2/2015

Jednym okiem na sąsiada

Program zeszłorocznych „Demoludów” w Olsztynie ukazał szeroką panoramę zjawisk obecnych u naszych sąsiadów – teatralnych, ale i społecznych.

Obrazek ilustrujący tekst Jednym okiem na sąsiada

fot. materiały prasowe festiwalu

Wprawdzie „Demoludy” nie należą do gigantów na festiwalowej mapie Polski, jednak udaje im się choć trochę unieść woal panującej dookoła poprawności, pokazać inne, nieznane oblicze krajów, które niekiedy znane są nam przede wszystkim z nazwy lub sporadycznych newsów o kolejnych politycznych niepokojach czy klęskach żywiołowych. „Demoludy” pozwalają ujrzeć mniejsze i większe pobliskie narody poza krzywym zwierciadłem medialnych doniesień.

Ostatnia edycja festiwalu odbyła się pod hasłem „Obcy – Inny – Swój”. W naturalny więc sposób poświęcona była problemom tożsamości jednostki i całej zbiorowości oraz jej adaptacji (lub nie) w najbliższym otoczeniu. Spektakle pokazane w Olsztynie przyjechały tu z różnych stron Polski oraz z Węgier, Rumunii, Serbii i Kosowa. Szczególnie interesująco zapowiadała się propozycja z tego ostatniego kraju, z którego tożsamością mają problem nie tylko skonfliktowani ze sobą Serbowie i Albańczycy, ale i sami mieszkańcy Kosowa. Wizyta gości z tego niewielkiego państewka o niejasnym statusie międzynarodowym, położonego między Serbią, Czarnogórą, Macedonią a Albanią, jest zdarzeniem bez precedensu. Dotąd w Polsce nie grał żaden inny kosowski teatr (przynajmniej jako reprezentant tego kraju).

Qendra Multimedia z Prisztiny zaprezentowała przewrotną, opartą na stereotypach komedię Zburzenie wieży Eiffla autorstwa Jetona Neziraja. Przedstawienie ukazuje muzułmańskich terrorystów, którzy postanawiają przygotować zamach w Paryżu w odwecie za nakaz zdejmowania burek przez muzułmańskie kobiety we Francji. Spektakl, którego premiera odbyła się w listopadzie 2013 roku, był abstrakcyjną, żartobliwą tragifarsą, choć dziś, po styczniowych zamachach terrorystycznych na paryską redakcję „Charlie Hebdo”, zostałby odebrany zupełnie inaczej. Zresztą, reżyserka Blerta Neziraj i wtedy wmieszała w spektakl ton jak najbardziej serio. Jeden z bohaterów, który zdarł burkę muzułmance na ulicy, został złapany przez jej braci i brutalnie przesłuchany. I chociaż nie dochodzi tu do egzekucji, scena ta przypomina nagłaśniane medialnie wykonania wyroków śmierci, prezentowane milionom telewidzów przez islamskich fundamentalistów.

Kluczowa jest tutaj jednak nie zabawa formą i konwencją a chwila, gdy teatralna fikcja podejrzanie mocno zbliża się do rzeczywistości. W pewnym momencie dwaj aktorzy niepostrzeżenie mieszają się z publicznością, agresywnie pokrzykując z widowni na pozostałych aktorów. Ci na scenie przerywają grę i proszą, by ich wyprowadzono. Wtedy obaj komentatorzy wracają na scenę zamaskowani, z bronią w rękach, i mierzą do aktorów i widzów, grając de facto ekstremistów niezadowolonych z wydźwięku sztuki. Ten moment podczas olsztyńskiego spektaklu wprowadził pewną konsternację wśród publiczności, jednak w rejonach, gdzie muzułmański ekstremizm jest na porządku dziennym, wywołuje podobno, wedle relacji twórców spektaklu, znacznie żywsze reakcje. Dochodziło nawet do przerwania przedstawienia, próby mediacji i uspokojenia krewkich, agresywnych „widzów”, a nawet do osłaniania aktorów przez widzów własnymi ciałami. Ta scena uzmysławia, że wystarczy jedna iskra, by wzniecić pożar trudny do opanowania. Nawet w formie zainscenizowanej robi to duże wrażenie.

Inaczej z tematem tożsamości i akceptacji mierzy się Mihaela Drăgan, młoda pół Romka, pół Rumunka, autorka i aktorka monodramu Del Duma, powiedz im o mnie, wystawionego przez Teatrul Pentru Putini w Bukareszcie. Drăgan w swojej ojczyźnie mogła wybrać, czy identyfikuje się z narodowością ojca Rumuna, czy matki Romki. Decyzja, by przyjąć rumuńską tożsamość, ułatwiła jej start w dorosłe życie. Aktorka jednak nie zapomniała o swoim cygańskim pochodzeniu. Po ukończeniu szkoły aktorskiej zdecydowała się pisać sztuki teatralne i występować w spektaklach promujących kulturę Romów i dialog międzykulturowy między Rumunami a zamieszkałymi obok nich, niezasymilowanymi Romami. Del Duma… składa się z opowieści czterech młodych kobiet, które postanowiły przeciwstawić się woli rodzin i żyć samodzielnie, nie respektując nakazów i zakazów tradycji romskiej (romanipen), takich jak czystość przedmałżeńska czy bezwzględne podporządkowanie woli ojca – także co do wyboru przyszłego męża i wieku, w jakim zostaną wydane za mąż.

„W swojej lepszej połowie jestem Romką” – mówi z uśmiechem Drăgan już na początku spektaklu. Jej monodram cały jest utkany z nonkonformistycznych postaw i walki o swoje racje za cenę dobrego imienia, wykluczenia z rodziny lub całej społeczności i prowadzenia życia banity bez prawa łaski. Jednocześnie autorka nie kreuje swoich bohaterek na siłaczki, niezłomne feministki, które mają poczucie, że ich bunt wobec rodziny, męża czy panujących obyczajów ma sens. To w większości kobiety przegrane, wykluczone, pozbawione nadziei na lepsze jutro, które godzą się opowiedzieć historie swojego życia, bo wiedzą, że nie mają już nic do stracenia. Żyją na uboczu, przez członków swojego klanu są traktowane jak trędowate, a za swoją postawę zapłaciły bardzo wysoką cenę.

O doświadczeniu pokoleniowym współczesnych Serbów opowiada z kolei Maja i ja i Maja Milana Markovicia Matthisa w reżyserii Anji Sušy, zrealizowana w Bitef Theatre z Belgradu. Ta sztuka, inspirowana książką Sretena Ugričića Maja i ja i Maja oraz znaną również w Polsce belgijską serią bajek o Martynce autorstwa Gilberta Delahaye’a i Marcela Marliera (w Serbii rozpowszechnionych jako Przygody Mai), opisuje rozpad Jugosławii w wyniku wojny na Bałkanach, widziany oczami kilkuletniego dziecka. Przemoc, zło, zabawa, reminiscencje ze szkoły – wszystko to wiruje jak w zwariowanym śnie. W ascetycznej przestrzeni, przypominającej śmietnik historii, odbywają się lekcje szkolne, instruktaż lotu samolotem, rozmaite gry, niezrozumiałe odczyty, przemowy „dziwnych” ludzi oraz sceny gwałtu i przemocy. Wszystkie obrazy nieustannie pędzą, podobnie jak chłonna wyobraźnia małej Mai (Maša Dakić). Jednak reżyserka nie opowiada historii wprost, raczej ustawia się do niej bokiem. Poszczególne sceny toną w gestach formalnych. Liryczny taniec połączony jest z surowym aktorstwem, pantomima z deklamacjami przy mikrofonie skierowanymi wprost do widowni, zbiorowe choreografie z aktorskimi popisami solowymi. Wszystko tu pulsuje, drży w posadach i pozostaje w ruchu pełnym męczącego wyczekiwania oraz nieustającego niepokoju, z jakim dziecko odbiera rozpad świata, którego nie rozumie.

Inaczej, bo w wymiarze jednostkowym, z własną tożsamością starają się uporać bohaterowie Samospalenia Fundacji Sztuki Orbis Pictus w reżyserii Krzysztofa Szekalskiego oraz Notatnika Forte Company & Szkéné Theatre z Budapesztu (reżyseria Csaba Horváth).

W pierwszym przypadku Przemysław Bluszcz jako emerytowany oficer Służby Bezpieczeństwa opowiada o swoim życiu w roli agenta, konfidenta i człowieka bez kręgosłupa moralnego. Zwrotnym punktem jego kariery był akt samospalenia się Ryszarda Siwca we wrześniu 1968 roku na Stadionie Dziesięciolecia podczas uroczystości dożynkowych z udziałem przedstawicieli najwyższych władz PRL-u. Przed widzami spowiada się człowiek z cienia, obecny niemal we wszystkich najważniejszych momentach w życiu swojej ofiary, prawie z nim zaprzyjaźniony. Bluszcz daje czas publiczności, by oswoiła się z jego bohaterem, zrozumiała ideową motywację jego działania i polubiła go, a może nawet współczuła mu obecnego wykluczenia i ciągnącej się za nim opinii ludzkiej szumowiny.

Zaś dwaj młodzi chłopcy w Notatniku węgierskiego Forte Company & Szkéné Theatre, żeby przetrwać w niełatwych wojennych czasach, muszą na sobie polegać. Trwa wojna, chłopcy zostali podrzuceni przez matkę do babki na wieś, o której istnieniu nawet nie wiedzieli. Choć nie znają i nie rozumieją otaczającego ich świata, decydują się uczyć. Sami organizują sobie lekcje, podglądają innych, zgłębiając niełatwą sztukę przetrwania. Podejmują narzucone im z góry reguły gry i radzą sobie z nadspodziewanie dobrym skutkiem, hartując się i uodporniając na słabości, które rozpoznają jako zagrożenie. Ich instynkt przetrwania pozwala im przetrwać w czasach zagłady.

Znamienne, że niemal we wszystkich festiwalowych propozycjach (z wyjątkiem dość konwencjonalnych monodramów Mihaeli Drăgan i Przemysława Bluszcza) mamy do czynienia ze spektaklami rozgrywanymi w pełni umownej scenografii, która wymusza na grających wykreowanie tej przestrzeni dzięki grze aktorskiej. W przypadku bliźniaków z Notatnika jest to stos kamieni, układanych przez nich w rozmaitych konfiguracjach; w serbskim przedstawieniu o Mai jest to pusta sala, wypełniana przede wszystkim fizyczną, wyczerpującą grą i dynamicznym tańcem całego zespołu. Również w Zburzeniu wieży Eiffla to aktorzy organizują przestrzeń gry, a przypominająca szachownicę i labirynt scenografia ma znaczenie drugorzędne. Podobnie jest w Skórce pomarańczowej Mai Pelević, wyreżyserowanej w Teatrze im. Stefana Jaracza w Olsztynie przez Małgorzatę Warsicką. W tym jednak przypadku zgrabna forma spektaklu rozgrywającego się w gigantycznej łaźni nie przysłania nieco przeterminowanego już przesłania, bo spektakl o zagrożeniach współczesnej kobiety procesami starzenia: cellulitem, stresem, zmarszczkami, żylakami, ale i degradacją do roli matki, żony, kochanki, służącej i kucharki, jest powtórzeniem szeregu komunałów, które również podczas olsztyńskiego festiwalu we wcześniejszych latach opowiadano w sposób bardziej oryginalny.

Co znaczące, podczas „Demoludów” nie wartościuje się poszczególnych pokazów – program festiwalu nie sprowadza się do konkursu życzeń krytyków czy włodarzy miejskich, ale ukazuje szeroką panoramę zjawisk obecnych u naszych sąsiadów. Warto ich obserwować choćby po to, by przekonać się, ile nas z nimi łączy.

VIII Międzynarodowy Festiwal Teatralny „Demoludy”
Olsztyn, 21–25 października 2014

recenzent teatralny, absolwent polonistyki i slawistyki UG.