3/2015

Zimne słońce

Przedstawienie we Wrocławskim Teatrze Lalek ma artystyczną siłę i jest ambitną próbą zmierzenia się z niezwykle skomplikowanym tekstem dramatycznym.

Obrazek ilustrujący tekst Zimne słońce

fot. Karol Krukowski

„Czy wiecie, że słońce wyczerpało 60% swoich zasobów energii? Teraz ma już z górki” – zostają poinformowani widzowie Wrocławskiego Teatru Lalek. Sztuka Artura Pałygi W środku słońca gromadzi się popiół – wielowątkowa, wizyjna, afabularna – krąży wokół takich pojęć, jak światło, ogień, iskra, płomień, słowo, mowa, bezsilność, umieranie, ciepło, zimno. Paradoks słońca, płomienistej kuli z zimnym popiołem w środku, staje się dla adaptatorki tekstu i reżyserki przedstawienia, Agaty Kucińskiej, kluczem do skomplikowanego utworu Pałygi, dlatego wprowadza ona na scenę postać Słońca, której w tekście dramatu nie ma. Bardzo osobliwa to postać: pokaźna kula, odziana w złocistą koszulę i brązowe spodnie, z otworami na ręce, nogi i głowę.

Uwięziony w tym osobliwym kostiumie Radosław Kasiukiewicz z trudem porusza się po zabudowanym tekturowymi wieżowcami proscenium, przysiada na krześle, niewiele mówi, za to przygląda się ludzkim losom. Poniekąd to on jest sprawcą wszystkiego, skoro Słońce dało impuls do powstania Ziemi i podtrzymuje wegetację, a więc i ludzkie życie, ale widocznie spojrzenie z dalekiego dystansu studzi współczucie. Beznamiętnie obserwuje scenę informowania młodej dziewczyny przez policjantkę, że jej matka zginęła w pożarze, a kupka prochu wysypana ze słoika to szczątki wymagające identyfikacji. Niezdarnie usiłuje pogłaskać po głowie kobietę chorą na raka, ale jego gest jest pusty. Słuchając długich opowieści ojca o absurdalnych próbach nawiązania kontaktu ze sparaliżowanym od kilku lat synem przy pomocy rejestrowania nic nieznaczących sekwencji liter wysłuchanych ze zdezelowanej płyty, Słońce poziewuje, a w końcu zasypia na stojąco. Robi to komicznie i publiczność uśmiecha się, choć zarazem współczuje popadającemu w paranoję ojcu. Czy ludzkie opowieści o cierpieniu, których słuchamy od rana do nocy we wszelkich wiadomościach prasowych, telewizyjnych, internetowych, stają się nudne? – zdaje się pytać reżyserka. Czy różnimy się czymkolwiek od dwojga dziennikarzy, którzy przeprowadzają wywiad z kobietą umierającą na raka, których obchodzi jedynie zwięzły news i wyraziste zdjęcie? Kobieta częstuje dziennikarzy domowym ciastem, chce wypaść korzystnie w mediach, ale zarazem przejmującym szeptem (przerywającym tok mowy) powtarza błaganie: „możesz mi pomóc!”. Jak? Jak możemy pomóc kobiecie umierającej na raka, kobiecie śmiertelnie poparzonej w pożarze, dziewczynie, która nagle straciła matkę, rodzicom sparaliżowanego chłopca, a także tylu, tylu innym ludziom cierpiącym naokoło nas – teraz, dawniej i w przyszłości? Co począć z tym oceanem cierpienia?

Dwie najbardziej typowe postawy pokazuje scena, w której kobieta próbuje wykrzyczeć swój nieustający, dojmujący i nieusuwalny strach przed nieszczęściem, które czyha na każdym kroku i w każdej chwili. Codziennie, gdy jej dziecko wychodzi do szkoły, ona umiera ze strachu, że nie wróci. Wypadki dzieją się bezustannie. Jej mąż reprezentuje drugą typową postawę: nie myśleć, zająć się czymkolwiek konkretnym, na przykład wbijaniem gwoździ. Słowem, możemy albo się bać, albo nie myśleć. Czy jest trzecie wyjście? – pytają Artur Pałyga i twórcy przedstawienia.

W sztuce pojawia się wiele dramatycznych opowieści, które utwierdzają w nas strach. Mamy historię chłopca i jego matki, którzy zginęli, bo pijany kierowca wjechał w nich samochodem, wspomniane przypadki raka, pożaru oraz sparaliżowanego chłopca. Pożar w bloku komentują kobiety, z których jedna wyraża naiwne rozczarowanie, że istnieją takie służby, jak straż pożarna, policja i pogotowie ratunkowe, a jednak ludzie giną w wypadkach. Z kolei strażak próbuje uporać się z faktem, że nie zdołał uratować płonącej kobiety. Wszyscy miotają się wśród pytań: dlaczego tak, dlaczego tu i teraz, czy można było przewidzieć, zapobiec, uniknąć najgorszego? A może jest w tym jakiś wyższy plan, ktoś jednak tym wszystkim kieruje, a to, co się zdarza, ma sens, tylko głęboko ukryty?

I tu otwiera się obszar pytań zasadniczych. Co wiemy o świecie i rządzących nim prawach, a czego nie wiemy? Agata Kucińska oraz scenograf Mirosław Kaczmarek rozpisują te pytania na obrazy. Między innymi wymyślili znakomity skrót plastyczny: szkolną tablicę z wyrysowanymi kredą obrotami sfer niebieskich, wśród których centralne miejsce zajmuje Oko Opatrzności. W wyciętym trójkącie pojawia się raz prawdziwe oko aktorki, a raz jej usta, które tonem nauczycielki wypowiadają wiedzę przekazywaną uczniom. Jest to wiedza jałowa, mieszająca drobiazgi w rodzaju „pingwiny nie wiedzą, że je oglądamy” z doniesieniami z Namibii, Kalifornii, Urugwaju. Wiedzę, która nie prowadzi do mądrości, ironicznie kontrapunktuje Słońce, odliczając kolejne porcje wiadomości: jeden, dwa, trzy… Nagle uświadamiamy sobie, że słuchamy dekalogu à rebours. Zamiast przykazań mogących kształtować życie, dostajemy niespójną niby-wiedzę, która w niczym nikomu nie pomoże, zwłaszcza gdy przyjdą trudne chwile.

Wertykalny i horyzontalny układ sceny wyraźnie przypomina moralitetowe podziały na plan górny, który bywał niebem, i plan dolny, który bywał ziemią lub – jeszcze niżej – piekłem. W przedstawieniu podłoga sceny obrazuje miasto, na które spoglądamy z lotu ptaka. Liczne samochodziki-resoraki krążą wśród wielopiętrowych bloków, czasem wpadają na siebie. Ktoś (plastikowa figurka) spada z dachu. Dziewczyna w srebrnej sukience mini wrzeszczy do telefonu, klnąc gorzej niż przysłowiowy szewc. Kłębi się życie, które, widziane z wysoka i rozgrywane przy pomocy zabawek, traci powagę. Pożar, pokazany jako czerwone kłębki filcu wystające z tekturowych okienek, traci swą grozę, mimo zapewnień strażaka, że jest „prawdziwy”. Czy to bliska perspektywa powoduje, że jesteśmy zdolni do współczucia, a odległa niweluje tę zdolność? Każda wykreowana na scenie postać jest przecież tak samo nieprawdziwa, jak te kłębki filcu i tekturowe domki. Jesteśmy w teatrze i opowiada się nam pewne fragmenty ludzkich historii nie po to, byśmy naiwnie przez moment współczuli, a za chwilę zapomnieli. Artur Pałyga nie napisał wzruszającego melodramatu o umierającej z poparzenia kobiecie, ale zadał nam temat natury filozoficznej: czym jest strach przed cierpieniem i jak można sobie z nim poradzić – emocjonalnie, intelektualnie, duchowo.

Agata Kucińska dobrze dramat Pałygi przemyślała, dzięki czemu uniknęła największej pułapki, w którą tak często wpada teatr: nie sprowadziła skomplikowanej, asocjacyjnej i onirycznej materii tekstu do realistycznej i sentymentalnej opowieści.

Pomogła jej zapewne świadomość środków teatru lalek, tak przez nią wspaniale wykorzystanych w wielokrotnie nagradzanym przedstawieniu Żywoty świętych osiedlowych. Dystans aktora do lalki, umowność człekopodobnych (lub nie) ożywionych form/kształtów/animantów ułatwiają ucieczkę od realizmu. Temu samemu służy jawność animacji oraz wykonywanie działań teatralnych na oczach widzów. Aktorzy wkładają i zdejmują kostiumy, ustawiają rekwizyty, nieustannie przechodzą z planu górnego na dolny, prawego na lewy, i z powrotem. Na moment wcielają się w jakąś rolę, by za chwilę ją porzucić. Wszyscy troje: Agata Kucińska, Anna Makowska-Kowalczyk i Tomasz Maśląkowski, znakomicie sobie z tą przemiennością radzą. Są równie wiarygodni (i chwilami głęboko przejmujący) w aktorskich solówkach, jak i w rolach animatorów lalek oraz organizatorów świata przedstawionego.

Ponad ziemskim poziomem zero mamy na scenie zbudowany poziom wyższy, trójdzielny. Dwa boczne „mansjony” to miejsca akcji wątków pobocznych, m.in. komisariat policji, mieszkanie kobiety chorej na raka, pokój sparaliżowanego chłopca. Część centralną, najważniejszą z punktu widzenia usytuowania, stanowi nadpalony balkon i część wnętrza feralnego mieszkania, ale bez żadnych scenograficznych konkretów czy rekwizytów. To przestrzeń poza realnością. Przebywa w nim Lucy – istota o wyrazistej, mimicznej (dzięki ruchomym oczom) twarzy, która straciła władzę nad swoim ciałem (już nie-ludzkim, bo drewnianym). Myśli, mówi, zadaje pytania, więc jakoś żyje, ale zarazem nie żyje. Jest pomiędzy życiem a śmiercią, tak zresztą jak każda lalka, ożywiana tylko na chwilę.

Najciekawsi są rozmówcy Lucy, nazwani przez Artura Pałygę Iskierką i Płomykiem. Sztuka nie precyzuje tożsamości tych postaci. Wiadomo tylko, że są spoza realności, że dziwią się światu i nie do końca radzą sobie z jego rozpoznawaniem i opisywaniem (na przykład spierają się o to, czy drzewo ma „gałęzie” czy „wypustki”). Mają nieokreśloną płeć, co w przedstawieniu zostało zachowane w gramatyce wypowiedzi, ale zatarte przez jawną animację oraz fizyczne podobieństwo do swych animatorów: Iskierki do Agaty Kucińskiej, Płomyka do Tomasza Maśląkowskiego (trzecią lalką jest Lucy, podobna do Anny Makowskiej-Kowalczyk). Lalki mają pięknie wymodelowane główki z ruchomymi oczami, ale o ile Lucy ma korpus, ręce i nogi, to Iskierka i Płomyk zamiast „ciała” mają kłębki czerwono-żółtego filcu, kojarzącego się kolorystycznie z ogniem, ale też z miękkimi zabawkami-pluszakami. Nie są zresztą z tymi swoimi „ciałami” związane na stałe. To, że stanowią byty odmienne od ludzi, wcale nie znaczy, że nie podlegają cierpieniu. W pewnej chwili Iskierka opowiada swój straszny sen, scenicznie pokazany jako szarpanie jej głowy, ujętej w kleszcze jakby hełmu, przez kilka lin. Jeśli potrafimy tej nieomal rozdzieranej lalkowej główce współczuć tak samo jak aktorowi grającemu rolę ojca, to znaczy, że z naszą empatią nie jest źle oraz że rozumiemy teatralność zarówno lalki, jak i aktora. Bertolt Brecht już niemal sto lat temu upominał się o to, by widz w teatrze myślał, a nie tylko płakał nad losem scenicznych postaci postrzeganych bez dystansu.

Ani sztuka, ani przedstawienie nie dają nam jasnych odpowiedzi na postawione pytania. Nie dowiemy się, kim są Iskierka i Płomień. Można widzieć w nich anioły odprowadzające dusze zmarłych w zaświaty (to jedna z sugestii Jacka Kopcińskiego, zawarta w eseju Dziwny przystanek, „Dialog” nr 1/2014), można – majaczenia chorego, można wreszcie – wytwory wyobraźni, która próbuje ogarnąć nieznane i przeniknąć sfery tajemnicze, duchowe, surrealne. Właśnie dlatego animanty wydają się najlepszym scenicznym ucieleśnieniem tajemniczych i nie-ludzkich istot. Może lalki w przedstawieniu Kucińskiej są nawet zbyt realistyczne, zbyt człekopodobne, za mało abstrakcyjne.

Do wspomnianych dwóch postaw wobec grozy świata: permanentnego strachu oraz niemyślenia, dochodzi trzecia perspektywa: wiara w sens świata. Może to być tradycyjna religijność, jak w przypadku matki wieszającej nad łóżkiem sparaliżowanego syna święte obrazki; może być wiara „na wszelki wypadek” (lepiej zawołać „Boże”, niż przekląć, bo „może podziała” – stwierdza Lucy); może też wynikać z obserwacji dziwnych splotów okoliczności (jak mówi Strażak: „śmierci sprzyja każdy szczegół”). Dystansowanie się od świata nie jest wyjściem, bo obojętność prowadzi do wygaśnięcia ognia i zamiany serca w popiół – jak to przytrafiło się Słońcu.

Jednakże ani sztuka, ani przedstawienie nie wskazują najlepszej z dróg, lecz pobudzają widza do poszukiwań. W tekście Pałygi najważniejszym narzędziem badawczym wydaje się słowo, zdolność nazywania. Znaczne partie tekstu to urywki zdań, zlepki słów, westchnienia, językowa magma, z której tak trudno jest lepić sensy. Iskierka stwierdza: „tak strasznie trudno cokolwiek opisać”. W przedstawieniu Agaty Kucińskiej słowa są wspomagane przez obrazy i dźwięki. Fascynujące efekty akustyczne niezawodnego Sambora Dudzińskiego chwilami znaczą więcej niż tekst, jak na przykład w scenie, gdy zapada ciemność i słychać tylko narastające buzowanie ognia. Dźwięk łamanych wafli ryżowych czy zgniatanego papieru potrafi równie mocno działać na emocje widzów, jak widok rozrywanej głowy czy kopczyka ulotnych ludzkich prochów. Tylko Słońce przechadza się obojętnie, znudzone lub śpiące, albo czytające książeczkę pod tytułem W środku słońca gromadzi się popiół, ze swoim własnym wizerunkiem na okładce. Wynikałoby z tego, że w istocie alternatywa jest następująca: albo zamienimy nasz wewnętrzny ogień w zimny popiół, albo znajdziemy sposób, by pokonać obezwładniający strach przed cierpieniem i zaakceptujemy życie, jakie jest, z pożarami, wypadkami i chorobami.

Przedstawienie we Wrocławskim Teatrze Lalek jest trudne, nawet dla tych widzów, którzy wcześniej przeczytali sztukę, ale ma artystyczną siłę i stanowi ambitną próbę zmierzenia się z niezwykle skomplikowanym tekstem dramatycznym. Waga stawianych pytań i różnorodność wykorzystanych środków teatralnych, sprowadzających wizje, majaki i strzępy słów na realne deski sceniczne, zasługują na szacunek i pochwałę.

Wrocławski Teatr Lalek
W środku słońca gromadzi się popiół Artura Pałygi
reżyseria Agata Kucińska
scenografia Mirosław Kaczmarek
muzyka Sambor Dudziński
premiera 29 stycznia 2015

polska historyk teatru lalek, doktor habilitowany nauk filologicznych i nauk o sztuce. Autorka Dramaturgii polskiego teatru lalek (2015).