11/2014
Zakaz Fotografowania: Próba kostiumowa

Zuzanna Waś

Zakaz Fotografowania: Próba kostiumowa

Nigdy nie nauczyłem się z nią ostro obchodzić. Nawet teraz, kiedy po raz pierwszy wymawia imię swojego nowego, a ja widzę, jak bardzo schudła tej jesieni, zrobiła się mała i poręczna. Mogłem ją chwycić w dłoń na wysokości szyi, wystawić za okno, niech tam macha nogami, które zawsze miała zbyt doskonale wcięte w pęcinach, żeby o nich zapomnieć.

Ale nawet się nie poruszyłem, nic nie zrobiłem, żeby przerwać te jej opowieści. Tylko wygrzebałem się z pościeli i niezgrabnie, na kolanach wyszukałem pod łóżkiem ubranie. Patrzyła na moje ciało tak, jak się patrzy na nieświeżą wątrobiankę, z obrzydzeniem, które przecież chciała czuć, bo wypluła mnie, ale ciągle jeszcze miała w ustach dobry posmak naszych pierwszych umizgów.

Ubieram się. Koszula w spodnie. Szczęk klamry jest jak podzwonne dla naszego duetu. Kiedy jestem już w butach, ona znowu zaczyna opowiadać o tym mężczyźnie.

– Nawet po libacji wygląda tak uroczyście, jakby pozował do paszportowego zdjęcia. I tak jak ja czyta nekrologii i chciałby się wymykać na wszystkie pogrzeby w mieście. Właśnie tam się poznaliśmy. W kondukcie. On prowadził pod rękę kobietę, którą widział po raz pierwszy w życiu, a ja zręcznie lawirowałam w smętnych konwersacjach, przeskakując z jednej suchej gałęzi genealogicznej na drugą. Jego również nikt nigdy nie nakrył, że idzie w nienależnym mu orszaku. Zawsze tak dobrze udawał pogrążonego kuzyna, nieutulonego bratanka, zasmuconego kolegę.

To właśnie był kompost ich miłości, funeralne aktorstwo – myślę i zbiera mi się na płacz, kiedy dostrzegam na dywanie żwirek, a na obcasie kępę trawy wyrwanej z ziemią, i ten toczek z woalką, który, nie wiedzieć czemu, cały czas dynda na wieszaku obok parasola, jak wahadło stopera odliczającego do końca.

Ciekaw jestem, czy ten jej nowy, czy on już widział ją bez nakrycia głowy? Czy zobaczył jej jajowatą czaszkę pokrytą kępkami włosów, spod których połyskiwała wilgotna, jakby zmoczona skóra? Ale tak właśnie kończą wszystkie, których młodość upłynęła na marzeniach o byciu blondynką, na spienianiu enerdowskiej Londy na słabym upierzeniu.

– No i co tak nic nie mówisz? Zamurowało cię? – pyta, a krwistoczerwono umalowane wargi pękają w szerokim uśmiechu, ukazując perłowe zęby i sine dziąsła pokryte białymi kłaczkami. Jakaż ona jest brzydka, powtarzam sobie, ale to nic nie pomaga. Metoda wynajdowania w niej odrażającej szpetoty już dawno nie działa. Co gorsza, im bardziej jej ciało nie przystaje do moich fantazji, tym bardziej ona się w nich mości.
Pot spływa mi po twarzy, krople załamują się na żuchwie, niespiesznie ciekną po szyi, gdzie rozmazuję je zdecydowanym ruchem, który ma mnie boleć, i taki właśnie jest.

– Powiedz, boisz się zostać sam?

Nie odpowiadam. Uśmiech nie schodzi z jej twarzy, kiedy ubiera się, zwraca mi klucze i to jednokierunkowe uczucie, którym śmiałem ją nękać. Już jest w przedpokoju. Nawet nie podziękuje za zmywanie talerzy, za parzenie herbaty, robienie kanapek z rzeżuchą na wzmocnienie mieszków włosowych, co okazało się lipą. Nawet nie chrząknęła szczątkiem wdzięczności za czyszczenie kuwety, za pocieszenia, kiedy jej kot nie wracał ranki, wieczory, a w końcu lata całe. To dlatego jeszcze ze mną mieszkała. Miała nadzieję, że wróci. Dopiero kiedy znalazła kota obcierającego się o łydki wędliniarza z bazaru, starczyło jej jeszcze siły, by zaciągnąć mnie do łóżka, a potem spakować się w weekendową walizkę i jeszcze w progu, przy uchylonych drzwiach, wymówić mi brak odzieżowej elegancji.

– Coś we mnie mówiło, że nigdy cię nie pokocham – wyznaje. – Od samego początku to wiedziałam, ale to twoje mieszkanie z widokiem na nekropolię… Salon, z którego widać asfaltową serpentynę, na której prostokąty niesionych trumien powodowały, że z każdym oddechem pragnęłam się mocniej wczepić szponami w twoje życie – recytuje, schodząc po schodach.

Biegnę za nią. W milczeniu odprowadzam ją do rogu ulicy. Pomagam nieść bagaż i zawracam, nie odwracając się ani razu. Tylko odczekam miesiąc, a potem wykupię nekrologii z tytułem własnej śmierci, również po angielsku, francusku i włosku, a każdy z nich, podpisany przez inną kobietę, będzie zapewniał o dozgonnej miłości do mnie.

Dzień przed moim pochówkiem, kiedy ona po mnie będzie miała w każdym detalu obmyślony strój pogrzebowy, zajdę jej drogę i będę wyglądał, jakbym pozował do zdjęcia paszportowego po schludnym samobójstwie. Przestraszę ją. Już teraz ją widzę. Chce krzyczeć na widok ducha, ale tylko zasłania puste gardło suchą dłonią. Chce uciec, ale nie może. Wie, że choćby nawet bardzo chciała, to nigdy nie zwątpi w życie pozagrobowe naszego małżeństwa.