny teatr, to ten tom nie jest do tego zbyt dobrym materiałem.

 

KOPCIŃSKI Zgoda, nie zebraliśmy się tu po to, by dokonać refutacji teatru współczesnego, ale by wspominać Koeniga jako „pisarza teatralnego”. Trudno jednak nie zauważyć, że był on bardzo krytyczny wobec trendów rodzących się w latach dziewięćdziesiątych. Czy warto jeszcze raz prześledzić tę krytykę? Owszem, choćby dlatego, że perspektywa Koeniga była zupełnie inna niż nasza. Ale nie sztuką jest powtarzać cudze sądy. Dlatego interesuje mnie zupełnie inna kwestia: czy zechcemy stawiać naszemu teatrowi takie pytania, jakie Koenig stawiał swojemu? Mam nadzieję, że tak. Dziękuję Wam za rozmowę.

 

autor: Jerzy Koenig

tytuł: Kto ma mieć pomysły? Szkice i felietony teatralne z lat 1978-2008

wydawca: Instytut Książki – miesięcznik "Teatr"

miejsce i rok: Kraków – Warszawa 2014