5/2015

Słoń, Niesiołowski i sprawa polska

250 lat temu król Stanisław August stworzył Teatr Narodowy. Gdyby dziś wrócił pośród żywych – brałby udział w obchodach rocznicy teatru publicznego. Trawestując słynną wypowiedź generała Jaruzelskiego o PZPR, można powiedzieć: „teatr ten sam, ale nie taki sam”. Terminologiczna różnica przypomina o ideologicznym sporze, który trwa nieprzerwanie wokół sprawy Narodowego od czasu jego odbudowy.

Obrazek ilustrujący tekst Słoń, Niesiołowski i sprawa polska

fot. Damazy Kwiatkowski / PAP

 

Czas szybko płynie i również w teatralnych debatach zapominamy często, skąd bierze się nasze przewrażliwienie wobec niektórych zjawisk. Tymczasem w polskim teatrze obchodzimy właśnie 250-lecie, ale różne środowiska różne mają obchody i zgoła odmienną perspektywę. Ministerstwo Kultury i Dziedzictwa Narodowego obchodzi „250-lecie Teatru Publicznego”. Jest nawet w Internecie strona dedykowana, jak to pięknie się mówi, temu wydarzeniu. Poczynając jednak od lutowej uroczystości w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie – zaczyna się teatralna schizofrenia. Warszawska dyrekcja Teatru Narodowego imienia Wojciecha Bogusławskiego, który 250 lat temu działał skądinąd na bezpośrednie polecenie Stanisława Augusta, zorganizowała własny cykl obchodów i premier. I zgodnie z nazwą sceny – obchodzi rocznicę 250-lecia Teatru Narodowego.

Już na pierwszy rzut oka widać, że nazwa „Narodowy” nie wszystkim pasuje, choć historycznie rzecz ujmując, gdy Stanisław August 19 listopada 1765 roku zorganizował premierę Natrętów – jego zespół nosił nazwę: „Aktorowie Narodowi Jego Królewskiej Mości”. I nie trzeba nikomu tłumaczyć, że nie byli miłośnikami Stronnictwa Narodowego Romana Dmowskiego albo też familii Giertychów. To, że kontekst „Narodowego” znowu jest gorący, ma również swoje korzenie w przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, gdy trwała odbudowa spalonej narodowej sceny. Z całą siłą trzeba przypomnieć, że była to również dyskusja na temat sensowności odbudowy Teatru Narodowego. Choćby dlatego, by zapytać dziś na marginesie: a gdyby minister Kazimierz Dejmek nie odbudował Teatru Narodowego, świętowano by dziś na jego zgliszczach? Czy święta w ogóle by nie było? A może przeniesiono by niewygodny szyld, na przykład do Teatru Na Woli, gdzie w latach osiemdziesiątych idea narodowego teatru wegetowała za dyrekcji Krystyny Skuszanki i Jerzego Krasowskiego?

Pozostawiając na boku te domysły, warto przypomnieć, co pisano i mówiono dwie dekady temu. A także: przeciwko komu, bo to, jak wiadomo, w Polsce bywa najważniejsze.

Romantyzm. Reaktywacja

Ważna była debata, jaką zaproponował czytelnikom i środowisku Andrzej Wanat, redaktor naczelny miesięcznika „Teatr”, spointowana tekstem o znaczącym tytule Teatr Narodowy jest potrzebny.

Zacznijmy od końca, bo znamienne było postscriptum Redaktora: „Niezbyt łatwo pisać o Teatrze Narodowym. Bo tak jak kiedyś słowo »socjalizm« zostało siłą zawłaszczone przez biurokratyczną oligarchię, tak teraz wygląda na to – że słowo »narodowy« godzimy się (z własnej tym razem woli) odpuścić prawicy; wydaje się jakieś »unfaring« – niezręczne i niebezpieczne. Rozumiem tego faktu uzasadnienie i nieuzasadnione przyczyny, ale myślę, że znów brniemy w uliczkę, na której za tego rodzaju zaniechanie, prędzej czy później, płaci się wysoką cenę”.

Nie trzeba być czterdziestolatkiem pamiętającym tamte czasy, by zrozumieć, jakiego rodzaju polityczny fenomen miał na myśli Andrzej Wanat i skąd brały się obawy związane z „narodowym” po 1989 roku. Co prawda, ZChN, czyli Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe, nie straszy już na naszej politycznej scenie, ale aura, z jakiej słynęła partia, przetrwała. Fatalną dla kultury politycznej, przesiąkniętą jadem nienawiści frazeologię prezentują wciąż prominentni Stefan Niesiołowski, obecnie PO, i Antoni Macierewicz, obecnie PiS. Od czasu do czasu powraca Jan Łopuszański.

Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe kojarzyło się głównie ze sprawą krzyża w życiu publicznym, powrotem religii do szkół i protestami przeciwko aborcji. Jednak, jak się okazało, poglądy które prezentowali narodowcy, odcisnęły się także na dyskusji o Teatrze Narodowym. Andrzej Wanat właśnie o tym pisał.

Miał nadto świadomość, że rozpisana jeszcze w 1990 roku ankieta na temat narodowej sceny nie tyle nawet dzieli, co niewielu obchodzi. „W roku 1990 – we właściwym czasie – rozpisaliśmy ankietę na temat przyszłości Teatru Narodowego. Mówiąc szczerze, nie dała ona wielkich rezultatów”. To prawda, dlatego oszczędzam Państwu makabrycznie ogólnikowych wypowiedzi, które świadczą o jednym: w 1990 roku Teatr Narodowy mało kogo interesował.

Andrzej Wanat komentuje to następująco: „Jeszcze trwała radość »z odzyskanego śmietnika«. Jeszcze uważnie czytano pierwsze strony gazet. Więc szybko zapadła cisza. Aż do momentu, w którym termin zakończenia odbudowy Narodowego stał się niepokojąco bliski. Teraz czas nagli. Już nie pora na stawianie retorycznych pytań. Dziś na pytania dotyczące przyszłości Teatru Narodowego trzeba próbować udzielać odpowiedzi”.

Kij w mrowisko włożył Tadeusz Nyczek, sprowokowany treścią telewizyjnego Pegaza, popularnego i opiniotwórczego wówczas magazynu telewizyjnego. Oznajmił, że „nie wierzy w Teatr Narodowy”, bo „funkcja obrony narodowości przestała de facto istnieć”. Tadeusz Nyczek pisał: „Jesteśmy narodem sentymentalnym i konserwatywnym. Długie lata żywiliśmy przekonanie, że Teatr Narodowy jest redutą przeznaczoną dla wyższych celów. Spłonął dziewięć lat temu, ma zostać reaktywowany. Zanik teatru-misji i teatru reduty, pozostałości po zaborach i komunizmie, jest oczywisty. Stawiam tezę: Narodowy jest w ogóle niepotrzebny. Prawdziwy teatr narodowy od dawna istnieje. Jest nim Teatr Telewizji”.

Odpowiedź Andrzej Wanata była równie radykalna, co argumenty Tadeusza Nyczka. A także paradoksalna, ponieważ naczelny „Teatru” uważał, że wystarczającą sankcją istnienia Narodowego jest choćby to, żeby było się przeciwko czemu buntować. Całkiem serio pisał: „Teatr Narodowy powinien powstać w niezgodzie z otaczającą nas rzeczywistością teatralną: przeciwko powierzchowności i prymitywizmowi w interpretacji klasyki, lekceważeniu współczesnej polskiej dramaturgii, narastającej tandecie, reżyserowaniu »z marszu«, aktorskim leniwym sztampom, językowemu niechlujstwu, minimalizmowi wymagań, przeciwko partactwu, dyletantyzmowi, lekkomyślności i chaosowi działań […]”.

Małgorzata Dziewulska wobec pomysłu odbudowania Teatru Narodowego była nieco bardziej sceptyczna: „W ostatnich dziesięcioleciach nie ujawniła się, moim zdaniem, dostatecznie ważka myśl teatralna, która byłaby w stanie sprostać ciężarowi tradycji i nowoczesności jednocześnie. Jeśli chodzi o współczesną reinterpretację wielkiego dramatu polskiego, jesteśmy w lesie. Tkwimy ciągle jeszcze w roku 1974, kiedy Konrad Swinarski dał premierę Wyzwolenia. […] Dalszych kroków nie udało się uczynić, mimo kilku przypadków poważnych poszukiwań w tej mierze. […] Proszę państwa, nie wiemy jak dziś interpretować repertuar, który powinien stanowić bazę Teatru Narodowego. Nic tu nie pomoże argumentowanie, że w Teatrze Narodowym powinniśmy oglądać wielkie dzieła światowego repertuaru”.

Myliła się jednak Małgorzata Dziewulska, pisząc: „Pozostałości romantyzmu wygasają”. Skutki katastrofy smoleńskiej były widoczne również w teatrze. Wrócili Mickiewicz, Słowacki, Krasiński. W różnych sprawach jednak wrócili. Zachował więc zasadność uniwersalny argument Andrzeja Wanata: „Bo jeszcze trochę i wszyscy zapomnimy, jak wielkie są możliwości sceny i jak naprawdę wygląda dobry teatr. Narodowy może być takim teatrem”.

Rozsądek Axera

Projektowi Narodowego nie pomagała działalność Zjednoczenia Chrześcijańsko-Narodowego. Nie pomagał mu też, pełen sprzeczności, zgrabny jak niedźwiedź, gorący orędownik odbudowy i jej wykonawca, czyli minister kultury Kazimierz Dejmek, który w pierwszym wywiadzie udzielonym „Rzeczpospolitej” stwierdził: „Ja nie jestem dolar. Ja nie muszę wszystkim się podobać”. Jego zachowanie było tyle niefortunne, co wynikające z socjotechnicznej kalkulacji, by nie wieszali mu się teatralni klienci na ministerialnej klamce. Odstręczający był sposób prowadzenia debaty, którą podjął Dejmek, gardzący środowiskiem również dlatego, że jak nikt inny znał jego grzeszki. Mieliśmy do czynienia z debatą sterowaną. Dejmek odrzucał otwartą polemikę, a swoją wizję przedstawiał, wykupując rządowe strony w „Rzeczpospolitej”. O Narodowym pisano także na łamach powołanego przez Dejmka i finansowanego z publicznych środków tygodnika „Wiadomości Kulturalne”, którego szefem został Krzysztof Teodor Toeplitz. Wśród tekstów powtarzających argumenty Dejmka nie brakowało jednak opinii niezależnych. W artykule T.N. – czuj się odwołany! Małgorzata Świerkowska-Niecikowska pisała: „Czasy się zmieniły. Proszę się przyjrzeć zmianom repertuarowym, które zachodzą w teatrach o wspaniałym dorobku. Jestem jak najdalsza od twierdzenia, że dyrektorzy takich – powiedzmy – teatrów, jak Współczesny czy Ateneum w Warszawie, chcą grać głupie farsy. Oni po prostu nie mogą inaczej. Jeśli procesy, które obserwujemy, trwać będą dalej – a będą – to za parę lat okaże się, że w Polsce w ogóle nie można zobaczyć klasyki we wzorcowym wykonaniu. Nie zobaczymy jej też w telewizji, bo już nie będzie reżyserów umiejących ją wystawiać ani aktorów potrafiących ją zagrać. I właśnie Teatr Narodowy jako placówka specjalna, odgrywająca rolę podobną do tej, jaką we Francji odgrywa Comédie Française, jest nam nie tylko potrzebny, ale zwyczajnie niezbędny”.

Oliwę na wzburzone wody starała się wylać Elżbieta Baniewicz w „Twórczości”, wskazując na głos Erwina Axera w „Dialogu”. Pisała: „Tu dotykamy kwestii drażliwej. Wiadomo, że Kazimierz Dejmek otwarcie sceny przy placu Teatralnym potraktował jako jedno z najważniejszych zadań pełnionego przez siebie urzędu ministra, co wcale nie zdobywa mu ogólnego aplauzu. Przeciwnie, co drugi z zabierających głos publicznie za punkt honoru stawia sobie wypowiedzenie jakiejś uszczypliwości pod jego adresem. W tej sytuacji opinia Erwina Axera, twórcy i człowieka, którego od Dejmka dzieli właściwie wszystko, zarówno droga życiowa, rodzaj talentu, temperament, jak i artystyczne gusta, wydaje się wyjątkowo celna”. A Erwin Axer mówił tak: „Teatr Narodowy nie stanowi zagadnienia wyłącznie artystycznego. Jak wynika z nazwy, powinien się podjąć zadań związanych z przeszłością, teraźniejszością i z przyszłością polskiej kultury w jej głównych funkcjach: narodowej, społeczno-politycznej i religijnej. Winien podjąć i rozwijać te tradycje, które bieżąca chwila nakazuje podejmować i rozwijać z szerszej niż bieżąca chwila perspektywy. Bardzo to mało i bardzo wiele”.

Największym wyzwaniem twórców sceny narodowej była dla Erwina Axera kwestia aktorskiego stylu. „Tradycje teatru w naszej ojczyźnie zapisane są niemal wyłącznie w formie spuścizny literackiej (niestety). O tym, jak grano, jak grywano klasyków nawet (Fredrę na przykład) wiemy niewiele […]. Styl, a raczej style aktorskie rozpłynęły się w bezkształtnej telewizyjnej magmie”. Pośrednio była to odpowiedź na argumenty Tadeusza Nyczka. Axer nie miał też złudzeń co do jakości, dziś gloryfikowanych, teatrów lat siedemdziesiątych. „Prowadziły i doprowadziły po części do znieczulenia publiczności i środowisk aktorskich na wymiar, możliwości, perspektywy i nie na końcu piękno repertuaru romantycznego. Na bogactwo współczesnych możliwości interpretacyjnych” – mówił reżyser. „Przypomnę tylko, jako przykład odstraszający, koszmarny festiwal Dziadów w latach siedemdziesiątych, kołowrót inscenizacji, który wywołał ostrą alergię. Dzieci pędzone wtedy do Teatru Polskiego są być może dzisiaj recenzentami i teoretykami teatru. Nic dziwnego, że romantyczny repertuar kojarzy im się z teatrem »szkolnym«, anachronicznym, akademickim, czasem »nacjonalistycznym«”.

Głos Axera, artysty, którego trudno uznać za narodowca, wydaje się dziś szczególnie ważny: „Teatr z natury swojej jest instytucją narodową, a nie międzynarodową. […] Teatr pozostanie też sztuką narodową właśnie dlatego, że opiera się na słowie, które zespolone jest z językiem określonego narodu, określonej cywilizacji. Fobie związane z niechęcią do przyjęcia tej prostej, oczywistej informacji wiążą się z kilkoma zjawiskami ostatnich dziesięcioleci. Jedno z nich to naiwne przekonanie, że zjednoczona Europa jak w tyglu stopi parę różnych cywilizacji w jeden stop nowy, że wyrzeknie się swojej przeszłości. Inne to uraz paru już pokoleń młodych Niemców, które za wszelką cenę chciały wyzbyć się historycznego dziedzictwa, zapomnieć własnych arcydzieł (albo przynajmniej je zohydzić) i w zamian zyskać przebaczenie świata. Uraz »antynarodowy«, który, jak przed wojną choroba nacjonalizmu, ogarnął po wojnie wykształcone środowiska w całej prawie Europie. To się już kończy, ale dzięki prasie, pieniądzom, festiwalom – odegrało niemałą rolę”.

Spalił się ze wstydu

Wypowiedź Erwina Axera był dopełnieniem dyskusji, którą poprowadziła w redakcji „Dialogu” Marta Fik pod hasłem „Nie bójmy się Teatru Narodowego”. Mówiła: „Nie zajmujemy się Teatrem Narodowym jako przedsiębiorstwem, tylko przedsięwzięciem. Takie rozróżnienie sformułował Osterwa w liście do Stefana Żeromskiego: stary Teatr Rozmaitości uważał za przedsiębiorstwo, a sam pragnął, obejmując dyrekcję Teatru Narodowego, uczynić je przedsięwzięciem”. Uczestniczący w dyskusji Mikołaj Grabowski, wymieniany również jako kandydat na szefa artystycznego Narodowego, zauważał: „Każdy czas wyznacza swój Teatr Narodowy. W jakim stanie jest dzisiejszy teatr, na którego tle ma wykwitnąć fenomen narodowej sceny? Zacznijmy o tym rozmawiać”.

Wypowiedź Grabowskiego, który objął po latach dyrekcję Narodowego, lecz nie w Warszawie, tylko w Krakowie, nie była typowym dla innych uczestników debaty lamentem. Grabowski zamiast o zagrożeniach, mówił o szansach narodowej sceny i śmiało patrzył w przyszłość: „W ostatnich latach życie stało się normalniejsze, publiczność zaczęła odciskać na teatrze swoje gusta i oto pojawiły się, jak słyszę, dwie opcje nazywane »teatrem wysokim« i »teatrem dla mas«, który to ostatni ma w sobie rzekomo skupiać wszystkie złe cechy”. Grabowski uznał ten podział za sztuczny, przypominając, że jako student jeździł do Teatru Współczesnego w Warszawie, gdzie z równie wielką przyjemnością oglądał Pamiętnik szubrawca z Łomnickim i Fijewskim oraz Żabusię. Kontynuując, powiedział: „Kiedy mówimy Teatr Narodowy, ciągle obijamy się o Fredrę, Mickiewicza, Słowackiego. […] A co z Gombrowiczem, z Wyspiańskim?”.

Także Tomasz Raczek w artykule o znamiennym tytule Centrum narodowych atrakcji przypominał na łamach „Wiadomości Kulturalnych” przyczyny niechęci, jaką otoczony był Narodowy. „Pierwszymi winowajcami zaniku zainteresowania odbudową Teatru Narodowego są były minister kultury i sztuki Kazimierz Żygulski oraz nominowani kiedyś przez niego na dyrektorów tej placówki Krystyna Skuszanka i Jerzy Krasowski. To ich rozpaczliwie nieudana (z punktu widzenia artystycznego) wieloletnia kadencja doprowadziła do faktycznego skreślenia Teatru Narodowego ze świadomości polskich teatromanów na długo przedtem, zanim teatr spłonął (przypominam, że powszechnie komentowano to wtedy: »spalił się ze wstydu«). Teatr Narodowy został zgładzony od środka. Upór i błędna decyzja Kazimierza Żygulskiego była swego rodzaju bombą neutronową, którą wrzucił do pulsującego życiem organizmu artystycznego, jakim ta scena była jeszcze za rządów Adama Hanuszkiewicza”.

Nie pamiętając, jak budowały się linie podziałów w sprawie Narodowego, zapomnieliśmy też o personalnych napięciach przed nominacją Jerzego Grzegorzewskiego, pierwszego dyrektora artystycznego odbudowanej sceny, który zainaugurował jej działalność Nocą listopadową Wyspiańskiego. I uczynił z Narodowego „Dom Wyspiańskiego”.

Jako pierwszy na stanowisko dyrektora artystycznego brany był przez Dejmka pod uwagę Kazimierz Kutz. Reżyser chciał grać w Narodowym przede wszystkim polską klasykę i prezentować najlepsze spektakle spoza Warszawy. Nie chciał jednak utrzymywać stałego zespołu. Zamierzał zapraszać aktorów do konkretnych tytułów, argumentując, że nie można niszczyć zespołów innych teatrów. Ostatecznie do porozumienia między Kutzem a Dejmkiem nie doszło. Wybuchła też kolejna wielka awantura związana z decyzją Dejmka o połączeniu Opery z Narodowym. Dejmek forsował swój pomysł wbrew środowisku, a dyrektorem nowego koncernu został impresario operowy Janusz Pietkiewicz. Potem NIK stwierdziła, że połączenie obu scen nie przyniosło zakładanych oszczędności. Również dlatego Narodowy i Opera działają dziś oddzielnie.

O wiele mocniej od Kazimierza Kutza podejmował temat struktury Narodowego Tadeusz Bradecki, ówczesny dyrektor Starego Teatru, któremu, decyzją Dejmka, groziło przejście w gestię wojewody krakowskiego. Bradecki ostrzegał w „Życiu Warszawy”, że „Rozważanie modelu i kształtu działania przyszłego Teatru Narodowego w oderwaniu od całości ustroju publicznych teatrów pozbawione jest sensu”. Argumentował, że roczna dotacja na budowę Narodowego pozwoliłaby utrzymać dwadzieścia Starych Teatrów i czterdzieści scen średniej wielkości, co brzmiało jednoznacznie – nie warto tego robić. „Jeśli reforma nie ruszy – pisał – wypadnie mi wtedy powtórzyć raz jeszcze moją wypowiedź o Narodowym sprzed lat czterech: fanfary ogłaszające koniec odbudowy Teatru Narodowego zabrzmią jak pogrzebowa orkiestra przy otwarciu najokazalszego grobowca na narodowej teatralnej pustyni”. Proroctwo Bradeckiego na szczęście się nie spełniło, choć dysproporcje pomiędzy budżetami Narodowego i Starego, a co dopiero innych teatrów, wciąż są powodem zazdrości i animozji w środowisku teatralnym.

Piotr Tomaszuk patrzył na to zagadnienie z jeszcze innej perspektywy: „Czy fakt, że powstaje tak duża i znakomicie technicznie wyposażona scena, nie daje dobrej okazji? W moim odczuciu cała dzisiejsza organizacja jest chora. Technika salami, obcinania każdemu po kawałeczku dotacji, musi się kiedyś skończyć, bo inaczej wszyscy pozdychamy. Teatry są sparaliżowane, pogrążone w bezwładzie. A może taka lokomotywa jak Teatr Narodowy jest w stanie pociągnąć wszystko w dobrą stronę?”.

Na koniec warto przytoczyć jeszcze raz głos Erwina Axera: „Sam pomysł tworzenia w dobie kryzysu sceny Narodowej o wielkich ambicjach jest próbą mierzenia sił na zamiary. Zapewne. Sądzę jednak, że może być drogą do zmobilizowania tych wszystkich, którzy nie zrezygnowali z aspiracji do stworzenia czegoś szlachetniejszego niż to, co nas otacza. Do przemówienia własnym głosem. Tak jak zawsze czynili najlepsi”.

Może dlatego Teatr Narodowy, co roku, tak często i mocno, jest obecny w naszej ankiecie Najlepszy, najlepsza, najlepsi, zaś jego artyści zdobywają nagrody im. Konrada Swinarskiego i Aleksandra Zelwerowicza. Dla porządku, znamy też w tym gronie jednego reżysera, który nazwę „Narodowy” uważa za nazbyt konserwatywną. Nie przeszkadza mu to jednak w aspirowaniu do fotela dyrektorskiego. Kto wie, może chodzi o zmianę nazwy? Na Teatr Publiczny, oczywiście!

krytyk teatralny i dziennikarz „Rzeczpospolitej”, redaktor „Teatru” w latach 2013 - 2022.