9/2014

O Jurku prawie wszystko. Rekonwalescencja

Rekonwalescencja

Obrazek ilustrujący tekst O Jurku prawie wszystko. Rekonwalescencja

Bogna Podbielska

W lutym 1980 roku spotykam się z Jurkiem w Nałęczowie. W tamtejszym sanatorium odbywa on rekonwalescencję po przebytym pierwszym zawale. Spędzamy razem parę dni, omawiając różne rodzinne sprawy.

Najpierw wszakże, gdy się zjawiłem, zapewnił mi rozrywkę, zaciągając na recital Piotra Szczepanika, reklamowany w Nałęczowie z dużym rozmachem. Nic więc dziwnego, że sala w słynnym Domu Zdrojowym była zapełniona do ostatniego miejsca. Jurek wcześniej zarezerwował dwa krzesła. Chwilę czekamy. Nastrój patriotyczno-plotkarski. Tu i ówdzie ktoś głośno opowiada dowcipy o Gierku i Breżniewie. Stare plotki o Maryli Rodowicz i Danielu Olbrychskim. Jakieś trudno uchwytne przekomarzania bohaterów sanatoryjnych romansów. Informacje, po ile teraz skupują dolary zdrojowi portierzy i szatniarze. Że jakaś emerytka chce sprzedać swoją siedmiopokojową willę z ogrodem i dwiema altanami za pięć tysięcy dolarów. Może nawet po targach obniży do czterech. Śmiech. Z szacunkiem dla dolarów.

Rozlegają się gromkie brawa powitalne na cześć wchodzącego na estradę Szczepanika. Piosenkarz jest na wznoszącej się fali popularności. Śpiewa z wielkim emocjonalnym napięciem swoje sentymentalne piosenki, m.in. Kormorany i Żółte kalendarze. Przystojny, z miłym, ciepłym głosem młody mężczyzna. Dobrze czuje się też w repertuarze patriotycznych piosenek wojskowych i legionowych:

 

Jedzie, jedzie na kasztance, na kasztance
Siwy strzelca strój, siwy strzelca strój.
Hej, hej, komendancie, miły wodzu mój!

 

Czy mógł przewidzieć, że za jedenaście lat zostanie podsekretarzem stanu w Kancelarii Prezydenta Wałęsy? Ten ostatni jeszcze się nie objawił opinii publicznej, wszak do sierpniowych strajków i powstania „Solidarności” brakowało pół roku.

Wracam do lutowych nastrojów 1980 roku w Nałęczowie i patriotycznego entuzjazmu w czasie koncertu Szczepanika. Nie pamiętam, kto wtedy zaintonował Czerwone maki na Monte Cassino, ale sala natychmiast to podchwyciła. Ktoś z obecnych amerykańskich Polaków leczących się w Nałęczowie wspomina generała Bora-Komorowskiego i generała Andersa. Podobno obydwóch znał osobiście. Opowiadał o nich jako o symbolach polskiego patriotyzmu i niemal jak o przyjaciołach. Kto tam wtedy wiedział, że generał Anders wnioskował, by generała Komorowskiego za decyzję o Powstaniu Warszawskim postawić przed sądem wojennym i zdegradować. A kto orientował się, że w pierwszym wydaniu wojennych wspomnień Winstona Churchilla, za które w 1953 roku dostał literacką Nagrodę Nobla, nic właściwie nie ma o udziale Polaków w rozstrzygającej bitwie pod Monte Cassino. Za to wiele o bohaterskich wojskach kanadyjskich i nowozelandzkich, które według niego zdobyły po ciężkich walkach bronione zaciekle przez Niemców wzgórze wraz z klasztorem.

Londyńscy Polacy byli zdruzgotani. Churchill po prostu zapomniał o korpusie Andersa pod Monte Cassino i o swojej wzniosłej do niego depeszy gratulacyjnej…

Po dramatycznych z nim rozmowach obiecał w następnych wydaniach wspomnień wojennych wprowadzić Polaków do szerszej narracji.

Siedzę z Jurkiem w jadalni sanatorium kardiologicznego i nieco pokpiwam z tej życzeniowej euforii patriotycznej w kolorach biało-czarnych. Ktoś ze znajomych, przebywających wtedy w Nałęczowie, przysiadł się do nas i pyta zgorszony: – A skąd pan wie o tym zdarzeniu, gdzie to można przeczytać?

– Przeczytać można w stosownym tomie pierwszego wydania wspomnień Churchilla. Są dostępne w Bibliotece Narodowej oraz bibliotekach Uniwersytetu Jagiellońskiego i Warszawskiego. A po polsku pisał o tym w swoich tekstach o emigracji londyńskiej Stanisław Mackiewicz. Ale zignorowano jego spostrzeżenia, nie komentowano…

– Robert, przecież nie było wtedy swobodnej dyskusji o najnowszej historii, więc takie przykre „zapomnienie” Churchilla było na rękę oficjalnej propagandzie w Polsce, która pomijała nawet samo nazwisko Andersa, pozbawionego polskiego obywatelstwa!

Jurek miał rację. Do lat dziewięćdziesiątych nie było warunków na obiektywny dyskurs o II wojnie światowej. Jurek zresztą się o tym sam przekonał, w odniesieniu do I wojny światowej i ówczesnych starań i walk o niepodległość Polski, a potem już niepodległej II Rzeczpospolitej.

Pewne rozczarowanie niektórych widzów (i recenzentów) jego niedawnym spektaklem Sen o Bezgrzesznej było tego przykładem. Wtedy, na przełomie 1979 i 1980 roku, liczyła się jednoznaczność. Polska przedwojenna oraz AK były bez zmazy i skazy, świętością w porównaniu z opresyjną i skorumpowaną na wszelkie sposoby peerelowską władzą.

No dobrze, ale dlaczego od tego sentymentalnego obrazka, z Piotrem Szczepanikiem w tle, rozpocząłem ten fragment opowieści o Jurku?
Ano dlatego, że on po wspomnianym pierwszym zawale, który miał już za sobą, rwał się do realizacji wcześniej projektowanych spektakli w kraju i za granicą. Nie zauważyłem, by chciał przyhamować. Lekarze jednak stanowczo odradzali najbliższą podróż do Kurganu za Ural po córkę, twierdząc, że taki wysiłek byłby przedwczesny.

Przyjechałem więc do niego, żeby omówić m.in. moją podróż w jego zastępstwie do Kurgańskiego Instytutu Badawczo-Naukowego Eksperymentalnej Ortopedii i Traumatologii po leczoną tam etapami, chyba od 1975 roku, jego w 1980 roku szesnastoletnią córkę Nanę, a moją bratanicę.

Jurek pisze w Nałęczowie po rosyjsku list do szefa Instytutu, profesora Ilizarowa, w którym przedstawia mnie jako swego brata i „wysłannika”. Informuje mnie też na spacerze w Parku Zdrojowym, że wszelką pomoc, poprzez polską ambasadę w Moskwie, zapewni mi jego przyjaciel Gustaw Holoubek, wówczas prezes SPATiF-u i dyrektor Teatru Dramatycznego w Warszawie. Oraz, co ważne, poseł na sejm, z którym ówczesne władze się liczyły.

Nie będę tu opowiadał o swojej, pod wieloma względami niezwykłej, eskapadzie na Syberię via Moskwa, z kilkudniowym tam czekaniem na pozwolenie wykupienia biletu lotniczego do Kurganu. To jest historyjka osobna, obfitująca zresztą w zabawne zdarzenia.
Ważniejsze jest w tym miejscu pytanie: skąd u Jurka, do niedawna silnego i fantastycznie wysportowanego pięćdziesięcioletniego mężczyzny, zawał serca?

Myślę, że był to splot kilku okoliczności.

Pierwszą, w dłuższym okresie jego życia, było silne uzależnienie od papierosów, nakładające się na styl pracy Jerzego. Wręcz kiedyś chwalił mi się, że w umowach na reżyserię w zagranicznych teatrach zawarował sobie prawo do palenia na scenie w czasie prób. Straż pożarna w Niemczech, Szwajcarii czy Holandii bardzo niechętnie się na to odstępstwo od obowiązujących regulaminów godziła. Nie dość, że palił przez cały dzień, to jeszcze pracował nocą nad tekstami wystawianych sztuk, nieustannie paląc. Gasił światło o drugiej, trzeciej, a niekiedy nawet czwartej w nocy, a wstawać musiał już o ósmej rano, bo o dziesiątej rozpoczynał próby. Do momentu, kiedy się nie rozkręcił, bywał więc niewyspany i zmęczony. Żeby się przed próbami ożywić, pił mocną kawę, potem kolejną podczas pracy z aktorami.

Lubił też jedzenie polsko-swojskie. Na śniadanie jajecznica na bekonie, przeróżne kiełbaski, pikantne sery. Obiady również obfite, z dużą ilością mięsa. Podobnie późne, czasem po przedstawieniach do północy, mięsne kolacje. Nie nadużywał alkoholu, ale gdy późnym wieczorem wypił parę kieliszków wina lub duże piwo, w którym zasmakował w Niemczech, obciążał bezwiednie organizm. Lubił też bardzo słodycze, przeróżne leguminy, ciasta, lody.

No i nieustannie się śpieszył, ciągle podróżując pociągami i samolotami. Zawsze w ostatniej chwili łapał taksówki, do których ładował się z walizami pełnymi książek. Do tego ciągłe telefony, niekiedy bardziej stresujące niż mniej udane próby. Co prawda odprężał się szybko dzięki pływaniu, a w latach sześćdziesiątych przemieszczał się po Krakowie rowerem składakiem. Zimą jeździł na nartach w okolicach Zakopanego, używał różnych przemyślnych przyrządów do gimnastyki. Wydawał się niezniszczalny…

W 1975 roku zgodził się wyreżyserować w przyzwoitym Teatrze Dramatycznym im. S.M. Cwillinga w Czelabińsku jakąś polską sztukę. Ostatecznie zaproponował nieznany im zupełnie wtedy w ZSRR Bal manekinów Jasieńskiego. Premiera miała miejsce wczesną jesienią 1976 roku.

Dla Jurka liczyła się względna bliskość milionowego Czelabińska do trzystutysięcznego wtedy Kurganu. Chciał być blisko córki, dla której odwiedziny ojca były wielkim świętem. Latał więc do Nany samolotem na soboty i niedziele. Martwił się o nią, zwłaszcza gdy zauważył, że chociaż szybko opanowała rosyjski i łatwo funkcjonowała w tzw. kolektywie pacjentek, to źle znosiła kurgańskie jedzenie. Trudno jej było się przyzwyczaić do tamtejszego szpitalnego „żywienia zbiorowego”. Marzyła choćby o kurczakach. Mrożone kurczaki, wiszące w rozległej chłodni podległej naczelnemu dyrektorowi miejscowej gastronomii, mógł Jurek kupić dla córki tylko na podstawie osobistej decyzji sekretarza Obwodowego Komitetu KPZR. (Ja też podczas pobytu w Kurganie dostąpiłem przywileju skorzystania z tej dyrektywy).

Nie sposób przywołać wszystkich zdarzeń, które równolegle obciążały psychikę Jurka. Ale końcówka lat siedemdziesiątych była dla niego wyjątkowo męcząca. Większość czasu pochłaniała mu praca wraz z Józefem Opalskim nad tekstem, a potem skomplikowane próby Snu o Bezgrzesznej. Miał mnóstwo zobowiązań. Jedna praca kończona, druga zaczynana niemal w biegu. Zaraz po premierze w styczniu 1979 roku zabrał się za intensywne próby Zmierzchu Babla w Jugosłowiańskim Teatrze Dramatycznym w Belgradzie. Premiera odbyła się pod koniec listopada 1979 roku. I zaraz po niej powrót do Krakowa, żeby podjąć wstępne przymiarki do Rewizora Gogola w Starym Teatrze; premiera przewidziana jeszcze w 1980 roku. W tzw. międzyczasie kolejny wypad za Ural do córki. A skoro był już w Kurganie, to „skoczył” również do Czelabińska, żeby swoim zwyczajem zobaczyć, jak po kilku latach od premiery funkcjonuje tam Bal manekinów, wciąż grany przy pełnej widowni.

W domu zaś sprawy układały się coraz gorzej. Jego żona, Ewa Lassek, skądinąd znakomita aktorka, o której jeszcze osobno napiszę, pogrążała się coraz bardziej w chorobie alkoholowej.

Pod koniec stycznia 1979 roku jego funkcjonujące na najwyższych obrotach serce zastrajkowało. Jednak groźną sytuację szczęśliwie opanowano. Szybko wracał do zdrowia i w Nałęczowie już się koncentrował nad tym, co ma w najbliższych latach zrobić.

Znowu się nie oszczędzał. Na przestrzeni paru najbliższych lat dopadły go dwa nieco słabsze zawały, ale sygnalizujące realne niebezpieczeństwo. Miał więc w sumie w swoim „dorobku” trzy zawały.

Kardiolodzy stanowczo doradzali szybką operację wszczepienia bajpasów. Zdecydował się na nią ostatecznie w Zurychu w klinice profesora Seniga, żeby potem szybko podjąć realizację umowy z tamtejszym, znanym już sobie dobrze Schauspielhaus Zürich. Chodziło o inscenizację Zmierzchu Babla. Honorarium we frankach szwajcarskich ułatwiało korzystanie z kliniki profesora Seniga.

Odprowadzałem go na lotnisko w Warszawie na przedwiośniu 1984 roku. Tuż przed wejściem do strefy odlotowej niespodziewanie odwrócił się (wcześniej już pożegnaliśmy się) i nisko, jakby występował w jakiejś Czechowowskiej sztuce, pokłonił się. Coś mówił o opiece nad Naną. Zniknął wychudły, smutny.

Jednak wszystko wtedy dobrze poszło.

Po dziesięciu dniach przyleciał do Warszawy, a po paru tygodniach rekonwalescencji wrócił do Zurychu i wraz Jerzym Jukiem-Kowarskim i Stanisławem Radwanem podjęli pracę nad Zmierzchem Babla. Premiera w Schauspielhaus odbyła się w połowie września 1984 roku.

Bajpasy go uskrzydliły. Sezon nowego trudnego chorowania zaczął się od wypadku samochodowego latem 1997 roku, pod Nowym Dworem Mazowieckim.

Ale to już osobna historia.
 

cdn.