3/2015

Wynaleźć Wielkopolskę

Trzyletni projekt „Wielkopolska: Rewolucje”, który wraz z końcem 2014 roku dobrnął do szczęśliwego finału, okazał się jedną z ciekawszych inicjatyw społecznych i teatralnych zeszłego roku.

Obrazek ilustrujący tekst Wynaleźć Wielkopolskę

for. Urszula Tarasiewicz

W ankiecie Najlepszy, najlepsza, najlepsi w sezonie 2013/2014 „Teatru” Paweł Soszyński wymienił „Wielkopolskę: Rewolucje” w rubryce „Najlepszy teatr”, wskazując tym samym na zwrot w strukturze systemu teatralnego w Polsce, gdzie kluczowe znaczenie zaczyna mieć nie instytucja, lecz projekt. Byłabym ostrożna w wyrokowaniu, że myślenie projektowe może zastąpić działanie instytucjonalne, natomiast z całym przekonaniem mogę przyznać, że „Wielkopolsce: Rewolucjom” udało się uniknąć przypadkowości i doraźności, które bardzo często towarzyszą działaniu projektowemu.

Projekt kuratorski Agaty Siwiak rozgrywał się na terenie i dotyczył Wielkopolski – regionu związanego z wieloma wielkimi narracjami, które mogłyby stać się punktem wyjścia dla tożsamościotwórczych inicjatyw. Jego twórcy i organizatorzy (Samorząd Województwa Wielkopolskiego) zwrócili się jednak ku czemuś, co na własne potrzeby badawcze określiłam kiedyś mianem narracji litotycznych1 – narracji chorych, wykluczonych, zapomnianych, które dzięki ich znikomości, niespektakularności i nieprzewidywalności, mają szansę ocalić wielkie narracje przed sensotwórczym wyczerpaniem, a na pewno obalić myślenie o Wielkopolsce jako o ostatnim bastionie mieszczańskich wartości.

Bunt i rezygnacja

Finał zaczął się wraz z końcem października w niewielkiej wsi pod Poznaniem – Lisówkach, gdzie Jolanta Janiczak, Wiktor Rubin i Cezary Tomaszewski przygotowali spektakl z mieszkańcami tamtejszego Domu Pomocy Społecznej, zamieszkiwanego przede wszystkim przez ludzi w starszym wieku2. Do Lisówek dociera kilka busów dziennie, najbliższa stacja kolejowa i sklep oddalone są o cztery kilometry. To miejsce odcięte od świata, a dla wielu trafiających tu ludzi przystanek końcowy.

W Jakiż to chłopiec piękny i młody – ponad dwugodzinnej teatralnej instalacji czy interaktywnym zdarzeniu performatywnym – heterotopiczna przestrzeń domu pomocy społecznej stała się równoprawnym bohaterem, a mniejsze lub większe ingerencje w nią nadały jej poszczególnym elementom rangę obiektów artystycznych. Punktem wyjścia była Świtezianka Adama Mickiewicza, z której zaczerpnięto przewrotny tytuł – wszak w DPS-ie nie ma ani pięknych, ani młodych chłopców. Chociaż i tam zdarzają się wielkie namiętności, romanse, złamane serca – o czym dobitnie świadczy włączona w ramy performansu prawdziwa historia pani Wandy, która w DPS-ie znalazła się z powodu miłości. Poznany tam narzeczony zmarł tuż przed ślubem. Historia pani Wandy jest linkiem między traktującą o miłości i śmierci balladą Mickiewicza a codziennym życiem w DPS-ie. Wyjściowy epizod był najbardziej teatralny – ustawiona przy barierkach na piętrze publiczność, niczym w teatrze elżbietańskim, oglądała scenkę rodzajową spotkania przebranych w kostiumy z epoki strzelca i dziewczyny. Początek był mylący i w żaden sposób nie zapowiadał tego, co miało wydarzyć się później, gdy ważne stało się błądzenie, mylenie tego, co instalacją jest, a co nie. Każdy z leżących lub przechadzających się korytarzem pensjonariuszy był tego dnia performerem, a sam DPS wielką sceną zbudowaną ze „stacji” – mansjonów, które można było odwiedzać w mniej lub bardziej uporządkowany sposób, kierując się stworzoną przez twórców mapką, ale zdecydowanie nie według muzealnych reguł. Moją pierwszą „stacją” był fryzjer, gdzie zamieniłam kilka zdań z najdłuższą stażem mieszkanką DPS-u, panią Zofią, która znana jest z dbania o siebie i swój wygląd, wyraźnie zdystansowaną względem tej dziwacznej sytuacji. Na sali gimnastycznej wypełnionej sprzętem do gier zespołowych pokazano Jezioro łabędzie: pan Włodzimierz ubrany w zbroję tańczył do utworu Piotra Czajkowskiego na swoim wózku inwalidzkim. Idąc dalej, natknęłam się na pracę Obudź królewnę ze snu rejestrującą sześciomiesięczną śpiączkę pani Stanisławy, na którą zapadła po śmierci męża. Częścią tej instalacji miała też być sama pensjonariuszka – depeesowi performerzy byli jednak często nieprzewidywalni, co sprawiało że performans regularnie wymykał się scenariuszowi. Janiczak i Rubin wystawili publiczność „Rewolucji” na trudne doświadczenie ocierania się o śmierć, chorobę, zniedołężnienie, wymykającą się kontroli fizjologię – od których można było uciec, albo z którymi można się było skonfrontować. Żywymi instalacjami byli zarówno aktywni, także artystycznie, mieszkańcy DPS-u (śpiewający ogrodnik Jan, rzeźbiarz Stanisław, opowiadaczka – pani Kazimiera, która sama dla siebie wymyśliła rolę Dobrej Wróżki), jak i ludzie w stanie niemal agonalnym, przykuci do łóżka, jak prawie stuletnia pani Józefina, której „dłoń ściskała dłoń generała Andersa”. Chociaż zdarzenie w Lisówkach miało charakter performatywny, jego finał przywrócił ramy spektaklu, powracając do motywu Świtezianki. Tym razem wcieliła się w nią pani Wanda, która przebrana w strój panny młodej opowiedziała gościom weselnym – mieszkańcom DPS-u oraz publiczności z zewnątrz – losy swojej tragicznej miłości.

Innym spektaklem dotykającym problemu starości pokazanym tej jesieni na scenie Centrum Kultury i Sztuki w Koninie w ramach projektu „Wielkopolska: Rewolucje” były Noce i dnie Mikołaja Mikołajczyka, inspirowane przede wszystkim filmem Jerzego Antczaka – spektakl wyprodukowany w ramach zeszłorocznej edycji wraz z Zespołem Śpiewaczym „Wrzos” z Zakrzewa według dramaturgii Małgorzaty Dziewulskiej, ze znakomitą scenografią Mirka Kaczmarka. Opowieściom napisanym przez Marię Dąbrowską towarzyszyły fragmenty z Mirona Białoszewskiego, wymieszane z wypowiedziami mieszkańców Zakrzewa, ich autorskimi piosenkami oraz walcem Waldemara Kazaneckiego. Poza seniorami na scenie można było zobaczyć „przewodników chóru” – Adama Ferencego, Iwonę Pasińską i samego Mikołajczyka, który nie tylko dawał przejmujące występy solo, występował w duecie z Pasińską, ale też trzymał w ryzach choreografię bohaterów spektaklu. Noce i dnie były kolejną „rewolucją” przeprowadzoną przez Mikołajczyka w Zakrzewie po docenionym w 2012 przedstawieniu Teraz jest czas. Agata Siwiak proponując Mikołajczykowi pracę, sięgnęła do jego osobistego doświadczenia – artysta w wyniku nieszczęśliwego wypadku u szczytu baletowej kariery musiał przejść na rentę, w młodym wieku boleśnie zderzając się ze świadomością przemijania. Wykorzystujące różnorodne estetyki i teatralne konwencje Noce i dnie pełne były efektownych pomysłów, stawiając seniorów przed niełatwymi zadaniami, czasem zmuszając ich do odważnych przekroczeń – jak w intymnej scenie rytualnego namaszczenia nagiego ciała Mikołajczyka kolejno przez każdego ze śpiewaków. Tancerz chyba jednak zanadto dał porwać się swojej artystycznej wizji, nie mierząc sił na zamiary i popadając momentami w nadmierny patos, przez co zacierało się społeczne znaczenie spektaklu.

Janiczak, Rubin i Tomaszewski wykorzystali fragmentaryczność i nieprzewidywalność narracji pensjonariuszy do stworzenia równie nieprzewidywalnego zdarzenia teatralnego. Mikołajczyk stematyzował sam niesensacyjny proces starzenia się, któremu towarzyszy znużenie i udręka – dystynktywne cechy tego procesu wyróżnione przez Jeana Améry’ego. Francuski filozof w eseju O starzeniu się odróżnił człowieka starego, który odczuwa przede wszystkim rezygnację, od starzejącego się, którego cechuje zdolność do rewolty. Zarówno twórcy przedstawienia z Lisówek, jak i z Zakrzewa starali się odnaleźć w swoich bohaterach owych buntowników. I w obu przypadkach to się udało.

Children of the Revolution

W pewnym sensie rację miała Anna R. Burzyńska: projekt „Wielkopolska: Rewolucje” ożywił pozytywistyczny mit Wielkopolski, wracając do jego rudymentów – pracy u podstaw i upodmiotowienia zwyczajnych bohaterów3. Jeśli jednak jego bohaterami były dzieci, to jednak nie dzieci z Wrześni, ponoszące ofiarę w imię wartości narodowych, lecz mówiące „dość” czynieniu z nich ofiar systemowych oraz wzorcom osobowym takim jak Janko Muzykant czy Antek. Dzieci w procesie emancypacji ukazał Michał Borczuch w spektaklach przygotowywanych na potrzeby dwóch ostatnich edycji: Lepiej tam nie idź (2013) i Lepiej tam nie idź. Zmiany (2014).

Obie realizacje przygotowane zostały z dziećmi z Domu Dziecka w Szamocinie oraz z dziećmi i młodzieżą związaną z teatrem „Stacja Szamocin”. Różnice między obiema produkcjami są niewielkie, przedstawienie z 2014 było niejako kontynuacją poprzedniego, co może być dowodem, że wielkopolska rewolucja istotnie się dokonała. Borczuch rozpoczyna swój spektakl, który zaprezentowano w listopadzie w warszawskim Teatrze Studio w ramach konferencji „Kultura i Rozwój”, mocnym dysonansem – wyświetlanym na ekranie filmem pracujących w fabryce dzieci, które wystukują rytm rzemieślniczymi narzędziami, tworząc industrialny podkład muzyczny. Filmowy obraz zamienia się w koncert na żywo na scenie – sekwencja ta jest długa, męcząca, a zarazem hipnotyczna. Wszystkie dzieci ubrane są w robotnicze flanelowe koszule w kratę, a sceny ukazujące ich pracę po chwili skontrapunktowane zostają z ich opowieściami o snach. Daje to podstawę, by myśleć, że całe przedstawienie będzie taką właśnie oniryczną, nieco poszarpaną narracją. Borczuch za jej pomocą opowiada o kapitalistycznym wyzysku, zwłaszcza w improwizowanych dialogach na temat niskich płac, restrukturyzacji i eksploatowania pracowników, które prowadzą z dziećmi partnerujący im Anna Kłos-Kleszczewska i Krzysztof Zarzecki. W to wszystko wprowadzona zostaje opowieść z zupełnie innego porządku, której dalekich inspiracji szukać można w opowiadaniu H.P. Lovecrafta Zew Cthulhu. Oto młoda dziennikarka z Warszawy (być może alter ego Borczucha) jedzie robić spektakl o Szamocinie i tamtejszej fabryce krzeseł, a jej pracownicy kierują ją na bagna, gdzie czai się najczarniejsze zło, ślady pradawnego kultu Cthulhu. Jedna z dziewczynek wprowadza tę opowieść, która następnie przechodzi w narrację filmową wyświetlaną na ekranie. Wieś Szamocin to dla przyjeżdżającego tu artysty z innego regionu Polski obcy, nieodgadniony, budzący grozę świat. Pytanie, czym jest zło w skali lokalnej? Kapitalistycznym wyzyskiem? A może to kompleks uwarunkowań, które złożyły się na trudną sytuację grających w spektaklu dzieci? Borczuch nie daje jednoznacznej odpowiedzi, za to na pewno krytycznie odwołuje się do pozytywistycznych nowel z dziecięcymi bohaterami i etosu dziecięcej pracy. Spektakl w tym wszystkim całkowicie pozbawiony jest moralizatorskiego i dydaktycznego tonu, który rozładowuje zabawowa, improwizowana, a momentami nieco „trashowa” forma, która najpełniej daje o sobie znać w scenie stypy kłócącej się rodziny z Luizjany oraz w rozmowach z duchami przodków – wyświetlanych na ekranie psów, których myśli artykułują na głos dzieci. Reżyser nie rozczula się nad losem dzieci ani nie daje im taryfy ulgowej, czyniąc je pełnoprawnymi współtwórcami widowiska – nie tylko aktorsko. Dzieci przygotowywały też tekst, scenografię i światła, a Tadek zaśpiewał skomponowany przez siebie hiphopowy utwór. Doskonałe porozumienie Borczucha z dziećmi niestety nie w każdym momencie przekładało się na komunikację z widownią, spektakl stawał się momentami hermetyczny i „wsobny”, inspiracja Lovecraftem była niezbyt czytelna, a dorzucana do opisów spektaklu poetyka RPG wydawała się bardziej chwytem marketingowym niż konsekwentnym pomysłem reżyserskim. Zderzenie awangardowego twórcy ze światem dziecięcej wyobraźni przyniosło jednak nową, inspirującą formułę teatru dziecięcego, który – jak się okazało – niekoniecznie musi opierać się na tradycyjnej opowieści.

Makro i mikrokosmos

Przedstawienia tegorocznej edycji nie tylko zwracały się ku grupom wykluczonych, ale badały także genius loci wybranych miejsc, rozbrajając bądź budując narracje wokół nich. Metonimią Wielkopolski jest Jarocin i narracja wytworzona wokół tożsamościotwórczego festiwalu kontrkulturowego, sportretowanego przez Marcela Łozińskiego w filmie Fala czy Petro Aleksowskiego w Dzieciach Jarocina. Legendy o Jarocinie tworzą swoisty makrokosmos, a do ich rozbijania Agata Siwiak zaangażowała Weronikę Szczawińską, która w swojej strategii artystycznej odwołuje się do pozostawionych w pamięci śladów i resztek. Docieranie do owych fragmentów w przypadku wielkiej narracji jarocińskiej przybrało formę pokazanego pierwotnie w jarocińskim kinie „Echo”, a tej jesieni w poznańskim CK Zamek, koncertu Dzieci Jarocina śpiewają Retrojutro. Jego dramaturgię stworzyła Agnieszka Jakimiak, zaś muzykę Krzysztof Kaliski. Zrekonstruowane piosenki Retrojutro w nowych aranżacjach śpiewane przez Dzieci Jarocina (wielopokoleniowy skład, w którego repertuarze znajdują się rockowe covery) mieszają się z opowieściami o początkach i rozwoju festiwalu w Jarocinie, rozpiętymi w czasie od lat osiemdziesiątych do 2014 roku (odkrycia przez twórców zespołu Retrojutro), oraz o legendarnych zespołach, które przezeń się przewijały. Spójną historię Jarocina „psuje” występ obrzuconego pomidorami zespołu, którego awangardowości nie kupiła najwyraźniej nie dość kontrkulturowa jarocińska publiczność. Prawda miesza się tutaj ze zmyśleniem, faktografia z historyczną fantazją. Dzieci Jarocina śpiewają Retrojutro opiera się przede wszystkim na ogromnej pracy kompozytora i asystenta reżyserki Tomasza Jankowskiego, który był na scenie przez cały czas, a także na wnikliwej archiwalnej kwerendzie przed spektaklem. To, co wnieśli twórcy spektaklu do historii popkultury, jest osobnym tematem i pewnie mogą to ocenić tylko jej badacze, natomiast grudniowemu widowisku pokazanemu w CK Zamek zabrakło niestety energii i emocjonalności rockowego koncertu – niezagospodarowane teatralnie dłużyzny między kolejnymi piosenkami podkreśliły jedynie półamatorski charakter przedsięwzięcia.

Kosmologia rozdrażewska Wojtka Ziemilskiego i Romana Pawłowskiego sięga z kolei do mikrokosmosu niewielkiej wielkopolskiej wsi Rozdrażew. Pokazywana pierwotnie w Gminnej Bibliotece Publicznej w Rozdrażewie, a tej jesieni w Klubie Sportowym „Warta” w Poznaniu, była, obok Lisówek, najciekawszą teatralnie i najbardziej wrażliwą społecznie inicjatywą tej edycji. Jej bohaterami są mieszkańcy zwyczajnej wsi, spece od kosmosu, „eksperci życia codziennego” z Rozdrażewskiego Oddziału Polskiego Towarzystwa Miłośników Astronomii oraz z działającego w Rozdrażewie kółka astronomicznego „Kasjopea” założonego przez pana Ireneusza Włodarczyka. Ich prywatne życie zderzone zostało z obserwacjami z przelatującej nad ziemią międzynarodowej stacji kosmicznej, której lot i odległość od Rozdrażewa śledzą na scenie Renata i Andrzej. Widzom przedstawia się twórca całego zamieszania – astronom Ireneusz Włodarczyk, a nastoletnia Żaneta odkrywa kolejno siedzących w ciemności pozostałych członków koła astronomicznego, starając się udowodnić, że zarażenie Rozdrażewa astronomią nie było przypadkowe. Mieszkańcy relacjonują godzina po godzinie swój zwykły dzień, nie zapominając, by pomiędzy rutynowymi czynnościami spojrzeć w niebo. Kosmos przerasta mieszkańców Rozdrażewa swoim ogromem, a zarazem daje im poczucie sensu i bycia częścią większej całości. Każdy z nich ma też własną „wizję” wszechświata, jak Andrzej, który prezentuje widzom swoją mapę nieba, czy Ela, opowiadająca o swoim intymnym związku z gwiazdami. Filozoficzne refleksje kończy „wielki wybuch” inicjowany za pomocą rozrzucanych gąbek, folii aluminiowej, ryżu, rolek papierowych, worków na śmieci, a także zdjęć. Te skrawki codzienności zbierane są następnie przez mieszkanki Rozdrażewa, które zlepiają na nowo świat po katastrofie z tego, co było i tego, co będzie. Ziemilski i Pawłowski odkryli wyjątkowość „małej narracji” Rozdrażewa, a „usytuowawszy” tam kosmos, przenieśli peryferie do centrum. Obok reżyserskiej wrażliwości na mikroświaty, którą Ziemilski potwierdził już w Małej narracji i w spektaklu W samo południe, trzeba docenić dramaturgię Pawłowskiego – z litotycznych narracji mieszkańców Rozdrażewa powstał właściwie autonomiczny, poetycki tekst.

***

Z wyjątkiem zdarzenia Jakiż to chłopiec piękny i młody, które jako odmiana site specific stematyzowało samą przestrzeń, wszystkie przedstawienia tej edycji „Wielkopolski: Rewolucji” w ramach finału pokazane zostały w przestrzeni miejskiej – w Poznaniu i Warszawie. Miało to znaczący wpływ i na wykonawców, którzy w „nieswojej” przestrzeni czuli się mniej pewnie, i na publiczność. Mimo to nawet wyjęte z lokalnego kontekstu, pomijane, niszowe, mało reprezentatywne, a wręcz wyparte małe narracje, wzorem opisywanych przez Michela de Certeau w Wynaleźć codzienność „strategii” i „taktyk”, skutecznie zegzorcyzmowały owo zarzewie kulturalnych skandali kończącego się właśnie roku, jakim stała się Wielkopolska, pozwalając ją na nowo wynaleźć. W tym sensie potwierdza się zasada, że im więcej represji, tym ciekawsza i ważniejsza sztuka powstaje.

1. Por. K. Paprocka, Narracje litotyczne w wielkiej narracji teatru antropologicznego na przykładzie pracy Teatru Węgajty/Projektu Terenowego, https://ispan.waw.pl/journals/index.php/slh/article/view/slh.2013.007.
2. Podobne inicjatywy w Polsce podejmował do tej pory Teatr Węgajty oraz Grzegorz Artman ze Studiem Magellana.
3. Por. A.R. Burzyńska, Utopia i rewolucja, katalog „Wielkopolska: Rewolucje 2013”.

– doktorantka Instytutu Sztuki PAN, absolwentka Wiedzy o Teatrze warszawskiej Akademii Teatralnej i Stosowanych Nauk Społecznych UW. Pracuje w Instytucie Teatralnym w Warszawie. Publikowała m.in. w „Teatrze”, „Scenie” i „Didaskaliach”.