9/2014
Zakaz Fotografowania: Kakofonia

Zuzanna Waś

Zakaz Fotografowania: Kakofonia

Kiedy pierwszy raz wróciła z Japonii w chwale symfonicznego triumfu, jakby nie poznała mieszkania. Nic w nim nie zmieniliśmy, żaden przedmiot się nie przesunął, nic nie ubyło, nic nie przybyło, ale ona przechadzała się po wnętrzu niepewnie, ze znużoną ciekawością dostępną jedynie wieśniakowi w muzeum. Staliśmy w progu, z uroczystą miną, jak służba, nie rodzice.

Na stole leżała gazeta. A pod nią kolejna i następna. Tej na samym wierzchu brakowało zdjęcia. Wycięte wetknąłem za szybkę kredensu. Fotografię zrobiono z lotu ptaka, z loży tokijskiej filharmonii. Oto moja córka z pałąkowatymi odnóżami jedenastolatki, jak żuczek gnojny dźwiga czarną bryłę fortepianu. Męczy się i zarazem obejmuje instrument. Ta dziwna pieszczota zdaje się obywać bez jakiegokolwiek dźwięku. Daje złudzenie, że koncert przebiegł w doskonałej ciszy, w natchnionym milczeniu. Gdyby nie pewien szczegół. Fotograf utrwalił poruszenie jednej z nóg pianistki. W tym mikroskopijnym, zamazanym fragmencie ukryło się pewne zniecierpliwienie, jakieś pragnienie ucieczki, nadmiar, fałszywy akord. Pośpiesznie wykasowałem to dziwne rojenie z mojego umysłu, bo kolację córka zjadła z apetytem, choć w milczeniu. Jej twarz była po dziecięcemu znużona, ale zarazem przejrzała. Zbyt napięta, by mogła uchodzić ciągle za świeżą.

Szybko się położyła, ale nie spała dobrze. To było normalne. Trema odeszła, jak przypływ morza odsłaniając brudny brzeg, cierpkość nadgarstka, wymioty przed występem, łoskot lakierków, kiedy podeszwy dobywają centrum sceny. Ta zła noc miała swoje repliki, tysiące godzin złych myśli, których nie dało się unieważnić snem.

W Japonii była czczona. Sprzedawano spinki, podkolanówki i plisowane spódniczki. Wszystko, co włożyła na siebie, było kopiowane. Młode pianistki zaczęły ją naśladować. Tak samo się czesały, by móc poprawiać grzywkę. Nawykowy, ostry ruch. Opisany gdzieś jako „kultowy”. Nasza córka była dobrze ułożona, tylko ten tik, szybki i niecierpliwy ruch piszczał jak paznokieć na tablicy, trzaskał jak plastikowa butelka pod buciorem, rył powietrze jak wiertarka, zanosił się płaczem jak niemowlę.

Córka nigdy na nic nie narzekała. Grała, kłaniała się, wychodziła do oklasków, wieczorem tweetowała. To był jej pamiętnik. Zamiast do skrytki wrzucała go do sieci. W wirtualną pajęczynę.

Przestała grać z dnia na dzień. W dniu swoich osiemnastych urodzin. Decyzja była, jak mi się długo wydawało, infantylną manifestacją mrzonki: „Życie jest gdzie indziej”.

Jej agentka tylko raz nas odwiedziła. Nic nie wyjaśniła, nie słuchała nas, rozglądała się tylko czujnie dookoła, jakby szukała sygnału, by zerwać się i uciec. Potem przestała odbierać telefony. Profesorowie z akademii również nas unikali. Może było też tak, że to my się schowaliśmy.

Na wypadek, gdyby niespodziewanie nasze cudowne dziecko przyjechało, zawsze chowam słoik z jej wyrostkiem robaczkowym. Unosi się w formalinie jak szczątek embrionu, fragment zwykłego dziecka. Ale nie odwiedza nas. Przeniosła się do innego miasta. Nie koncertuje i jestem pewien, że nawet nie gra dla siebie.

Kiedyś napisała, że pielęgnuje ogród. Zaprosi nas do siebie, kiedy uzna, że będziemy dumni z jej ogrodniczego trudu. „Zniszczy sobie ręce, zmarnuje palce”, wymamrotałem, a potem w milczeniu czytałem długie, podrzędnie źle złożone zdania o peoniach i fioletowych hortensjach. „Rygluje się”, powiedziała jej matka. „Te rośliny to botaniczna kurtyna, dzięki niej bezpiecznie stoi w kulisie. Wróci do muzyki. To tylko kwestia czasu”.

Moja żona lubi wszystko brać w teatralny nawias, to jej daje iluzję, że przedstawienie się nie kończy, tylko scena się zmienia, zataczając powolny, potężny okrąg, i trzeba ten moment po prostu przeczekać, wstrzymując się z następną kwestią.

Myślę jednak, że i ona czuła to co ja, bo kiedy przestała mówić o żywej kurtynie, ścisnęła usta tak mocno, jakby chciała pokąsać sobie wargi.
Tęskniłem za córką. Pojechałem do tego brzydkiego miasta i zakradłem się pod jej dom. Ogrodu nie było. Ziemia przypominała piętę starca, twarda i zrogowaciała. Brzydka, warowna skorupa.

Odszedłem szybko, prawie biegłem, utykając i pojękując. Metalowe spinki, japońskie souveniry, pobrzękiwały w kieszeni, jak drobne, za które nic nie kupię.