3/2015

Ta kapela tak stroi

Musimy umieć sobie zaufać. Przegiąć i mieć świadomość: OK, przeginamy, ale w jakimś celu” – z aktorami Teatru Montownia: Rafałem Rutkowskim, Maciejem Wierzbickim, Adamem Krawczukiem i Marcinem Perchuciem, rozmawia Kamila Łapicka.

Obrazek ilustrujący tekst Ta kapela tak stroi

fot. Bartosz Siedlik

KAMILA ŁAPICKA Czy macie w Waszym teatrze podzielone funkcje, poza tym, że Rafał jest dyrektorem artystycznym?

RAFAŁ RUTKOWSKI Paru z nas pełniło funkcję typu „szef administracyjny”. Na początku Adam się tym zajmował. Kupił sobie komórkę Panasonic, jedną z pierwszych… Telefon dzwonił na próbach, on wychodził, myśmy się na niego denerwowali, a on mówił na przykład: „Sorry, Lublin dzwoni”. Później był etap managerów, a od kilku lat ja się tym zajmuję. To wynika z ekonomii i jest dla nas najlepsze. Maciek jest tutaj, powiedziałbym, kierownikiem literackim, archiwistą. Jeszcze do niedawna miał zeszyt, w którym zapisywał numery naszych przedstawień, informacje o tym, w jakim mieście gramy itp.

MACIEJ WIERZBICKI Dzięki niemu można było sprawdzić, co robiliśmy i gdzie byliśmy na przykład w maju 1997, ale niestety, kiedy zaczęliśmy się przygotowywać do wydania książki na piętnastolecie, oddałem ten zeszyt do biura i przepadł [zeszyt jest w biurze, z lenistwa Wierzby nieodebrany – przyp. Jolanta Bielasta, autorka monografii Wszystko, co chcielibyście wiedzieć o Teatrze Montownia. 15 lat].

RUTKOWSKI Tak to jest z tym naszym podziałem obowiązków. Potrzeba było osiemnastu lat, żeby się wytworzył naturalnie, tak zwaną drogą ewolucji.

ŁAPICKA W książce, która przyczyniła się do zniknięcia zeszytu Maćka, przeczytałam intrygujący wpis Macieja Wojtyszki: „W sprawach zawodowych nie wierzą nikomu. Dopracowują jakąś scenę jeszcze długo po tym, gdy inni uznają ją za skończoną. Są twórczo niezadowoleni”. Jak to się ma do faktu, że czasami pracujecie z reżyserami spoza zespołu? Kto ma wtedy ostatnie słowo?

ADAM KRAWCZUK Jeżeli reżyser ma bardzo konkretny pomysł i jesteśmy w stanie mu zaufać, to praca idzie czystą drogą po linii tego pomysłu. Ale bywa też tak, że mamy kontrpropozycję, z którą reżyser się zgadza lub nie, i wtedy szukamy najlepszego rozwiązania. Zawsze nam zależy na tym, żeby efekt końcowy był atrakcyjny, stąd są te nasze dyskusje i poprawki.

ŁAPICKA Czy to Wy wybieracie osoby, które zapraszacie do współpracy? Pracowaliście m.in. z Michałem Walczakiem, Marcinem Hycnarem, Krzysztofem Stelmaszykiem.

RUTKOWSKI Akurat współpraca z tymi trzema aktoro-reżyserami to były nasze świadome decyzje. Numer z reżyserowaniem nas polega na tym, że musi się narodzić zaufanie. Tak było w przypadku Marcina, dla którego spektakl Aaa zatrudnimy clowna to był reżyserski debiut, ale od początku było widać, że panuje nad materią. Oddaliśmy mu się w pełni i było super. Chociaż były też przypadki współpracy z młodymi reżyserami, kiedy od razu wiedzieliśmy, że nic z tego nie będzie.

ŁAPICKA Z jakich powodów?

RUTKOWSKI Ulegali urokowi pod hasłem: „Jest Montownia, to zawsze wyjdzie z tego coś fajnego”. Takie podejście oznacza dla nas i dla reżysera natychmiastową klęskę. Jesteśmy piekielnie trudnym materiałem, bo się znamy. Mamy swoje klisze, wytarte numerasy, które powodują, że młody reżyser może się tym od razu zachwycić, bo to takie gotowce, a my tego nie chcemy.

ŁAPICKA Waszą ostatnią premierę, Quo vadis (2014), wyreżyserował Rafał, więc mam pytanie do aktorów: jak się Wam pracowało z kolegą?

RUTKOWSKI Z tym podpisem „reżyseria” to jest tak, że stwierdziliśmy, że robimy to we czterech, bez reżysera, natomiast w każdym projekcie ktoś musi być prowadzącym, zbierać wszystkie pomysły – i wziąłem to na swoje barki. Jak robimy spektakl we czterech, to nigdy nie jest tak, że ktoś przychodzi z gotową koncepcją, a reszta mu się poddaje, tylko odbywa się burza mózgów – dzięki temu te spektakle wyglądają tak, jak wyglądają.

WIERZBICKI Ten, kto nie bierze udziału w scenie, siada na widowni.

RUTKOWSKI Chodzi o to, żeby był ktoś, kto bierze odpowiedzialność.

ŁAPICKA Co jest Waszym probierzem na próbach? Skąd wiecie, że numery nie są „przegięte”, a sceny narysowane zbyt grubą kreską?

KRAWCZUK Na to świetny sposób miał zawsze profesor Wiesław Komasa, który przyprowadzał na próby egzaminów ludzi z zewnątrz. Siadali na widowni i dawali nam swoje uwagi. Teraz bardzo często posiłkujemy się tym, co mówią techniczni w teatrze. Czy im się podoba, czy nie i dlaczego. Bo rzeczywiście, kiedy się pracuje nad czymś od środka, przychodzi taki moment, że zaczyna się tracić poczucie, czy ten pomysł wynika z bezsilności, czy może jest fantastyczny. Ale ktoś z zewnątrz może bardzo szybko to ocenić.

WIERZBICKI Jeśli chodzi o nas nawzajem, to on [wzrok skierowany na Rafała Rutkowskiego – przyp. K.Ł.] nie widzi, że przegina, ale ja to widzę. I na odwrót.

PERCHUĆ My jesteśmy nawet dość brutalni w tych osądach. Już dużo przeszliśmy i nie boimy się „sobie nawrzucać”. Myślę, że to jest fajne. Chociaż paru reżyserów mówiło, że strach z nami pracować, bo niszczymy siebie. Na różnych próbach słyszałem: jak wy możecie tak ostro ze sobą rozmawiać?

RUTKOWSKI Przy Quo vadis i Trzech muszkieterach zastanawialiśmy się czasami, czy już nie sięgamy takich tanich pomysłów, czy nie uprawiamy jakiejś dziecinady, ale ostatecznie podejmowaliśmy ryzyko.

ŁAPICKA Możesz dać jakiś przykład?

RUTKOWSKI Jak robiliśmy piosenkę pierwszych chrześcijan, taką oazową, doszliśmy do tego, że to powinno być naiwne do spodu i wymyśliliśmy taki głupi „tanuszek” [mówiąc w skrócie: panowie z entuzjazmem tańczyli w półkolu, wysoko podnosząc kolana – przyp. K.Ł.]. Jak go wypróbowaliśmy, to popatrzyliśmy po sobie: o Jezus Maria!

ŁAPICKA Ale widzieliście po reakcjach widowni, że to działa.

RUTKOWSKI Instynkt nam podpowiedział, że to zadziała, ale najpierw my, jako twórcy i tworzywo, musieliśmy to na sobie wypróbować. Wypróbowaliśmy, stwierdziliśmy, że to jest kretynizm, ale w kontekście całości to nagle zaczęło funkcjonować. Musimy umieć sobie zaufać. Przegiąć i mieć świadomość: OK, przeginamy, ale w jakimś celu.

Kiedyś rozmawiałem z Michałem Walczakiem i on powiedział, że pisał dla mnie teksty, których sam się wstydził. On by w życiu tego nie powiedział ze sceny, natomiast czuł, że jeżeli ja to powiem, to będzie miało sens.

PERCHUĆ To wynika z tego, że kiedy wpadamy na jakiś pomysł albo na sposób zrealizowania sceny, to zawsze próbujemy. Staramy się nie teoretyzować, tylko w praktyce sprawdzać różne rzeczy, nawet najgłupsze. Myślę, że to, że nie mamy wstydu przed sobą, żeby proponować najgłupsze rzeczy, to też jest nasz sukces. Nie chowamy się za gardę i nie mówimy: coś mi przyszło do głowy, ale tego nie powiem.

ŁAPICKA Co się dzieje, kiedy wpuszczacie obcych w swoje szeregi?

KRAWCZUK Muszą sobie radzić. (śmiech)

ŁAPICKA Występujecie też w innych teatrach – w Polonii, w Och-Teatrze. Jak się układa ta zewnętrzna współpraca?

WIERZBICKI Super, jesteśmy karnymi aktorami.

KRAWCZUK To jest w ogóle świetne, że od czasu do czasu możemy spotkać innych ludzi, niż tylko siebie… Nagle można zbudować trochę inną relację, inaczej popatrzeć na człowieka, nie tak „na pamięć” – bo my siebie już na pamięć znamy – pomyśleć inaczej, zagrać inaczej. To jest dla nas pożywka. Z drugiej strony my też dajemy dużo ze swojego doświadczenia i te zewnętrzne projekty na tym korzystają. Wymiana energii jest tu najważniejsza.

WIERZBICKI To by była straszna konserwa, gdybyśmy tylko siedzieli we własnym sosie we czwórkę.

RUTKOWSKI Mamy po prostu klasyczne wykształcenie, więc jak przychodzi reżyser i wciąga nas do projektu, zachowujemy się „normalnie”, potrafimy być aktorami użytecznymi dla innych reżyserów. Zresztą nie kto inny jak Andrzej Łapicki przyszedł kiedyś na jedno z naszych pierwszych przedstawień, Śpiew nocy letniej, i był chyba przygotowany na jakiś „mega alternative”, a zobaczył, jak śpiewaliśmy renesansowe pieśni i graliśmy fragmenty z Szekspira, i powiedział: „Nie no, taki zawodowy teatr”. To był dla nas komplement.

ŁAPICKA Jesteście przyjaciółmi?

RUTKOWSKI To zależy, jak kto rozumie przyjaźń.

ŁAPICKA Czy to jest przyjaźń artystyczna w takim razie?

WIERZBICKI Artystyczna na pewno.

ŁAPICKA Tak naprawdę chciałam z Wami porozmawiać o rywalizacji.

WIERZBICKI Z nami?

ŁAPICKA Jesteście czwórką aktorów…

RUTKOWSKI Heteroseksualnych w dodatku, co jest bardzo rzadkie, jeśli chodzi o grupy.

ŁAPICKA …którzy występują razem na scenie od kilkunastu lat i zastanawia mnie, czy element rywalizacji nigdy się nie pojawił?

WIERZBICKI Po tylu latach współpracy mamy świadomość, że w naszej zespołowości jest siła. Nie ma sytuacji, a przynajmniej uważam, że nie powinno być, że jeden z nas wyskoczy przed szereg.

KRAWCZUK Zawsze na pierwszym miejscu wśród naszych celów było to, żeby spektakl był dobry, a nie żebym ja się pokazał. Bo co z tego, że zagram fajną rolę w słabym spektaklu, który upadnie. Jeśli to będzie świetny spektakl, będę go długo grał.

RUTKOWSKI Kiedyś Waldemar Śmigasiewicz, z którym robiliśmy przedstawienie poważne, powiedziałbym nawet ciężkie, Wspólny pokój według Uniłowskiego, zauważył, że mamy ogromny kłopot z graniem przeciwko sobie. To była historia o czterech czy pięciu osobach, które ciągle były w konflikcie, a my, budując postaci, mamy nawyk grania na siebie. Jeden na drugiego. Jak w peletonie. Kolarze się wymieniają na prowadzeniu, żeby cała drużyna dojechała do mety. Kiedy wymyślamy przedstawienie, to nawet kiedy się obsadzamy…

ŁAPICKA Jak się obsadzacie?

WIERZBICKI Adam zawsze główną… (śmiech)

RUTKOWSKI W ten sposób, żeby było w porządku, jeśli chodzi o tzw. zadania. Żeby nikt się nie czuł pokrzywdzony, żebyśmy się nie powielali i żeby pokazać nasze najmocniejsze strony. Myślę, że najczęściej grupy się rozpadają przez pieniądze, kobiety albo prywatne ambicje. U nas pieniędzy ani wspólnych kobiet nigdy nie było, w związku z tym nie mieliśmy zarzewia konfliktu. Tylko ambicje mogły nas rozwalić. Jesteśmy czterema aktorami i podstawą naszej działalności zawsze było, żeby dużo grać – i tego się trzymamy. Więc pewnie też podświadomie robimy tak, żeby ewentualne naddatki energii, która mogłaby zniszczyć grupę, wyeksmitować gdzieś do innych celów, na przykład do realizacji własnych projektów. I to działa. Teraz wspólnie, w pełnym składzie aktorskim Montowni, robimy jedno przedstawienie rocznie.

WIERZBICKI Starczy.

KRAWCZUK No tak, ale zdarzają się takie projekty jak ten, który rozpoczęliśmy w styczniu. Weszliśmy we czterech w spektakl u pani Krystyny Jandy w reżyserii Grzegorza Warchoła i też sądzę, że kilka osób powie: a to jest ten spektakl, co to Montownia…

RUTKOWSKI Ale to jest celowy zabieg. To jest farsa.

WIERZBICKI Nic nie gra. Taki tytuł. Może być zmieniony.

RUTKOWSKI O przedstawieniu, które się totalnie nie udaje.

WIERZBICKI Młodzi amatorzy – wykładowcy uniwersyteccy robią spektakl.

RUTKOWSKI Piekielnie trudna rzecz. My musimy zagrać złych aktorów, co jest bardzo trudne. (śmiech) Ale słusznie Krystyna Janda chce wykorzystać energię naszej czwórki. Bierze nas jako grupę, ale jesteśmy zaangażowani gościnnie. To też jest ciekawa sytuacja. Schodzi z nas odpowiedzialność za projekt z administracyjnego punktu widzenia. Działamy tylko jako aktorzy i to jest dla nas bardzo komfortowa sytuacja. Na przykład po Quo vadis ja czuję ulgę.

WIERZBICKI Jak pracujemy na Montownię, gdzie jest odpowiedzialność i upiorna, ciężka robota, to potem naprawdę leczymy rany. I gdyby teraz nam ktoś powiedział: panowie, domykamy tryptyk, za tydzień rozpoczynamy próby na przykład Starej baśni, to każdy by powiedział „pas”.

ŁAPICKA Czy były w czasie osiemnastu lat Waszej działalności jakieś sytuacje kryzysowe?

RUTKOWSKI Najpoważniejszy kryzys był, kiedy przez dwa lata mieliśmy własne miejsce, czyli Basen [mowa o budynku dawnego basenu miejskiego, mieszczącym się w Warszawie przy ulicy Konopnickiej 6, który nosił nazwę Centrum Artystyczne Montownia i był siedzibą Teatru od grudnia 2005 do lutego 2008 roku – przyp. red.]. Ponieważ tam poza sprawami artystycznymi doszła jeszcze wielka odpowiedzialność finansowa i organizacyjna. Był na przykład taki moment, że przez dwa sezony tylko ja i Maciek robiliśmy przedstawienia jako Montownia, z różnych powodów. Potem byliśmy bezdomni. Takie rzeczy bardzo wpływają na atmosferę w zespole. Potem zaczęły się nam rodzić dzieci. Trzeba robić próbę, a ktoś mówi: „Sorry, nie mogę”. Musieliśmy się nauczyć nowych rzeczy, żeby zredukować sytuacje konfliktogenne. Ja sam ze dwa razy myślałem, żeby to wszystko rzucić. Każdy z nas miał taki moment.

ŁAPICKA Co wtedy robiliście?

RUTKOWSKI Próbowaliśmy dotrzeć do jądra konfliktu, żeby zobaczyć, czy to już jest naprawdę koniec, czy się da z tego wyjść. A im dłużej byliśmy ze sobą, tym dłużej trwało rozpatrywanie, czy warto to wszystko zostawić, bo łatwiej jest to zrobić po dwóch latach niż po dziesięciu czy piętnastu. Piotr Cieplak kiedyś nam powiedział: „Panowie, sam fakt, że wy tak długo ze sobą jesteście, to już jest wartość”.

ŁAPICKA Jesteście marką własną.

RUTKOWSKI Żeby było jasne: Teatr Montownia to nie tylko nas czterech. Od siedmiu lat w naszej Fundacji pracują Jola Bielasta i Magda Godlewska, które ogarniają wszystkie sprawy biurowo-administracyjne. Gdyby nie ich praca, z pewnością już dawno byśmy się pozabijali. Dzięki nim mamy porządek w papierach, rozliczeniach, możemy się totalnie poświęcić pracy artystycznej, ten komfort jest dla nas bezcenny. Naszym wielkim sprzymierzeńcem jest miasto Warszawa, dzięki któremu możemy ubiegać się na drodze konkursu o granty pozwalające produkować kolejne przedstawienia, realizować nasze projekty.

WIERZBICKI Można jeszcze o kryzysie?

ŁAPICKA Absolutnie.

WIERZBICKI Ja mam po każdej premierze…

ŁAPICKA Czyli jesteśmy teraz w fazie kryzysowej.

WIERZBICKI Ale wiesz, kroplówka, zabliźnienie rany, spojrzę Marcinowi prosto w oczy i jest git.

RUTKOWSKI Jak się uda.

WIERZBICKI Pamiętam taki moment, że pomyślałem sobie: Boże, to będzie koniec. To właśnie było wtedy, kiedy mieliśmy ten Basen. Pewnego razu Rutek przyszedł i mówi: panowie, wy tu siedźcie w tym pokoiku, będziecie robić Montownię, a ja będę ciągnął Centrum Artystyczne. On się strasznie w to zaangażował, myśmy siedzieli w tym pokoiku, jakiś czas to trwało i wpadł nam w ręce tekst Kamienie w kieszeniach. Rozpoczęliśmy z Rafałem próby, ze Stelmachem żeśmy się zamykali gdzieś po kątach [spektakl wyreżyserował w 2007 Krzysztof Stelmaszyk – przyp. red.] i pewnego razu Rutek powiedział, że musi zawiesić te próby ze względu na Basen. Zawiesiliśmy je na miesiąc czy dwa i pomyślałem: to będzie koniec. On tam zostanie w tym Basenie, dogramy to i koniec. Ale na szczęście szybko się okazało, że Basen jest ponad nasze siły i zamknęliśmy ten etap.

RUTKOWSKI To też była ważna rzecz, bo do dzisiaj byśmy chodzili i się zastanawiali, czy nie poszukać swojego miejsca. A kiedy teraz słyszę od grup, które zaczynają, że szukają miejsca, natychmiast im to odradzam po naszych doświadczeniach.

ŁAPICKA Skoro wspomniałeś o młodych grupach, to powiedzcie, na jakim etapie jest projekt „Montownia BIS”. Znaleźliście swoich następców?

KRAWCZUK Nie chodziło o to. Doszliśmy do wniosku, że mamy dług wdzięczności wobec kilku osób, które nam pomogły, bo nie ma co ukrywać, że gdyby nie tacy ludzie jak pan Krzysztof Rudziński, wtedy dyrektor Teatru Powszechnego, to nie byłoby nas. On nam pokazał, jak stawiać pierwsze kroki. Skoro tacy ludzie nam pomagali i mamy już tę swoją markę, to chcieliśmy zobaczyć, jak stoją dzisiaj inne młode grupy i czy w ogóle takie są. No i był odzew, zgłoszono trzydzieści projektów. Oczywiście były wśród nich takie, których twórcy pomyśleli: „Chłopcy nam zrobią PR”, ale myśmy bardzo szybko zrobili selekcję i wybraliśmy trzy, które nam stylistycznie odpowiadały. I przede wszystkim, jak pogadaliśmy z tymi ludźmi, zobaczyliśmy, że mają potencjał, żeby coś zrobić, żeby to doprowadzić do końca. Bo my też nauczyliśmy się, że wyznaczamy sobie datę i dojeżdżamy do końca.

ŁAPICKA Jakie grupy wybraliście?

RUTKOWSKI Była grupa Papahema z IV roku Akademii Teatralnej w Białymstoku, czyli lalki; była grupa Hańba – czterej aktorzy z Łodzi i Krakowa, którzy się poznali poza szkołą, i Grupa Teatralna Zbrakulaku – studenci z Akademii Teatralnej w Warszawie. Spojrzeliśmy im głęboko w oczy – a mamy trochę doświadczenia – i wiedzieliśmy, że oni dokończą te projekty. Ale od razu zapowiedzieliśmy: nie będziemy stać z batem nad wami i przypominać, że dzisiaj próba!

ŁAPICKA Jak w takim razie wyglądała Wasza współpraca?

RUTKOWSKI Podzieliliśmy to na trzy etapy. Pierwszy – oni robią gruby szkic przedstawienia, my to oglądamy i potem stwierdzamy, czy warto się w to zaangażować, czy nie. Na tym etapie wszystkie trzy grupy świetnie dały sobie radę. Pytaliśmy, czy potrzebują od nas pomocy artystycznej, jedni chcieli, inni nie. W drugim etapie pokazywali wersje zbliżoną do premiery, a w trzecim chcieliśmy im dać to, co mogliśmy dać najlepszego, czyli profesjonalny teatr z obsługą – tak jak my byśmy chcieli zadebiutować. W dwóch przypadkach to się udało, w trzecim niestety nie.

ŁAPICKA Dlaczego?

RUTKOWSKI Nie można było zdobyć praw autorskich do tekstu Immoralista André Gide’a, więc grupa z Warszawy nie pokazała szerszej publiczności swojej pracy.

ŁAPICKA Jak oceniacie spektakle pokazane w Teatrze Powszechnym – Molière. Z urojenia Papahemy i Na pełnym morzu Hańby?

RUTKOWSKI Wyszło to na tyle fajnie, że daliśmy im naszą rekomendację. Lalkarze z Papahemy poszli nawet za ciosem i zapytali nas bezczelnie – co mi się spodobało! – czy nie moglibyśmy razem zrobić przedstawienia.

WIERZBICKI I zrobimy.

RUTKOWSKI To jest coś, do czego zaświeciły nam się oczy, co nas zainspirowało, bo taki sojusz lalkarzy, którzy są świetni w tym, co robią, i aktorów nielalkowych, którzy mogą im dać swoje doświadczenie, może dać super efekt. Teraz jesteśmy na etapie szukania materiału. Teatr lalkowy zawsze nas fascynował, ale nigdy nie mieliśmy odwagi ani warsztatu, żeby w to wejść. A oni mają.

ŁAPICKA Jak wyglądają w Montowni kwestie finansowe? Czy przy produkcji spektakli korzystacie ze sponsoringu prywatnego? Porozumiewacie się w jakiś sposób z teatrami, z których scen korzystacie?

PERCHUĆ Od jakiegoś czasu korzystamy z uprzejmości i życzliwości Bartka Szydłowskiego w Łaźni Nowej. Gdyby nie to, pewnie nie powstałyby nasze dwa ostatnie spektakle – Trzej muszkieterowie i Quo vadis. Szydłowski pomaga nam na wielu poziomach. Współpraca z nim i z całym jego Teatrem to czysta przyjemność. Życzyłbym sobie, żebyśmy mogli w takich warunkach pracować zawsze.

PERCHUĆ Pani Krystyna Janda również nam parę razy po prostu otworzyła drzwi… finansowe.

RUTKOWSKI Ze dwa razy zdarzyła się sytuacja, że dostaliśmy kasę od prywatnego sponsora. Raz Maćka przyjaciel z podstawówki, filantrop, pożyczył nam pieniądze bez żadnych zobowiązań na tak zwaną umowę dżentelmeńską. Wyłożył pieniądze na Kamienie w kieszeniach. Umowa była taka, że postaramy się mu zwrócić te pieniądze, ale nie gwarantujemy tego.

WIERZBICKI I na Niedoczyste dostaliśmy pieniądze z Plusa.

RUTKOWSKI Mówiąc szczerze, prywatny sponsoring nie istnieje. Nie ma jeszcze w Polsce prywatnego mecenatu teatralnego.

KRAWCZUK Sprawa jest o tyle trudna, że teatr ma dosyć mały zasięg. Jeśli korporacje się decydują coś sponsorować, to raczej wolą wielkie imprezy za ogromne pieniądze, bo wtedy jest o nich głośno. Ale niektórym się ten prywatny sponsoring udaje.

RUTKOWSKI Na pewno nie ma takiej sytuacji, jak sobie ludzie wyobrażają, że pojawia się mecenas i mówi: macie, bawcie się. Tu są moje miliony, jeden możecie wziąć. Najlepszym sponsorem dla kultury zawsze było państwo. To, że Warszawa jest dosyć bogatym miastem, że za pośrednictwem Biura Kultury przyznaje granty, to jest dla nas super. Ale to jest nasz jedyny stały i najbardziej rzetelny sponsor, z którym musimy się rozliczyć, wszystko jest przejrzyste. Wiele przedstawień gramy gościnnie w różnych teatrach, z którymi mamy układ komercyjny – nasz dochód zależy od wpływów z biletów. W zależności od tego, ilu przyjdzie widzów, mamy większe lub mniejsze stawki aktorskie. To nam się wydaje uczciwy układ i dzięki temu teatry chcą z nami współpracować.

ŁAPICKA Czy zdarzyło się, że teatr się wycofał z takiej współpracy?

RUTKOWSKI W Och-Teatrze zrobiliśmy dwie premiery: Kubuś Fatalista i Aaa zatrudnimy clowna, które nie cieszyły się wielka popularnością – a to jest scena na prawie 500 miejsc, która musi zarobić na siebie – i nie gramy ich tam po prostu. To samo z Utworem sentymentalnym na czterech aktorów Piotrka Cieplaka. Spektakl poetycki, eteryczny, godzinny.

PERCHUĆ Doceniony na świecie.

RUTKOWSKI Więcej razy to graliśmy za granicą niż w Polsce, bo samo rozstawienie dekoracji i koszty ich przechowywania przewyższają wpływy z biletów. My jako Montownia musimy trochę sterować naszym repertuarem, żeby teatrom cały czas opłacało się mieć nas w swojej stajni.

ŁAPICKA Quo vadis, Montownio?

WIERZBICKI Spodziewaliśmy się takiego pytania. (śmiech)

KRAWCZUK To zależy, jak ogólne jest to pytanie – czy chodzi o kolejny sezon, czy o to, jak o nas napiszą za lat pięćdziesiąt.

ŁAPICKA Powiem Wam, co mi się wydało intrygujące. Wasze Quo vadis przypomniało mi stylistyką Wasze wczesne Szelmostwa Skapena (1996), które oglądałam jako pacholę w Teatrze Powszechnym. Zyskaliście tyle lat doświadczenia, a ciągle jest w Was ta sama energia. I ta prosta forma – dresy, podest, kurtynka – niesamowicie oddziałuje na publiczność.

KRAWCZUK To jest chyba najcenniejsze, jeżeli tak jest, że poziom tej energii się nie zmienia. Tym bardziej, jeśli robimy coś, co przypomina stylistykę z początków naszej drogi.

ŁAPICKA Zgadzacie się z tym porównaniem?

RUTKOWSKI Tak, operowaliśmy hasłem Szelmostwa Skapena, robiąc to przedstawienie. Także hasłem Dwanaście prac Asteriksa. (śmiech)

WIERZBICKI Zaczynam się zastanawiać, czy nie miał racji kiedyś Piotrek Cieplak, mówiąc: „Wy te Szelmostwa…, panowie, to powinniście grać do siedemdziesiątego roku życia”. Jeszcze parę lat zostało… Ta kapela tak stroi, zawsze to powtarzam. I skoro to się sprawdziło, to nie ma sensu nie wykorzystywać tego świadomie. Chociaż gdybyśmy to robili za każdym razem i się powielali, nie byłoby dobrze.

ŁAPICKA Ale ten „teatr ubogi”, konwencja, w której konsekwentnie gracie i o której mówicie przewrotnie, pokazuje Wasze najlepsze strony: wyobraźnię, ironiczne poczucie humoru, nieoczywistą sieć skojarzeń.

RUTKOWSKI Zauważyłem u malarzy czy muzyków, że oni też przez jakiś czas próbują, kombinują, a w pewnym momencie znajdują swój charakter pisma i zaczynają nim opowiadać. Jedni to nazywają artystyczną dojrzałością, drudzy to nazywają znalezieniem drogi. Gdzieś ta formuła Szelmostw Skapena włożona w różne rzeczy zaczyna „żreć”, a poza tym wiem, że nie ma drugiej grupy w Polsce, która by w ten sposób mogła funkcjonować. To wymaga spędzenia ze sobą miliona godzin na próbach. Ja sobie potrafię wyobrazić, że przez tę stylistykę moglibyśmy przefiltrować i Szekspira, i coś bardzo współczesnego. Dochrapaliśmy się narzędzi, którymi możemy zacząć opowiadać świat.

ŁAPICKA À propos narzędzi – czy moglibyście mi na przykładzie Waszych ról w Quo vadis opowiedzieć o świadomości swojej charakterystyczności? Bardzo umiejętnie korzystacie z Waszych warunków, z fizyczności, głosu.

KRAWCZUK Już sama sobie odpowiedziałaś, że budujemy na sobie, a ponieważ się dobrze znamy i mamy dystans do siebie, potrafimy korzystać ze swoich wad, jeżeli to dobrze służy spektaklowi i roli.

ŁAPICKA Co jest Twoją wadą?

KRAWCZUK Ja nie mam wad akurat, ale koledzy mają i z tego korzystamy. Jeżeli w jakiś sposób niezdarnie się poruszam, to czasami lepiej to pokazać, niż ukrywać.

ŁAPICKA Jest w Was taki pozytywny sceniczny bezwstyd.

RUTKOWSKI To dzięki temu, że bardzo wcześnie zrobiliśmy komedię dell’arte, czyli Szelmostwa Skapena. W tym gatunku aktor nie może się wstydzić. Dell’arte jest trudną konwencją teatralną, bo tam trzeba bardzo uruchomić swoje ciało i grać nim. Pamiętam wielkie kłopoty na II roku Akademii Teatralnej, kiedy ćwiczyliśmy z Janem Englertem. Ludzie byli pozamykani, a tam trzeba umieć się wygłupić, otworzyć i docisnąć pedał gazu do końca, to znaczy zagrać sobą na 100%. Kiedy w komedii dell’arte postać się wścieka, to się musi wściekać tak, że jej ślina bucha, jest czerwona itp.

Chcemy, żeby nasze postaci były intrygujące, interesujące, a są takie tylko wtedy, kiedy mają w sobie coś niepoukładanego – garb, kulawość itp. Ja jako widz też tęsknię za czymś takim. Tęsknię za typasami w teatrze, za numerami, za tym, żeby ktoś mnie oszukał, żebym się zastanawiał: jak oni to zrobili?

WIERZBICKI Nie mamy jednego sposobu na pracę nad rolą. Mamy za to zasadę – że to musi być gruba, zdecydowana kreska. Jeżeli jesteś garbaty, to tego garba się uczep.

recenzentka teatralna, absolwentka Wiedzy o Teatrze warszawskiej AT.