2/2015

Nad horyzontem grzmi

Twórcy spektaklu ulegli pokusie nazbyt łatwych odpowiedzi, nośnych, acz nieco powierzchownych syntez.

Obrazek ilustrujący tekst Nad horyzontem grzmi

fot. Marta Ankiersztejn

Przy długim i suto zastawionym stole siedzą mężczyźni w eleganckich mundurach oraz wytworne damy, z głośników sączy się walc Szostakowicza. Trwa przyjęcie na cześć Hrabiego Rostowa (świetny Andrzej Mastalerz). Dworskie intrygi, bajeczne fortuny, romanse i oficerskie kariery, a pośród wszystkich tych przynależnych elitom tematów – także i wojna. O wojnie mówi się sporo, wojna staje się modna. I tylko od czasu do czasu gdzieś w oddali rozlegają się strzały, zapowiedź zbliżającej się katastrofy. Tymczasem trwa bal.

Marcin Liber zrealizował w Teatrze Powszechnym w Warszawie Wojnę i pokój, spektakl-fantazję na motywach powieści Lwa Tołstoja. Reżyser miał ambicję przyjrzeć się korzeniom wielkorosyjskiego imperializmu, którego skutki obserwujemy ostatnio z coraz większym niepokojem. Powstało przedstawienie efektowne, z rozmachem zainscenizowane, ze znakomitą scenografią Mirka Kaczmarka, kostiumami Grupy Mixer oraz świetną muzyką Krzysztofa Kaliskiego i Filipa Kanieckiego.

Problem w tym, że twórcy spektaklu ulegli pokusie nazbyt łatwych odpowiedzi, nośnych, acz nieco powierzchownych syntez. I nie idzie rzecz jasna o częstokroć przywoływaną kategorię „wiernej adaptacji”, za którą być może niektórzy tęsknią – złożoność i wielowymiarowość dzieła Tołstoja wymaga przemyślanego i konsekwentnie stosowanego klucza doboru wątków dla inscenizacji najistotniejszych, co zawsze oznacza także rezygnację. Nie idzie też o wyraziście kreślone portrety bohaterów powieści, dzięki którym udaje się reżyserowi dość zgrabnie zainstalować widza w uniwersum opowieści. Idzie raczej o to, że wojna dla Tołstoja, stanowiąca niejako tło, rodzaj soczewki, w której skupiają się i realizują egzystencjalne dylematy postaci, odmieniana przez wszystkie przypadki, staje się główną i jedyną bohaterką warszawskiego spektaklu – pożerając całą tę nieskończenie złożoną, kunsztownie skonstruowaną rzeczywistość powieści.

W pierwszej, zdecydowanie lepszej części spektaklu, udaje się Liberowi nie tylko umiejętnie wprowadzić widza w barwny świat opowieści, ale też oddać w kilku co najmniej scenach tę niepokojącą atmosferę oczekiwania, przedziwną mieszaninę lęku i podniecenia, towarzyszącą oczekiwaniu na wyzwalającą, przynoszącą rozwiązania burzę. Bo choć wojna jest żywiołem, ontologiczną i moralną katastrofą wpływającą na kształt dziejów, podobnie jak na losy jednostek i zbiorowości, cały ów metafizyczny fatalizm żywi się ostatecznie szczeniacką egzaltacją, głupotą i objawiającą się nacjonalizmem niedojrzałością jednych oraz biernością, cynizmem i koniunkturalizmem drugich. Banalne? Być może. A jednak najłatwiej zapomnieć prawdy podstawowe.

Ostatecznie przecież każdy pragnie stać się bohaterem narodowej epopei – co świetnie wygrywa w błyskotliwym finale pierwszej części Joanna Drozda w roli Nataszy. I może szkoda, że Liber nie zaufał sile i antywojennej wymowie tej opowieści. W drugim akcie rozbitkowie z tamtego starego świata spotykają się na „jałowej ziemi”, w ruinach. Niestety ich głosy, opowieści, dzieje i dramaty cichną i ostatecznie giną w natłoku politycznych aktualności, zagłuszane odgłosami bomb i nalotów, gadżetami stanowiącymi narzędzia wojny totalnej. Oglądamy obrazy z pewnością bliższe dzisiejszej rzeczywistości niż batalistycznym opisom Tołstoja, a jednak w teatrze nie zawsze liczy się realizm w obrazowaniu zjawisk, nawet gdy idzie o wielką powieść. Wybuchy, strzały, tortury i separatyści – cały ten (post)apokaliptyczny chaos rozgrywający się na scenie, choć efektowny, ostatecznie wydaje się zupełnie niepotrzebny i niewiele mówiący. Rzeczywistość, przywodząca na myśl film science fiction, nie tylko zdaje się w jakimś sensie nie przystawać do „pejzażu wewnętrznego” bohaterów, ale też paradoksalnie oswaja i tym samym osłabia grozę świata po katastrofie. I dopiero ostatni przewrotny i sarkastyczny „kadr” spektaklu bezlitośnie obnaży cynizm i bankructwo idei. „Pust’ wsiegda budiet sonce, pust wsiegda budiet nieba, pust wsiegda budiet mama, pust wsiegda budu ja!”

Jaka jest więc ta Wielka Rosja w spektaklu Libera? Jeśli wierzyć twórcom – pełna sprzeczności.

Dumna i obłąkana, gdy pośród ruin i zgliszcz ustami księcia Mikołaja Bołkońskiego (intrygujący Mariusz Benoit) rzuca wyzwanie zachodniemu światu, mieniąc się Sfinksem z poematu Błoka, a równocześnie naiwnie, po dziecięcemu „miłująca pokój”, łapczywie pragnąca życia, zachłanna i głodna wzniosłej idei, jednocześnie zdolna do okrucieństwa w imię błahostek. Portret tyleż powabny, ile powierzchowny i dobrze już rozpoznany.

Reżyser, wraz z dramaturgiem Pawłem Sztarbowskim, dokonali dość ryzykownego zabiegu, prowokacyjnie zestawiając w finale dzieło Tołstoja z poematem jednego z czołowych poetów, działającego w początkach XX wieku rewolucyjnego ruchu artystycznego. Postać autora Sztuki i rewolucji, czołowego obok Maksyma Gorkiego twórcy-symbolu nowej rzeczywistości, dla wielu stanowiącego ikonę „srebrnego wieku” rosyjskiej literatury, konserwatysty o wyraźnie antysemickich poglądach, czynnie wspierającego bolszewików, a jednocześnie częstokroć sięgającego w swej twórczości po symbolikę chrześcijańską, stanowi idealną wprost figurę swoistej schizofrenii. W tej postaci zawierają się bowiem pierwiastki istotne dla zrozumienia rosyjskiej tożsamości – fascynacja rewolucją stanowiącą siłę oczyszczającą zdolną ożywić martwe, zastygłe struktury i formy, tak społeczne, jak literackie, tą „wielką muzyką przyszłości”, a jednocześnie swoista odrębność twórczej i politycznej drogi jej apologety, Aleksandra Błoka, który życie zakończył jako reakcjonista i heretyk.

Czy jednak przyjęcie tej perspektywy nie oznacza swojego rodzaju rezygnacji z prób analizy zjawisk kształtujących imperialną rosyjską tożsamość? A może każde spojrzenie na Wschód oznaczać musi dla nas, ludzi Zachodu, trwogę spojrzenia w otchłań Irracjonalnego?
Ostatecznie trudno się wyzbyć wrażenia, że cały ten niezwykły, epicki i barwny (wszech)świat powieści trochę się jakby na scenie Powszechnego kurczy. Fascynującą panoramę dziejów Rosji i Europy epoki Napoleona zastępuje bowiem opowieść o szaleńczym i niszczycielskim pragnieniu wielkiej wojny, która w rezultacie zawsze okazuje się być apokalipsą spełnioną, rozpadem i absolutną degeneracją. Nieważne, zdaje się mówić Liber, czy to wojna obronna, czy zaczepna, nie ma wojen sprawiedliwych. Każda z nich przynosi wyłącznie ból i cierpienie, lęk i spustoszenie.

Teatr Powszechny w Warszawie
Wojna i pokój na motywach powieści Lwa Tołstoja
reżyseria Marcin Liber
dramaturgia Paweł Sztarbowski
scenografia Mirek Kaczmarek
kostiumy Grupa Mixer
muzyka Krzysztof Kaliski, Filip Kaniecki
premiera 13 grudnia 2014

recenzent teatralny, współpracuje z „Newsweekiem”.