7-8/2015

J.T.

Był humor Timoszewicza i były humory Timoszewicza. Trafiało się raz na jedno, raz na drugie. W pierwszym przypadku dominowała złośliwość, często mordercza; w drugim – złość, nieprzyjemna i groźna. Ale czy złośliwy, czy rozeźlony, Timoszewicz zawsze kierował się wyostrzonym poczuciem przyzwoitości i lojalności, cenił wierność zasadom i poglądom, wreszcie miał dar i odwagę mówienia prawdy, a nawet – rąbania jej prosto w oczy, choćby za cenę zrywanych kontaktów. Był okazem weredyka, co przyjmowaliśmy bez mrugnięcia okiem, my, którzy pragnęliśmy mieć w Timoszewiczu nauczyciela i mentora. Nie było łatwo, ale było warto.

Wciąż słyszę jego donośny, tubalny głos w słuchawce telefonu: „Panie Januszu, to znowu ja, pański stary belfer. Chciałbym panu coś miłego powiedzieć, ale pan mnie zna, mam też do powiedzenia coś bardzo niemiłego…”.

Belfer. Rzeczywiście, zaczęło się od Szkoły Teatralnej, gdzie w 1975 roku Koenig, przy błogosławieństwie Tadeusza Łomnickiego, powołał do życia Wydział Wiedzy o Teatrze. Do grona wykładowców zaprosił Timoszewicza (wtedy już od lat związanego z redakcją „Pamiętnika Teatralnego”) i powierzył mu prowadzenie „Nauk pomocniczych”.

Czym są nauki pomocnicze, wie każdy absolwent studiów humanistycznych – uczą znajomości źródeł, archiwów, bibliografii i bibliotek, słowników, indeksów, krótko mówiąc, rzeczy niezbędnych, ale raczej mało pasjonujących. Tymczasem Timoszewicz uczynił ze swoich zajęć coś w rodzaju prywatnego seminarium z historii kultury literackiej. Bo jak inaczej to nazwać, skoro klucząc pośród niezliczonych dygresji, w oparach dymu z fajki lub, niekiedy, cygara, opowiadał o „Wiadomościach Literackich” i paryskiej „Kulturze”, o swoim ukochanym Stempowskim i o Bobkowskim, o Tymonie Terleckim, Janie Kotcie, Andrzeju Doboszu i Erwinie Axerze… No i oczywiście o Wilnie.

Dzięki Timoszewiczowi odkrywaliśmy nieznane lądy, zafascynowani, ale i z duszą na ramieniu. Jeśli Mickiewiczowska fraza stosowała się do kogoś w sposób doskonały, to właśnie do Timoszewicza: śmieszył, tumanił, przestraszał… Ale równocześnie zarażał swoimi pasjami, poglądami, lekturami. Pamiętam, jak pokonując drżenie głosu i rąk, zapytałem go – student I roku! – czy nie pożyczyłby mi Szkiców piórkiem, którym poświęcił jakieś zajęcia. Pożyczył. Wręczając mi dwutomowe wydanie Instytutu Literackiego, wygłosił ekstra wykład o roli tej książki w życiu profesora Raszewskiego…

Ta metoda dydaktyczna była oparta na głębszej strategii: Timoszewicz – w istocie współtwórca programu Wiedzy o Teatrze – głosił teorię, że zadaniem Wydziału jest doprowadzenie studentów do poziomu przedwojennej matury. Niestety, sam w tej akcji pedagogicznej uczestniczył krótko: po czterech latach zajęcia mu się znudziły, byłem ostatnim rocznikiem, który miał z nim do czynienia w roku akademickim 1978/1979. W istocie więc Timoszewicz uczył niewielu studentów, nasze roczniki liczyły po kilkanaście osób. Ale dla wielu z nich zajęcia z nauk pomocniczych stanowiły okres formacyjny – pisali o tym i mówili Hanka Baltyn, Joanna Godlewska, Piotr Mitzner, Jacek Sieradzki…

Timoszewicz odszedł z Wydziału, ale zostawił legendę, którą jeszcze długo sobie przekazywano. Legenda była na tyle silna, że wytworzyła się niejako druga generacja „ofiar” Timoszewicza, studiujących już po jego odejściu – takich jak Rafał Węgrzyniak, Dorota Buchwald, Tomek Mościcki, Marek Zagańczyk czy w ostatnich już latach Paweł Płoski…

Timoszewicz zarzucił nie tylko zajęcia ze studentami. W jakimś momencie przestał pisać – najpierw teksty do rozmaitych periodyków, potem rzeczy naukowe; po opublikowaniu znakomitej, dziś już klasycznej książki o Dziadach w inscenizacji Schillera, zajął się wyłącznie pracami redakcyjnymi i edytorskimi. Te ostatnie zresztą od pewnego momentu nie miały związku z teatrem: wydawszy większą część pism Schillera (a także teksty Csatona, Terleckiego, Pronaszki), poświęcił się Stempowskiemu. W dziedzinie sztuki edytorskiej doszedł do mistrzostwa.

W latach dziewięćdziesiątych, po śmierci profesorów Raszewskiego i Korzeniewskiego, Timoszewicz rozstał się, w atmosferze konfliktu, z redakcją „Pamiętnika Teatralnego”. Być może to był moment, od którego zaczęła się jego izolacja z wyboru.

Prawdę mówiąc, nigdy nie był osobą publiczną. Nie występował, nie udzielał się, strzegł prywatności – można by rzec, iż taką miał naturę, ale sądzę, że za tym rozmyślnym usuwaniem się w cień kryła się również niezgoda na polityczną rzeczywistość PRL-u (podobny rodzaj splendid isolation uprawiał również profesor Raszewski). Zarazem wywierał ogromny wpływ, nie tylko przecie na studentów. Był po trosze mentorem, po trosze szarą eminencją. Inspirował, radził, pomagał, komentował, chwalił i ganił. Dzwonił, gdy wysłuchał kogoś z nas w audycji radiowej albo gdy przeczytał czyjś tekst. Prowadził obfitą i obszerną korespondencję – z Janem Kottem, z Tymonem Terleckim, z Januszem Deglerem. Wydana kiedyś, będzie może stanowić jego opus magnum.

Prywatność Timoszewicza objawiała się też w żartach, przeznaczonych dla jednej osoby, czasami dla kilku; Anglicy mówią: private jokes. Kiedyś nadeszła koperta z wycinkiem prasowym. Była to recenzja pewnego autora, którego Timoszewicz nie znosił i uważał za durnia. Wycinkowi towarzyszyła karteczka zapisana starannym ręcznym pismem: „Panie Januszu, proszę natychmiast wykonać egzekucję! Jerzy Timoszewicz”.

W latach osiemdziesiątych, gdy Konstanty Puzyna, przyjaciel Timoszewicza, redagował „Dialog”, na łamach tego pisma od czasu do czasu ukazywał się list do redakcji. Dotyczył zwykle jakichś błędów w artykułach, coś prostował, coś wyjaśniał, a przy okazji stanowił popis żartobliwej złośliwości. Autorką listu była za każdym razem niejaka Mariola Mikuła, wykreowana na czytelniczkę z prowincji. Nikt nie miał pojęcia, kim jest ta osoba, choć wielu wyczuwało, że za listami kryje się jakaś mistyfikacja. W końcu wyszło na jaw, że to Timoszewicz.

W ostatnich latach nasze kontakty ograniczały się niemal wyłącznie do telefonów. Timoszewicz prawie nie wychodził z domu. Raz dał się skusić, gdy uczniowie urządzili mu osiemdziesiąte urodziny. Hanka Baltyn przywiozła go wtedy do Instytutu Teatralnego, widać było, że jest słaby i kruchy. Czekało na niego wielu jego wychowanków i przyjaciół. Były mowy, wspomnienia i wręczenie bibliofilskiej publikacji zawierającej „Świstki Teatralne” – materiały z rubryki, którą Timoszewicz jako Theatralski prowadził w „Teatrze” – krótko za redakcji Csató, a dłużej za redakcji Koeniga.

Pierwszy i ostatni raz widziałem Timoszewicza wzruszonego. Bronił się, jak to on, złośliwościami i ironią, ale głos mu się łamał, a w oczach miał łzy. Było to 9 września 2013 roku.

Choroba tylko po części może tłumaczyć wycofanie się Timoszewicza. Wydaje się, że większą rolę grały czynniki psychiczne: jego świat kończył się, ubywało najbliższych. Najpierw odeszła żona, niezapomniana pani Marianna, z którą tworzyli jedyną w swoim rodzaju parę: on rosły, postawny, zażywny; ona – mała, drobna, cicha, bardzo ciepła. Potem Timoszewicz stracił przyjaciela, Jerzego Koeniga. Ich przyjaźń trwała od lat pięćdziesiątych i miała zmienne koleje. Timoszewicz nie zawsze akceptował decyzje i wybory Koeniga i o swojej dezaprobacie powiadamiał go wprost, nie bacząc na zażyłość. W ich stosunkach zdarzały się okresy ochłodzenia, ale w gruncie rzeczy nie mogli bez siebie żyć. Wreszcie odszedł Erwin Axer, z którym Timoszewicz odbywał słynne spacery w Łazienkach, rodzaj – wyobrażam sobie – perypatetycznych sympozjonów.

Chyba najbardziej oddalił się Timoszewicz od teatru – właściwie go odrzucił, wprost mówiąc, że teatrem przestał się interesować. Chyba po raz ostatni w teatrze widziałem go na Czarownicach w Salem w reżyserii Cywińskiej. Przyszli razem z Koenigiem, ale myślę, że Timoszewicza zwabił kontekst polityczny – był rok 2007.

Większość naszych rozmów przez telefon kończyła się zapowiedzią spotkania, gdy tylko Timoszewicz będzie w lepszej formie. Czasami bywał, więc odwiedzałem go w mieszkaniu na Nabielaka. Spędzałem z nim zwykle dwie, trzy godziny, słuchając opowieści, anegdot, komentarzy, złośliwości. Podczas ostatniego spotkania mówił dużo o Koenigu. Miał wyrzuty sumienia wobec przyjaciela, z którym parokrotnie się spierał, i uważał, że nie zdążył tych sporów w porę zażegnać.

Wizyty zwykle kończyły się tak samo: Timoszewicz znikał na chwilę w drugim pokoju i wracał ze stosikiem książek. „Wie pan, ja już się pozbywam, a panu mogą się jeszcze przydać”.

Dostałem od niego wszystkie pierwsze wydania Mrożka, w których z reguły wpisywał dowcipne akty przekazania książki z jego księgozbioru do mojego. Podarował mi też sporo pozycji, które sytuują się gdzieś między cymelium a curiosum, na przykład obrzydliwe broszurki propagandowe, jakie około 1968 roku publikował Witold Filler. Obdarowywanie mnie tego typu prezentami najwyraźniej sprawiało Timoszewiczowi uciechę – wiedział, że je docenię. To też był rodzaj private joke.

Ale najbardziej prywatny żart Timoszewicz wykonał na sam koniec: wyreżyserował swoje odejście. Przed śmiercią wydał liczne dyspozycje dotyczące papierów, listów, książek. Napisał własny nekrolog i zażądał, aby wiadomość o jego śmierci i pogrzebie ukazała się post factum.
Jego życzeniu stało się zadość.

Dlaczego tak?

Jerzy Timoszewicz za swoje „pierwsze uniwersytety” uważał roczniki „Wiadomości Literackich”, które jako chłopiec pochłaniał. Rzeczywiście, wzór polskiego inteligenta, jakiemu hołdował i jaki przekazywał swoim uczniom, wywodził się z tamtego liberalno-lewicowego środowiska – Timoszewicz miał alergię na wszelkie ideologiczne odchyły i aberracje, czy komunistyczne, czy endekoidalne, i odsuwał się nawet od bliskich przyjaciół, jeśli widział, że im ulegają. Dlatego, gdy myślę o ostatecznych decyzjach Timoszewicza, przychodzi mi na myśl wiersz Słonimskiego:

 

Po mego życia trudach jeśli
Na jakieś względy zasłużyłem,
Nie chcę, by moją trumnę nieśli
Ci właśnie, których nie znosiłem.