1/2015

Ponad ludzką miarę?

Nowy dramat Sikorskiej-Miszczuk koncentruje się na pełnym sprzeczności związku Władysława Strzemińskiego i Katarzyny Kobro, odkrywanym przez ich dorosłą córkę.

Obrazek ilustrujący tekst Ponad ludzką miarę?

fot. Janusz Szymański

Podczas trwającego w Łodzi festiwalu „Awangarda i socrealizm”, dla którego pretekstem stała się 65. rocznica powstania sceny, organizatorzy postanowili przypomnieć postać Katarzyny Kobro. I chwała im za to! Łódź czci wprawdzie swoich artystów, i to niekiedy z pompą, ale wybiórczo. Żeliwny szwadron wielkich łodzian dumnie siedzi na ławeczkach, kuferkach i teatralnych fotelach wzdłuż ulicy Piotrkowskiej, Bacewiczowie patronują Akademii Muzycznej, Rubinstein – Filharmonii Łódzkiej, imieniem Strzemińskiego została namaszczona łódzka Akademia Sztuk Pięknych. Kobro przepadła w odmętach historii, utonęła w cieniu swojego męża. Gdy kilka lat temu zaczęto dopominać się o symboliczne uhonorowanie rzeźbiarki, nastała konsternacja. Kim była ta cała Kobro, poza tym, że żoną Strzemińskiego? I w końcu Kobro dostała od miasta nie skwerek, nie ulicę, nie spiżowy kuferek, ale tonącą w błocie stumetrową ścieżkę w zachwaszczonym parku, wciśniętym pomiędzy pofabryczne ruiny na obrzeżach miasta, którą to ścieżkę dumnie nazwano… aleją. Tym większa radość, że tekst zamówiony przez Teatr Nowy u Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk przywraca głos Kobro – tym większa ulga, że Kobro mówi niekoniecznie to, co chciałaby usłyszeć gawiedź patrząca na odsłonięcie pomnika.

Już na wstępie trzeba zaznaczyć, że w tym tandemie Sikorskiej-Miszczuk i debiutującej w roli reżyserki teatralnej Iwony Siekierzyńskiej to właśnie autorka Kobro dzierży dłuto. Nie ma bowiem żadnych wątpliwości co do tego, że siłą łódzkiego spektaklu jest nade wszystko tekst. Sikorska-Miszczuk ucieka raczej od próby szkicowania biografii bohaterki swojego dramatu – zresztą być może niepozbawione sensu byłoby pytanie o to, czy Kobro rzeczywiście jest dramatem o Kobro. Historia jej nieszczęśliwego małżeństwa ze Strzemińskim, życia w Polsce, w której czuła się sponiewierana, przegranej batalii o dziecko, zostaje wywołana przez Nikę Strzemińską i być może tylko dla niej. Nie chodzi tu bowiem o dopowiadanie życiorysów dwojga artystów, ale o zszywanie życia dziecka zawieszonego między ich miłością i nienawiścią rujnującymi życie rodziny. Kobro jest bowiem dramatem rodzinnym. Jeśli przypomina się tu biografie dwojga artystów, to tylko zdawkowo, przywołując zdarzenia kluczowe dla naświetlenia rodzinnej tragedii. Trudno jednak dociec przyczyn nienawiści pomiędzy małżonkami, tym bardziej że postaci tego dramatu nie są jednoznaczne, a ocena ich czynów jest nieoczywista. Tymczasem zarówno autorkę, jak i reżyserkę Kobro interesuje przede wszystkim to, jak zdradzone przez rodziców dziecko, zmuszone do przeżywania domowej przemocy, przedwcześnie osierocone i wychowujące się w bidulu, musi mierzyć się z historią, której ani w pełni nie zna, ani tym bardziej nie rozumie.

W dramacie Sikorskiej-Miszczuk Nika Strzemińska (Joanna Król) docieka prawdy o rodzicach już jako dojrzała kobieta, niosąca ciężar bycia dzieckiem zdradzonym (jak nieustannie powtarzają jej rodzice niejako nawołujący córkę zza światów). Ale w tę historię rodziny Nika nie wchodzi dobrowolnie. Do rozprawienia się z demonami dzieciństwa zmuszają ją nieżyjący już rodzice, którzy rzekomo pozostawili dla niej dokumenty mające po latach wyjaśnić córce nieznaną prawdę i pomóc jej odciąć się od toksycznej przeszłości. Tajemnicze dokumenty – swego rodzaju testament, tyleż uwalniający Nikę od rodziców, co zmuszający ją, aby niejako na nowo powołała ich do życia – prowokuje sytuację co najmniej niezręczną. Najbardziej intymnymi tajemnicami Strzemińskich dysponuje bowiem Urząd Dzielnicowy – tyleż to przerażające, co banalne jednocześnie. Aby dowiedzieć się prawdy o rodzicach, ich córka musi odebrać zdeponowane przed śmiercią Kobro (Monika Buchowiec) i Strzemińskiego (Przemysław Dąbrowski) w urzędzie dokumenty. Gdy jednak Nika, dzierżąc urzędowy kwitek, stawia się po ich odbiór, z pozoru prosta sytuacja przeradza się w biurokratyczną karuzelę. Skojarzenie z kafkowskim koszmarem nie jest przypadkowe. Sikorska-Miszczuk wysyła swoją bohaterkę do pokoju, który w ogóle nie istnieje – nic dziwnego, że Nika bezradnie tkwi na korytarzu i im dłużej wpatruje się w każde kolejne drzwi, tym bardziej boi się za nie zajrzeć.

Siekierzyńska pozostaje wierna tej kafkowskiej wizji. Zbudowany na scenie długi korytarz, którego boczne ściany zbliżają się do siebie, tworząc niemalże trójkąt, prowadzi donikąd. Po obu jego stronach ciągnie się rząd drzwi, zza których dobiega dźwięk dzwoniącego telefonu, ale niekoniecznie już ludzkie głosy. W interpretacji Siekierzyńskiej i scenografki Izabeli Stronias ów tajemniczy urząd przypomina raczej szpitalną poczekalnię, choć jednocześnie staje się też więzieniem (nie sposób stąd uciec), rodzinnym domem Strzemińskich i galerią. Na rozstawionych po bokach ławeczkach Strzemiński organizuje sobie miejsce pracy, stąd podsłuchuje skargi żony, chłoszcze ją kąśliwymi komentarzami, upomina się o prawo do dziecka. Kobro nie pozostaje mu dłużna – jej opowieść o miłości do despotycznego artysty, zawiedzionych marzeniach i ksenofobii Polaków to oskarżenie nie pozostawiające złudzeń co do roli, jaką przyszło jej zagrać u boku swojego partnera. W przerwach między tymi tyradami żalu Kobro ustawia ławki w geometryczne formy, jakby kompensując sobie nimi brak porąbanych na opał rzeźb. Te, które miały stać w galeriach w Paryżu i Nowym Jorku, stały się podpałką, na nich naiwnie wierząca w miłość i zdesperowana kobieta ugotowała zupę dla męża.

Odświeżane przez matkę wspomnienia nie mogą przynieść ulgi jej córce. Tym bardziej że dla Niki biurokratyczna przepychanka zdaje się nie mieć końca. Zamiast teczki z dokumentami otrzymuje papugę losującą karteczki z pouczeniem dotyczącym rozpatrywanej sprawy, a co gorsza – zostaje zmuszona do oglądania spektaklu o swoich rodzicach, odgrywanego przez zafascynowanych ich życiorysami urzędników. Te swego rodzaju „sceny z życia małżeńskiego” Strzemińskich są więc psychodramą, w której przywołane zostają najbardziej bolesne wspomnienia. I choć Nika wzbrania się przed uczestnictwem w tym spektaklu, paranoidalna sytuacja ma jednak – jak wyjaśni urzędnik (Wojciech Droszczyński) – głębszy sens, bo w końcu: „Ci, którzy szukają światła, muszą wejść w ciemność”. W świecie zakleszczonym pomiędzy sterylnymi ścianami zachowanie urzędników nie powinno wydawać się podejrzane. Towarzyszący Strzemińskiej Petent (Krzysztof Pyziak) zdaje się nieświadomie rozumieć splot tych biurokratycznych paradoksów, gdy przekonuje kobietę: „Oni w tych urzędach po swojemu sprawy załatwiają / Może lepiej wiedzą / A my co? Co my tu możemy? Oni tu jak Pan Bóg, wie Pani / Ci urzędnicy”. Rozpoznanie wydaje się trafne. To miejsce bez właściwości zdaje się pełnić funkcję przejścia – jak się zresztą okaże, przejścia do innego świata (w sensie ontologicznym). Bohaterowie Kobro nie śnią, jak mogłoby się początkowo wydawać, ale spotykają się w przejściu między światem żywych i umarłych. Tylko tu można bezkarnie nakładać na siebie kilka płaszczyzn czasowych – rozmawiać z przodkami sprzed wieków i szukać swoich korzeni (jak czyni to Kobro zagubiona daleko od domu), dyscyplinować dorosłe dziecko (próbuje to nadal robić Strzemiński), a przy tym negocjować porozumienie zawierane nie tyle z własnymi bliskimi, co z kontrolującymi rozmowy urzędnikami, jak gdyby czuwającymi nad właściwym przebiegiem tych konfrontacji.

Siekierzyńska niezwykle ostrożnie obchodzi się z tekstem, wiernie przenosi na scenę jego misterną konstrukcję. Jest w tym reżyserskim ujęciu pewna delikatność, choć trudno przecież tym samym słowem opisać to, co dzieje się pomiędzy ścianami urzędu. A jednak nie sposób nie zauważyć, że spektakl momentami pęka w szwach, jakby reżyserka nie potrafiła płynnie przejść pomiędzy kolejnym obrazami. Trudno znaleźć wytłumaczenie dla projekcji didaskaliów wyświetlanych na ścianach korytarza, jak również projekcji zdjęć rzeźb Kobro. Nachalnie powracające slajdy, mające podpierać tę historię, stają się pustym gestem. Siekierzyńską nie interesują niuanse, także i te pojawiające się dzięki postaciom Batiuszki i Petenta – można odnieść wrażenie, że obaj pozwalają autorce dyskretnie wpleść w dramat także polityczny komentarz. Te aspekty pozostają poza polem widzenia reżyserki. Czy to źle? Nie jestem pewna. Siekierzyńska koncentruje się na historii ludzi „ponad ludzką miarę”, będących ofiarami własnej miłości – historii, która przyćmiewa inne wątki.

Teatr Nowy w Łodzi
Kobro Małgorzaty Sikorskiej-Miszczuk
reżyseria Iwona Siekierzyńska
scenografia, kostiumy, światło Izabela Stronias
muzyka Marzena Majcher
prapremiera 22 listopada 2014

doktor nauk humanistycznych w Katedrze Dramatu i Teatru UŁ, recenzentka i badaczka teatru niemieckojęzycznego.