11/2014

O Jurku prawie wszystko. Dar księcia Odescalchi i Ukrainki

Pytano mnie, czy Jerzy interesował się w sensie teatralnym jakąś moją narracją książkową. Owszem, dwa rozdziały znajdujące się w dwu moich książkach kiedyś go bardzo zafrapowały. Przez pewien czas w porach wakacyjnych bawiliśmy się szukaniem sposobu przerobienia ich na sceny teatralne, prowadząc przeważnie żartobliwe rozmowy. Ale niekiedy wkraczaliśmy na warsztatowy grunt wersji scenicznych.

Obrazek ilustrujący tekst O Jurku prawie wszystko. Dar księcia Odescalchi i Ukrainki

Bogna Podbielska

Zacznę od księcia Odescalchi z mojej Opowieści o Aleksandrze Gieysztorze.

Najpierw fakty, potem nasze fantazje.

Któregoś dnia 1977 roku dotarła do dyrektora Muzeum Narodowego profesora Stanisława Lorentza sensacyjna informacja, że doktor Andrzej Ciechanowiecki, historyk sztuki stale mieszkający w Londynie, kolekcjoner, kawaler Zakonu Maltańskiego, przekazał poufnie doktorowi Andrzejowi Rottermundowi (wówczas wicedyrektorowi Muzeum Narodowego) niezwykłą wiadomość. Otóż książę Odescalchi, kawaler maltański, potomek jednego z najbardziej szanowanych rodów arystokratycznych w Italii, mającego w swoim gronie papieża (Benedykt Odescalchi – Innocenty XI, panujący w czasie odsieczy wiedeńskiej) i kardynałów, chce podarować Polsce swój ogromny pałac! Zabytek usytuowany jest w centrum Rzymu, niedaleko placu Weneckiego. Dla omówienia warunków tej hojnej propozycji książę chciałby pilnie spotkać się z kompetentnymi przedstawicielami polskimi.

Wiadomość zelektryzowała profesora Stanisława Lorentza, spragnionego poszerzania zasobów sztuki w polskim władaniu. Polskie kierownictwo państwowe również początkowo zainteresowało się „darmowym” pałacem w Rzymie…

Sprawy potoczyły się dość szybko. Przy zachowaniu ścisłej tajemnicy, upoważnieni przez Ministerstwo Kultury i Sztuki do rozmów z włoskim księciem Stanisław Lorentz i Aleksander Gieysztor polecieli do Rzymu. Dowiedzieli się wstępnie, że właściciel pałacu uznał, iż ma za dużo kłopotów z jego utrzymaniem i musi się jakoś pozbyć tego ciężaru. Polscy wysłannicy w zachwycie zwiedzili ten stary, ogromny zabytkowy pałac. Niektóre sale w amfiladzie wydawały się porównywalne z tymi na Wawelu…

Wkrótce okazało się, że oprócz pałacu książę Odescalchi pragnie Polsce podarować jeszcze zamek położony nad jeziorem około trzydziestu kilometrów od Rzymu.

Włoski książę kilkakrotnie gościł Polaków. W pałacu rzymskim przyjął ich serdecznie w swoim apartamencie w jednym ze skrzydeł ogromnego budynku. Kamerdyner przyniósł kawę, ciastka i nalał koniak do herbowych kieliszków. Rozmowa toczona po francusku oscylowała wokół polskich korzeni księcia. Okazało się, że jego babcia, donna Zofia z domu hrabianka Branicka z Białej Cerkwi, wniosła dziadkowi aktualnego właściciela pałacu niebagatelny posag. Przez dłuższy czas uważano ją zresztą za bajecznie bogatą Rosjankę, poddaną cara Mikołaja I i jego następcy Aleksandra II. Dopiero z czasem donna Zofia nieco rozjaśniła w głowach rodu Odescalchi swoją polską genealogię.

Rozmówca Lorentza i Gieysztora wspominał babkę z wielkim szacunkiem i sentymentem. Z jego informacji wynikało, że hrabianka Branicka jako księżna Odescalchi wydobyła swego męża z ciężkich tarapatów finansowych. Z czasem przejęła nadzór nad jego majątkiem, okazując się damą biegłą w zarządzaniu i zdolną finansistką. Pokryła między innymi koszty gruntownego remontu pałacu w Rzymie. – Od tego czasu aż do dzisiejszych dni – mówił ze smętnym uśmiechem książę – w tym pałacu przeprowadzaliśmy tylko niezbędne naprawy. Nie stać nas było na powtórzenie po tamtym dziewiętnastowiecznym remoncie kolejnej generalnej renowacji. W ogóle ten pałac nas rujnuje. Bo zgodnie z tradycją, jego aktualny właściciel jako głowa rodu ma regularnie obowiązek złożyć hołd papieżowi, wydać raz w roku wielkie przyjęcie oraz cały serial mniejszych z udziałem najważniejszych kardynałów i prałatów Stolicy Apostolskiej, przedstawicieli innych rezydujących w Rzymie arystokratów, burmistrza Rzymu oraz członków korpusu dyplomatycznego. W ciągu paromiesięcznego pobytu w Rzymie tych mniejszych i większych bali, gali i przyjęć, uroczystych śniadań, wieczornych obiadów naliczyć można co najmniej setkę. Dodatkowa służba, najdroższe trunki, bo tylko takimi traktuje się kardynałów i ambasadorów, specjalne dekoracje itd. pochłaniają setki tysięcy dolarów. Musimy na to wszystko co roku zaciągać kredyt w bankach, bo dobra, jakie posiadamy, nie przynoszą takich dochodów jak dawniej. A często raczej straty.

W trakcie tych zwierzeń weszła do salonu urodziwa małżonka księcia, na oko młodsza od niego o kilkadziesiąt lat. Za rączkę trzymała grzeczną panieneczkę ledwo wyrastającą od podłogi. Przez parę chwil rozmowa toczyła się wokół obowiązków pani domu i matki, po czym młoda księżna z wdziękiem światowej damy poinformowała, że musi panów przeprosić, bo przed sobą ma pilne prace domowe.

Po jej wyjściu książę przeszedł do rzeczy, stale mówiąc z emfazą, że czuje więź z Polską i dlatego chce ojczyźnie donny Zofii podarować wszystko, co najcenniejsze w jego władaniu. W zamian oczekuje tylko skromnych dożywotnich rent wpłacanych co roku na rzecz siebie, żony i córeczki. Chodziło o wpłaty po sto pięćdziesiąt tysięcy dolarów na osobę, co wraz z pewnymi kosztami operacyjnymi sprowadzało się do około pół miliona dolarów rocznie, według wartości dolara z roku 1977.

W toku dalszych szczerych rozmów z udziałem nadwornego adwokata księcia, notabene wpływowego członka Komunistycznej Partii Włoch, Polacy dążyli do ustalenia wszystkich najbardziej drażliwych szczegółów potrzebnych do przekazania władzom w Polsce. Otrzymali je po zwiedzeniu wspomnianego zamku nad jeziorem pod Rzymem. Odbyło się to po wspaniałym obiedzie z jakimś miejscowym znakomitym białym winem.

Owe dożywotnie renty dolarowe nie wydawały się Lorentzowi zbyt wygórowane. Uważał, że można by je spłacać w systemie barterowym dostawami do Włoch polskiego węgla. Wszak zaraz po wojnie – wiedział o tym m.in. z moich reportaży biograficznych o profesorze Bolesławie Krupińskim – Italia błagała o jak największe dostawy polskiego węgla.

Jednak w 1977 roku Włochy już w znacznym stopniu przeszły na paliwo gazowo-ropne, dostarczane m.in. przez Libię Kadafiego.

Tak czy owak, pewnie by się te roczne renty dla rodziny Odescalchi dało jakoś sfinansować, zwłaszcza że kondycja zdrowotna i wiek księcia wróżyły, iż wkrótce wpłaty by się zmniejszyły do około trzystu tysięcy dolarów. Jednak zarówno młodziutka księżna, jak i malutka córeczka miały przed sobą wieczność…

Łatwo zgadnąć, że dar księcia przerastał możliwości decyzyjne władz warszawskich i projekt ten przepadł.

Nie będę zanudzał Czytelników innymi trudnościami i komplikacjami, które zadecydowały o rezygnacji z projektu – zwłaszcza że Jurka teatralnie one nie interesowały. Natomiast opowieści księcia o donnie Zofii, która sprowadziła z Białej Cerkwi do Rzymu tuziny pięknych dziewczyn (dla niego Rosjanek, w rzeczywistości Ukrainek), szkoląc je na świetne, ponętne pokojówki, pobudziła wyobraźnię reżysera. Zasłynęły one w ówczesnym Rzymie i Stolicy Apostolskiej z temperamentu i urody. Stały się atrakcją nie tylko pałacu Odescalchi, ale i innych wielkich rezydencji w stolicy. Szybko nauczyły się włoskiego i jako eleganckie pokojówki usługiwały chętnie także w pałacach prałatów. Księżna była z nich bardzo dumna i przy wszystkich okazjach przedstawiała je odwiedzającym pałac dostojnikom, którzy nie mogli się nachwalić ich gracji.

To Jurka naprowadziło w czasie jednej z żartobliwych rozmów na pomysł, żeby z tych ukraińskich pokojówek stworzyć chór, który by wystąpił w Watykanie przed papieżem. W ogóle jego myślenie przez pewien czas o tym tekście sprowadzało się do stworzenia sztuki, która by się częściowo rozgrywała w Watykanie, z udziałem właśnie owych Ukrainek. Pretekstem byłby erotyczny sen jednego z arcybiskupów. Ja wymyśliłem scenę, w której książę Liwiusz zaprasza swoją rodzinę oraz zaprzyjaźnioną z nim arystokrację rzymską na kurs wiedzy o Polsce, jako że nikt w Rzymie nie miał żadnego pojęcia o istnieniu naszego kraju. Wprowadziłem jednego z kardynałów, który krzyczał: „Ależ to niepodobne, to jakaś prowokacja! Przecież Zofia Katarzyna hrabina Branicka przybyła do Rzymu z paszportem rosyjskim jako poddana cara Rosji! Nie wolno obrażać władcy wielkiej Rosji jakimś mirażem Polski, o której historii niczego nie wiemy!”.

Według naszych luźnych pomysłów powinien powstać scenariusz zainscenizowanej z rozmachem operetki z baletem. Wszystko powinno się rozegrać na specjalnej estradzie w ogrodach pałacu Odescalchi lub w największej sali audiencjonalnej Watykanu. Najpowabniejsza, o bujnych kształtach, ale dziecięcej twarzy młodziutka Ukrainka, w haftowanej, lekko wydekoltowanej białej bluzce, słodkim głosikiem śpiewa miłosne, nieco sprośne ludowe ukraińskie przyśpiewki weselne. Ale towarzyszący jej balet sztywno wykonuje dygi taneczne z czasów Katarzyny II. W kilku miejscach olbrzymiej sali ustawiono konfesjonały. Wewnątrz spowiadający prałaci w ozdobnych szatach. Na zewnątrz na klęcznikach urodziwe zapłonione panienki z różańcami w rękach.

W pewnym momencie na scenę wkrada się starszy duchowny z maską na twarzy, przypominającą Silvia Berlusconiego. Mężczyzna śpiewa po włosku operową arię Śmiej się, pajacu i porywa nastoletnią Ukrainkę, oklaskiwany przez rozentuzjazmowanych i podnieconych prałatów.

Nie doszło jednak do żadnej systematycznej pracy nad tym tekstem, bo Jurek zajął się czymś innym, a ja też. Jednak kiedyś pomyślałem sobie, że trzeba jeszcze to dokładniej źródłowo zbadać, zwłaszcza że interesowały mnie wspomnienia Janiny z Puttkamerów Żółtowskiej. Przywołała ona w swym dzienniku świętego Antoniego Padewskiego, który kiedyś w czasie rekolekcji postnych dla kardynałów miał krzyknąć gniewnie: „Surgite vacui pigres!” (w wolnym tłumaczeniu: „Wstawajcie krowy leniwe!”).

A swoją drogą myślę, że gdyby tę historię Branickiej-Odescalchi z pięknymi Ukrainkami i podnieconymi kardynałami mógł jakimś cudem poznać Fellini (w pełni swych sił twórczych), obsadzając w roli Branickiej na przykład Zofię Loren, to może powstałyby obrazy filmowe o światowym powodzeniu…

Jurek przez pewien czas namawiał mnie, abym całą tę historyjkę opowiedział Mrożkowi, który nie trzymając się ściśle faktów, mógłby z niej wykreować sceniczny majstersztyk. Jednak autor Czarownej nocy zachorował i projektowane przez Jurka spotkanie już nie mogło się zdarzyć.

 

cdn