5/2015

My, straszni mieszczanie

Debaty towarzyszące festiwalowi „My, mieszczanie” były szansą na zredefiniowanie mieszczańskiego teatru i mieszczańskiego widza w świecie, w którym istnienie klasy średniej jest faktem. Niestety, wymiana zdań sprowadziła się do powtórzenia kilku komunałów obnażających izolację środowiska teatralnego.

Obrazek ilustrujący tekst My, straszni mieszczanie

fot. Marta Ankiersztejn

 

Żeby w warszawskim środowisku intelektualno-artystycznym nazwać się wprost mieszczaninem, trzeba mieć dużo odwagi. I równie dużo tupetu. Nie każdy zdecydowałby się na taką prowokację, zbyt jasne jest, że nie przeszłaby ona niezauważona. „Mieszczanin” to słowo w dyskursie współczesnych intelektualnych elit nacechowane wyłącznie negatywnie. To, co mieszczańskie, jest konserwatywne, staroświeckie, nudne, niewywrotowe, nietwórcze, czy wręcz antywolnościowe. Twórcy zrealizowanego w Komunie Warszawa projektu „My, mieszczanie” postanowili zmierzyć się z tym obciążeniem i wyciągnąć do mieszczanina rękę.

Na projekt złożyły się trzy spektakle: Teren badań: Jeżycjada Weroniki Szczawińskiej, Pigmalion Wojtka Ziemilskiego i Tocqueville. Życie codzienne po Wielkiej Rewolucji Grzegorza Laszuka, oraz podsumowujące go książka i debaty, które odbyły się w siedzibie Komuny 14 marca bieżącego roku. Spektakle powstawały przez cały 2014 rok we współpracy z poznańskim Centrum Kultury Zamek. Nie łączy ich nic oprócz szeroko potraktowanego tematu mieszczaństwa. Każdy z twórców podszedł do niego w inny sposób, zadając sobie i publiczności odmienne pytania.

Najciekawszy – a jednocześnie najbardziej wymagający w odbiorze – okazał się Pigmalion. Ta część publiczności, która po prostu „przyszła na Shawa” (byli i tacy), poczuła się zdezorientowana działaniami reżysera i aktorki Rozalii Mierzickiej. Twórcy wzięli z dramatu tylko główny motyw – wychowywania człowieka do uczestnictwa w kulturze, kształtowania go przez język, którym się posługuje. W skrócie można te wątki zamknąć w idei Bildung, całkowicie mieszczańskiej – dla naszej kultury pozornie obcej, identyfikowanej jedynie przez historycznoliteracki termin „Bildungsroman”, oznaczający powieść o formowaniu młodego człowieka. Ziemilski i Mierzicka w szczególnej, intymnej akcji performatywnej, w której możemy uczestniczyć (na początku spektaklu reżyser i aktorka zapraszają na scenę ochotnika z widowni) albo którą możemy obserwować, udowadniają, że idea ta jest bardzo bliska naszemu systemowi wychowawczemu.

Laszuk w swoim spektaklu zaprosił widzów do przeczytania na nowo O demokracji w Ameryce Alexisa de Tocqueville’a. Bohaterowie przedstawienia to para antropologów, która w swoich badaniach opiera się na spostrzeżeniach Francuza – w pewnym momencie okazuje się jednak, że nie tyle oni wykorzystują jego teorię, ile ich sposób życia jest dowodem jej słuszności. Ich – i nasz, bo wszyscy przecież jesteśmy dziećmi Wielkiej Rewolucji i amerykańskiej demokracji, czyli… mieszczaństwem. Laszuk wytyka nam, jak wielką wartością stała się „nasza mała stabilizacja”, jak bardzo boimy się wyjść poza bezpieczny schemat, w którym na co dzień tkwimy. Nawet jeśli nastąpi wstrząs, chcemy jak najszybciej wrócić po nim do normalności. Wyraźnie pokazuje to jedna z lepszych scen przedstawienia, kiedy postaci wygłaszały po kolei zdania: „godzinę po rewolucji wyszłam do sklepu”, „dwie godziny po rewolucji usmażyłem jajecznicę”, „trzy godziny po rewolucji…”, „cztery godziny po rewolucji…” i tak dalej. W takim społeczeństwie nie ma miejsca na przełom.

Największy hit festiwalu Teren badań: Jeżycjada wzbudza jednocześnie najwięcej wątpliwości. Pomysł Szczawińskiej, by opowiedzieć Jeżycjadę w formie rockowego koncertu unplugged okazał się celny, szczególnie dzięki aktorom, którzy warsztatowo świetnie sobie poradzili z tak nietypowym wyzwaniem. Każdemu tomowi cyklu przypisano jedną piosenkę, opartą na wyciągniętym z niego przez Agnieszkę Jakimiak wątku. Niestety to właśnie piosenki – w warstwie tekstowej – są najsłabszym elementem przedstawienia. Trafne pod względem obserwacji teksty Jakimiak są, poza kilkoma wyjątkami, po prostu słabe literacko. Zdaje się, że w zamierzeniu miały odwoływać się do repertuaru rockowego przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych – w warstwie muzycznej się to udało, w tekstowej zupełnie nie. To odniesienie czasowe jest zresztą najbardziej problematyczne. Tłumaczy się świetnie w obrębie spektaklu – bo przywołuje czasy dzieciństwa twórców, ich mitologię młodości, a więc, upraszczając, z jednej strony Nirvanę, z drugiej cykl powieści Musierowicz. Co ma to jednak wspólnego z portretem polskiego mieszczaństwa lat osiemdziesiątych, jak zapowiada program? Idąc dalej, skoro jest to sentymentalny powrót twórców do czasów dzieciństwa – skąd scenografia spektaklu? Designerskie meble z lat sześćdziesiątych rzeczywiście mogłyby się znaleźć w inteligenckim mieszkaniu Borejków, ale z całą pewnością nie wspominają ich ci, których dzieciństwo przypadło na czasy przemiany ustrojowej. Polskie wzornictwo przemysłowe, wtedy zapomniane, dzisiaj powraca jako standardowe wyposażenie modnych warszawskich lokali.

Spektakl Szczawińskiej okazuje się hipsterskim wyobrażeniem o latach osiemdziesiątych, o mieszczaństwie tamtego czasu nie mówi nam prawie nic – poza podkreśleniem jego konserwatyzmu i nieprzystawalności do rzeczywistości demokratycznej i kapitalistycznej Polski.

Spektaklom towarzyszy książka, która wyjaśnia cele projektu (wstęp Platy) i pokazuje jego kontekst (przedruk wywiadu Tomasza Kwaśniewskiego z Agatą Bielik-Robson). Znalazły się w niej również zdjęcia z przedstawień i krótkie eseje o każdym z nich. Publikacja jest nie tyle podsumowaniem, ile raczej nakreśleniem punktu wyjścia – zarówno projektu Komuny Warszawa, jak i dalszej rozmowy, która na ten temat powinna się odbyć.

Wydawałoby się, że spektakle i książka, wraz z przywołaną przez Platę we wstępie do niej pracą Andrzeja Ledera Prześniona rewolucja i wypowiedziami Bielik-Robson, są idealnym punktem wyjścia dla trzech debat: O gustach się nie dyskutuje. Teatr mieszczański; Prześniona rewolucja?; Ruchy miejskie, urzędnicy i sposoby mówienia o mieście i mieszczaństwie. Dla mnie szczególnie interesująca była oczywiście pierwsza, a zainteresowanie pogłębiały tylko nazwiska jej uczestników: Małgorzaty Dziewulskiej, Macieja Nowaka i prowadzącego rozmowę Witolda Mrozka. Niestety – coś nie zadziałało.

Rozmowa była szansą na zredefiniowanie tak zwanego mieszczańskiego teatru czy mieszczańskiego widza i na postawienie wprost pytania o to, czego taka widownia oczekuje od teatru oraz co teatr może dzięki niej zyskać. Zamiast tego wymiana zdań sprowadziła się do powtórzenia kilku komunałów obnażających izolację środowiska teatralnego. Wyraźny brak socjologicznego zaplecza uniemożliwił próbę zbudowania definicji nowej klasy średniej, której powstanie jest faktem, a co za tym idzie – nowego mieszczańskiego widza. W momencie, kiedy Dziewulska oświadczyła, że nie zna widowni warszawskiego Teatru Współczesnego, bo „ona jej nie interesuje”, należałoby zapytać – dlaczego? Publiczność teatralna jest publicznością teatralną, niezależnie od swoich gustów i upodobań, a jej zrozumienie to jeden z kluczy do zrozumienia ogólnej sytuacji teatru dziś. W XXI wieku inteligencka poza, prezentowana, o dziwo, przez wszystkich rozmówców, dystansowanie się wobec mieszczańskiej publiczności i patrzenie na nią z góry – przypominały rodzinę Borejków i ich przestarzały etos, z którego śmialiśmy się dwa tygodnie wcześniej, oglądając spektakl Szczawińskiej.

Tuż przed festiwalem Plata i Laszuk udzielili „Gazecie Wyborczej” wywiadu, w którym Plata wprost określił siebie jako mieszczanina. Nie mogło to pozostać niezauważone przez konserwatywnych w swojej postępowości przedstawicieli środowiska – Witolda Mrozka i Joannę Krakowską, którzy wyraźnie poczuli się zagrożeni tym, że oni też mogą okazać się mieszczanami. Ich opublikowane w „Dwutygodniku” teksty odrzucają perspektywę proponowaną przez twórców projektu i sprowadzają się do obrony status quo.

Zarówno we wstępie do książki, jak i w wywiadzie Plata zwraca uwagę na to, że Polska nie miała nigdy prawdziwego, w pełni wykształconego mieszczaństwa na wzór niemiecki czy rosyjski. Nasze mieszczaństwo powstaje dopiero teraz, nic więc dziwnego, że jest i będzie inne od tego, z czym nam się w pierwszym odruchu „mieszczanin” kojarzy. Jakie? Na to pytanie starali się odpowiedzieć wszyscy zaangażowani w projekt. Ich celem było oswojenie mieszczanina – tego, którym część z nas jest, choć może jeszcze o tym nie wie. Ale także i tego, który żyje tuż obok, którego nie dostrzegamy, a jeśli nawet – to nie chcemy zrozumieć. Niesłusznie, bo to w nim właśnie kryje się największa polityczna siła. To on może stać się naszym – czyli: artystów, intelektualistów, ludzi kultury – sojusznikiem.

Nie twierdzę, że z poglądami Platy nie trzeba dyskutować – wręcz przeciwnie. Warto jednak, by była to dyskusja merytoryczna, a nie zapieranie się przed nowym, które nadejdzie, czy nam się to podoba, czy nie. Bo wtedy to z nas, postępowych intelektualistów, wychodzi mieszczanin.

 

Festiwal „My, mieszczanie”Warszawa, 28 lutego – 15 marca 2015

absolwentka Wiedzy o Teatrze AT, redaktorka.