12/2014

Zawód na A

MAGDALENA PRZYBOROWSKA Dlaczego aktorstwo? Zew natury czy przypadek?

Obrazek ilustrujący tekst Zawód na A

Katarzyna Chmura-Cegiełkowska

 

PRZEMYSŁAW BLUSZCZ W pewnym sensie przypadek, a w pewnym pewnie nie. Zaczęło się od dwóch filmów. Pierwszy to Czas apokalipsy. Opiekunka, która zajmowała się mną i bratem, bardzo chciała zobaczyć ten film, więc wzięła nas obu do kina. Miałem osiem lat i nigdy nie zapomnę, co ten film ze mną zrobił. Niektórych fragmentów w ogóle nie mogłem oglądać, bałem się, chowałem. To było doznanie niezwykle sensoryczne.
Drugi także zapamiętałem jako niemal fizyczne doświadczenie. To była pierwsza, może druga klasa liceum. W trakcie matur wszystkich nas wygonili na jakiś szwedzki film… I to był Fanny i Aleksander Bergmana. To były dla mnie momenty przełomowe.
Poza tym jest chyba niewiele zawodów, które dają taką możliwość ucieczki jak aktorstwo.

 

PRZYBOROWSKA Ucieczki od?

 

BLUSZCZ Od rzeczywistości… Choć nie to wydaje mi się najważniejsze w tej pracy.

 

PRZYBOROWSKA Aleksander Zelwerowicz pisał w Gawędach starego komedianta, że dzięki aktorstwu staje się za każdym razem kimś innym.

 

BLUSZCZ Tak, to też jest piękne w tym zawodzie. Dwa dni temu grałem Kafkę, teraz gram Dyzmę, za chwilę w Bernhardzie, a potem Samospalenie. To są międzygalaktyczne podróże.

 

PRZYBOROWSKA Ukończył Pan Wydział Lalkarski wrocławskiej szkoły teatralnej, ale jest Pan przede wszystkim aktorem dramatycznym. Dlaczego nie zajął się Pan pracą z lalką?

 

BLUSZCZ Właściwie to nie ukończyłem… (śmiech) Nie zająłem się, ponieważ w zasadzie już na czwartym roku trafiłem do teatru w Legnicy. Na zaproszenie Roberta Czechowskiego, który robił Jak wam się podoba Szekspira. Potem pojawiały się wprawdzie spektakle z elementami formy, ale nie miałem specjalnie okazji się w nich wykazać. Myślę jednak, że forma ma teraz swój bardzo ciekawy i inspirujący – również teatr dramatyczny – czas…

 

PRZYBOROWSKA Myśli Pan o powrocie do lalki?

 

BLUSZCZ Tak. Chciałbym zrealizować projekt w oparciu o jedną z ukochanych książek mojej młodości – Siddharthę Hermana Hessego. Już od ponad dekady mam pomysł na spektakl, w którym klasyczne lalki bunraku koegzystują na scenie z aktorami dramatycznymi i postaciami z filmowego ekranu. To cudowna baśń o poszukiwaniu tożsamości i sensu istnienia.

 

PRZYBOROWSKA W Pana reżyserii?

 

BLUSZCZ Tak. Mierzyłem się już z reżyserowaniem w teatrze w Legnicy. Zrobiłem tam spektakl pt. O co chodzi, czyli Chatka Puchatka wg Milne’a, w wersji dla dorosłych. Puchatek terapeutyzował Prosiaczka, Maleństwo było „tym, co Tygrysy lubią najbardziej”, Kłapouchy bardzo gorzko i serio narzekał, „że oni mają w głowach tylko szary puch, który ktoś im przez pomyłkę wdmuchnął do głowy”. Co dość zabawne, nasz Puchatek powstał jakiś czas przed Kubusiem P. wyreżyserowanym przez Piotra Cieplaka w Teatrze Studio w Warszawie. A później prawnicy Disneya zabronili grać teksty o Misiu o Bardzo Małym Rozumku na polskich scenach.

 

PRZYBOROWSKA Zadebiutował Pan rolą Księcia i Księcia Wygnanego w Jak wam się podoba, później był Atos w Trzech muszkieterach.

 

BLUSZCZ Tak, to było spełnienie chłopięcych marzeń…

 

PRZYBOROWSKA Z tego okresu ma Pan w swoim dorobku także inne postaci Szekspirowskie – w tym Klaudiusza w Hamlecie i Tullusa Aufidiusza w Koriolanie – Kordiana w dramacie Słowackiego, role fredrowskie, wielokrotnie nagradzanego Benka Cygana w Balladzie o Zakaczawiu oraz Ryśka w Osobistym Jezusie (nagroda w XIII Ogólnopolskim Konkursie na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej). Wymieniłam ich zaledwie kilka. Która z ról legnickich była dla Pana największym wyzwaniem?

 

BLUSZCZ Było parę takich ról… Teatr jest w ogóle przestrzenią dojrzewania. Dlatego strasznie mnie złoszczą recenzje pisane zaraz po premierze. Premiera to poród, a to jest bardzo intymne doświadczenie. Recenzje powinno się pisać dopiero z dziesiątego spektaklu najwcześniej. Wtedy wiadomo, czy to rośnie, czy się wypełnia.
A ról trudnych było parę…

 

PRZYBOROWSKA Na czym przede wszystkim polegała ta trudność?

 

BLUSZCZ Za każdym razem na czymś innym. Jacek Głomb na przykład jest przede wszystkim inscenizatorem i nie przepada za próbami stolikowymi. Do wielu rozwiązań dla postaci, którą grałem, musiałem więc dochodzić samodzielnie lub dzięki wsparciu któregoś z kolegów. Dość długo na przykład dojrzewała we mnie rola Klaudiusza. Gdy zaczynaliśmy grać ten spektakl, Hamleta grał Tomek Kot, potem Tomek Radawiec, jeszcze później Radek Krzyżowski. W związku z tym i Klaudiusz się przeobrażał.
Obecnie po paru latach wróciłem też do Otella, którego grałem w Legnicy. To jest taki Otello przepisany przez Krzysia Kopkę i grany na statku płynącym do Nowej Ziemi… I to jest piękne w Szekspirze, że można do niego ciągle wracać.

 

PRZYBOROWSKA Po takim powrocie gra się zupełnie nową rolę… A Pana Mistrzowie?

 

BLUSZCZ Taką pierwszą Mistrzynią była moja pani profesor od polskiego w liceum. Świętej pamięci Janina Czugajewska. Pomijam już, że uczyła nas kultury jako takiej. Kiedy odbywał się Konkurs Chopinowski, to musieliśmy wiedzieć, kto co grał, na jakim etapie. Musieliśmy w ramach prac domowych oglądać poniedziałkowe spektakle Teatru Telewizji. Ale przede wszystkim jej lekcja to było przedstawienie. Od początku do końca. To, jak przychodziła, mówiła „Dzień dobry”, wszyscy odpowiadali, siadali. Potem rytuał otwierania dziennika. Bo to był rytuał. Otwieranie pióra, próbowanie pióra. To były prawdziwe monodramy. Byłem zafascynowany. I to właśnie profesor Czugajewska wypchnęła mnie jako pierwsza na scenę. „A ty, Bluszcz, nauczysz się na następną lekcję tego i tego wiersza”… Nie było dyskusji.
Natomiast takich prawdziwych Mistrzów aktorskich na mojej drodze jakoś nie spotkałem. Chodziłem do teatru, podobały mi się niektóre role. Podpatrywałem starszych kolegów, ale chyba nikt właściwie nie wywarł na mnie zasadniczego wpływu. A czasem bywało tak, że inspirowali mnie dużo młodsi koledzy. To zresztą było cenne w legnickim zespole, że my stanowiliśmy wiecznie napędzającą się i inspirującą wzajemnie ekipę. Takie żywe tworzywo.
Natomiast zawsze podziwiałem aktorstwo Zbigniewa Zapasiewicza. Za jasność przekazu, elegancję… I było ono wypełnione jakimś cierpieniem…

 

PRZYBOROWSKA Nieprzegadanym.

 

BLUSZCZ Tak. Właśnie tego w aktorstwie nie lubię. Popisów. Tak naprawdę uważam, że to zawód usługowy. Jak stolarz czy sprzedawca. To przede wszystkim rzemiosło, które czasem – przy odpowiednim zgraniu się różnych elementów – daje szansę na coś więcej. A poza tym to ciężka praca.
No i jako klasyczne dziecko PRL-u lubię też bardzo amerykańskich aktorów filmowych. Al, Bob, Christopher, Maryl czy Jeff…

 

PRZYBOROWSKA Czy to znaczy, że film jest Panu bliższy niż teatr?

 

BLUSZCZ Nie. Teatr jest moją ojczyzną!

 

PRZYBOROWSKA Spotykamy się przy okazji XII Ogólnopolskiego Przeglądu Monodramu Współczesnego, w którym otrzymał Pan Główną Nagrodę Aktorską. Samospalenie to Pana pierwszy monodram. Co przekonało Pana do teatru jednego aktora?

 

BLUSZCZ Ten plan dojrzewał już od dłuższego czasu, ale myślałem o zupełnie innym przedsięwzięciu. Samospalenie natomiast zaczęło się od spotkania z Krzyśkiem Szekalskim, który powiedział mi, że napisał taki tekst. Wcześniej z kolei widziałem Usłyszcie mój krzyk w reżyserii Macieja Drygasa. Ryszard Siwiec i jego czyn z 1968 roku… ten temat jakoś we mnie dojrzewał. Bardzo mi się spodobała ta optyka, żeby to opowiedzieć z drugiej strony. Oczywiście oficer SB Tadeusz S. to licentia poetica, postać zupełnie fikcyjna.

 

PRZYBOROWSKA Na czym polega różnica w pracy nad monodramem i nad spektaklem wieloobsadowym?

 

BLUSZCZ Na strachu… I samotności.

 

PRZYBOROWSKA To jest strach przed zawiedzeniem widza czy samego siebie?

 

BLUSZCZ Jedno i drugie, ale przede wszystkim widza. W ogóle teatr jest dialogiem, a monodram jest najbardziej wymagającą jego formą w teatrze. Jest trudny. W dodatku ten temat – jak się okazuje –jest trochę „nieprzysiadalny”. Pomysł opowiedzenia tego z drugiej strony w różnych środowiskach spotyka się z rozmaitym odbiorem. Są ludzie, którzy całkowicie odrzucają tę perspektywę. A ja uważam, że sztuka jest po to, żeby zadawać pytania i prowokować, inspirować. Przede wszystkim do myślenia.

 

PRZYBOROWSKA Z czego Pana zdaniem wynika ta zróżnicowana reakcja na Samospalenie?

 

BLUSZCZ My – jako ludzie – karmimy się stereotypami. Esbek jest zły i tyle.

 

PRZYBOROWSKA Nie irytuje Pana to zamykanie w szufladce z „czarnym charakterem”?

 

BLUSZCZ Cóż ja poradzę… taką mam twarz.

 

PRZYBOROWSKA A mnie się wydaje, że w takim aktorstwie, jakie Pan uprawia, jest pewien rodzaj bohaterstwa. Gra Pan postacie, których nie da się lubić.

 

BLUSZCZ Świetnie, że tak to Pani odbiera. Właśnie taki miał być Tadeusz. Z jednej strony wzbudza nienawiść, a z drugiej trudno nie przyznać mu w niektórych kwestiach racji.

 

PRZYBOROWSKA Zwłaszcza ten wywód o współczesnym teatrze jest gorzko prawdziwy…

 

BLUSZCZ To taki trochę konik Krzyśka. Wszyscy jesteśmy jakoś uwikłani w te środowiskowe plotki i ploteczki. Najzabawniejsze jest to, że on użył też w niektórych miejscach fragmentów wywiadów z samym Krystianem Lupą. Na przykład „gdzie się podziała odpowiedzialność, wspólne działanie na rzecz przemian, kontynuacja doświadczeń, wszystko to zostało wyrzucone na śmietnik”. To zdanie jest chyba z samego Mistrza Lupy. (śmiech) Oczywiście zmanipulowane i wyrwane z kontekstu.

 

PRZYBOROWSKA Postać Ryszarda Siwca budzi w Panu jakieś szczególne emocje?

 

BLUSZCZ Tak. Ja się urodziłem w 1970 roku i załapałem się jeszcze w liceum na resztki opozycyjności. Pamiętam, że kiedy na jakiejś uroczystości zaśpiewaliśmy piosenkę Kaczmarskiego, powiedzieliśmy wiersz Zagajewskiego czy Barańczaka, to wzywano nas do dyrektora, że nie wolno, że zakazane…

 

PRZYBOROWSKA Taki trochę Ostatni dzwonek…

 

BLUSZCZ Zgadza się. Dlatego dla mnie postać Siwca jest pewnym archetypem. A to w sumie dziwny bohater, bo wszystkie siły polityczne mają z nim problem. Z jednej strony radykalny, bohaterski akt w czasach późnego Gomułki, a z drugiej chodziły słuchy, że był niezrównoważony, że cierpiała przez niego rodzina. Tym zresztą Krzysiek gra w tekście… W Pradze już dawno miał swoją ulicę, a u nas dopiero niedawno przy Stadionie Narodowym pojawiła się tablica upamiętniająca. Dlatego uznaliśmy, że dobrze byłoby o tej postaci raz jeszcze opowiedzieć.

 

PRZYBOROWSKA Jak wyglądała praca nad tą rolą?

 

BLUSZCZ Reżyser miał dosyć spory materiał. Sam zresztą jest aktorem i świetnie się dogadywaliśmy. Przeczytałem tekst, powiedziałem mu szczerze, co mi się podoba, a gdzie czegoś mi brakuje. Były rozmowy, trochę kombinowania, nowych pomysłów, które Krzysiek przelewał na papier. Moja żona Anna, która jest reżyserem, podrzuciła pomysły dotyczące konstrukcji. A reszta przychodziła powoli – slajdy, rzutnik, taki trochę anachroniczny anturaż, trochę przykurzony, trochę zwietrzały, ale jednocześnie odbywający się tu i teraz. Dużo tam było kombinowania. Może nawet za dużo.

 

PRZYBOROWSKA W takim razie może trochę przewrotnie zapytam o Pana stosunek do werdyktu jury, które nagrodziło Pana rolę, ale nie nagrodziło przedstawienia.

 

BLUSZCZ Może klątwa Siwca działa. (śmiech) A poważnie mówiąc, mam dystans do zawodów, do konkursów aktorskich, bo to nie jest bieg na sto metrów, gdzie jedynym weryfikantem jest czas. A jurorom tego konkretnego wieczoru zawsze może czegoś zabraknąć.

 

PRZYBOROWSKA A proszę opowiedzieć coś więcej na temat tego starego-nowego pomysłu na monodram.

 

BLUSZCZ To tekst Huberta Klimki-Dobrzanieckiego Krýsuvík. Historia, która się dzieje na Islandii. Autor mieszkał tam przez dziesięć lat i stworzył opowieść o mężczyźnie, który prosi Boga, aby mu dał kobietę, którą mógłby kochać, żeby pozwolił mu zbudować dom i żeby mógł z tą kobietą żyć i mieć z nią dzieci. I Bóg mu to wszystko daje, a potem powolutku zabiera. Taka hiobowa opowieść, ale napisana bardzo pięknie i z dużym poczuciem humoru. Wreszcie jednak pojawia się szansa, żeby to zrealizować. Bardzo mi zależy na opowiedzeniu tej historii.

 

PRZYBOROWSKA To chyba też szansa na przełamanie tego emploi „czarnego charakteru”?

 

BLUSZCZ To się chyba już niestety nie uda. (śmiech)

 

PRZYBOROWSKA Wróćmy jeszcze do pracy nad rolą. Jak ona w Panu dojrzewa?

 

BLUSZCZ Ja to na swój użytek nazywam rozpychaniem słów i emocji. Ten proces zaczął się dla mnie na zajęciach z wiersza klasycznego w szkole teatralnej u Pani Profesor Krzesisławy Dubiel. Pani Profesor uczyła nas krok po kroku, jak zaczynając od znalezienia podstawowego sensu słowa czy frazy, powolutku wypełniać je swoją interpretacją, swoimi emocjami. Pokazywała cierpliwie i uważnie, jak wiele znaczy – zrozumieć. I ten sposób sprawdza mi się zawsze, nawet przy takim codziennym uczeniu się tekstu, kiedy go sobie w głowie obracam, przekładam, rozpycham. W tekstach klasycznych sensy często ukrywają się w gąszczu literackiej formy, cała sztuka polega na tym, aby je wydobyć, nie niszcząc struktury, która je otacza. Rozpychanie, przesuwanie, obracanie… trochę siłowo to się kojarzy… to może rozpulchnianie, im to bardziej puchnie, tym więcej nabiera życia, więcej warstw znaczeniowych. Myślę, że tak naprawdę aktorstwo, w jakimś dużym skrócie, to jest po prostu odnajdywanie sensu w słowach. Powiedziałem tutaj o tym, jak próbuję pracować z tekstem, a jest przecież jeszcze cały kosmos pracy nad tym, o czym Sofia Coppola zrobiła piękny film, pracy nad tym, co jest Między słowami. Teraz gram w musicalu i odkrywam sens istnienia roli w ruchu, w choreografii czy śpiewie.
Praca nad rolą to jest dojrzewanie, osadzanie się w niej. Trzy przeloty nic nie dają, a nagle podczas czwartego coś się otwiera. Tak naprawdę najlepszym mistrzem aktorskim wydaje mi się czas…

 

PRZYBOROWSKA W Samospaleniu buduje Pan rolę już od pierwszych chwil. Układa Pan na stoliku różne przedmioty i jeden z nich poprawia, żeby leżał zupełnie prosto. Od razu coś wiadomo o tym bohaterze…

 

BLUSZCZ Bo w monodramie to jest szczególnie ważne, żeby natychmiast zaintrygować widownię. A ta festiwalowa jest szczególna. Tworzą się napięcia spoza tego spotkania. Tyle że ja już tego Tadeusza trochę znam i wykorzystuję to, że on jest dominatorem.

 

PRZYBOROWSKA Czy Pan go lubi?

 

BLUSZCZ Na wódkę bym się z nim nie wybrał. Ale myślę, że go rozumiem. Empatia w stosunku do postaci, którą się gra, jest konieczna. Ciekawe, że publiczność kocha takich potworów.

 

PRZYBOROWSKA A Makbeta chciałby Pan zagrać?

 

BLUSZCZ I jego, i jego uroczą małżonkę! (śmiech)

 

PRZYBOROWSKA Maria Bojarska wspominając Tadeusza Łomnickiego w książce Król Lear nie żyje, buntowała się przeciwko sformułowaniu, że Lear to była wymarzona rola tego wielkiego artysty. Dlatego zapytam inaczej. Z jaką postacią – poza Makbetem – chciałby się Pan zmierzyć?

 

BLUSZCZ Jest parę takich ról. Jedną z moich ukochanych powieści jest Pustelnia parmeńska Stendhala. Tam jest taki zdradzony mężczyzna, Hrabia Mosca, kochający jednocześnie tego, który był powodem tej zdrady. To bardzo skomplikowana postać, a też Pustelnia… to jedna z piękniejszych opowieści o miłości, jakie znam. Chance’a Ogrodnika z Wystarczy być Kosińskiego też chciałbym zagrać. A z postaci historycznych… może Napoleona Bonaparte. Chociaż jestem zdania, że w aktorstwie każda rola może być szansą. Każda, nawet najmniejsza.

 

PRZYBOROWSKA Proszę opowiedzieć jeszcze o współpracy aktora z reżyserem. Pracował Pan między innymi z Janem Klatą. Czy któreś aktorsko-reżyserskie spotkanie było dla Pana szczególnie ważne?

 

BLUSZCZ Nie miałem szczęścia pracować z Jarockim czy z Grzegorzewskim, czyli z wielkimi „autorami teatru”. Ludźmi, z którymi raczej się nie dyskutuje. Uważam jednak, że możliwość wymiany poglądów podczas współpracy jest bezcenna. A z Jankiem Klatą pracowało się świetnie. Zresztą to był nietypowy projekt – Transfer! we Wrocławskim Teatrze Współczesnym. Byliśmy trójką aktorów, których krótkie jałtańskie scenki stanowiły kontrapunkt dla wstrząsających, prawdziwych opowieści Niemców i Polaków, którzy przeżyli piekło wysiedleń po II wojnie światowej. Janek ma w sobie pasję i ciekawość, a te cechy u reżyserów zwyczajnie cenię. Bardzo lubię pracować z moją żoną… kobiecy punkt widzenia, wyobraźnia, niesłychana wrażliwość i wyczulenie na „ściemę”.
Bardzo dobrze wspominam pracę z reżyserami, których spotkałem w Legnicy – Pawłem Kamzą, Jackiem Głombem, Lechem Raczakiem. Każdy z nich był inną planetą teatralną. Ciekawym nowym doświadczeniem była dla mnie praca z Wojtkiem Kościelniakiem. Nie ma chyba nic gorszego dla aktora niż tkwienie w jednej metodzie, w jednym zespole. To jest wędrowny zawód. Ja wierzę w zespół, ale taki, który istnieje maksymalnie kilka lat. Żeby zachować świeżość w aktorstwie, trzeba się spotykać z różnymi ludźmi. Inaczej zaczynamy wszyscy mówić jednym językiem, jednym obszarem skojarzeń, a jednak chodzi o docieranie, o przekonywanie widza do nowych pomysłów. Dlatego mam spory dystans do teatru o charakterze sekciarskim, ideologicznym.

 

PRZYBOROWSKA Czyli teatr to nie jest trybuna, miejsce na manifesty?

 

BLUSZCZ Też jest. Myślę, że teatr jest tak naprawdę wszystkim. Od takiego mikrokosmosu jednoosobowego, od jednej myśli, jednej emocji, po Mahabharatę czy operę Wagnera. Świat jest ogromny i piękny, teatr też.

 

PRZYBOROWSKA A tak na zakończenie. W jednym zdaniu. Co to jest aktorstwo?

 

BLUSZCZ Zawód na A. Jest wiele zawodów na A. Nie trzeba być aktorem… I ja też się nie upieram.

 

W grudniowym numerze "Teatru" omyłkowo wydrukowaliśmy nieautoryzowaną wersję wywiadu z Przemysławem Bluszczem. Powyższa rozmowa jest wersją po autoryzacji.

Za pomyłkę bardzo przepraszamy.