7-8/2015

O Jerzym Timoszewiczu

Zadzwoniłem, by dowiedzieć się, co słychać. Telefon odebrał, nie ulegało jednak wątpliwości, że rozmawiać nie może, jego głos brzmiał tak, jakby dochodził z zaświatów. Zorientowałem się natychmiast, że nie jest to sprawa przeziębienia czy jakiejś laryngologicznej przypadłości. Zwykle rozmawialiśmy długo na rozmaite tematy, tym razem nasza wymiana zdań trwała najwyżej minutę. Pojąłem, że sytuacja jest fatalna, zdałem sobie sprawę, że nadchodzi kres, miałem jednak nadzieję, że nie stanie się to tak szybko. Zmarł 24 marca. Zadzwoniłem do niego równo tydzień przed śmiercią. Dowiedziałem się o niej od Jacka Kopcińskiego z dziewięciodniowym opóźnieniem, 2 kwietnia. Wiadomość, że pogrzeb odbył się przed kilkoma dniami, zaskoczyła mnie. Jerzy zostawił dyspozycję, by uczestniczyła w nim tylko najbliższa rodzina, osoby pozostałe mają się o tym dowiedzieć po fakcie.

Znaliśmy się od ponad sześćdziesięciu lat, choć trudno powiedzieć, że wypełnione one były zawsze częstymi kontaktami. Nie, powstawały wieloletnie przerwy, ale gdy się spotykaliśmy, z łatwością i bez zwłoki nawiązywaliśmy przyjacielską rozmowę. Relacje zagęściły się w ciągu ostatnich kilkunastu lat, co mnie kontentowało, rozmowa z nim, tak bezpośrednia, jak telefoniczna, była przyjemnością.

Poznaliśmy się w czasach studenckich dzięki Andrzejowi Kralowi, najbliższemu koledze Jurka w Liceum Górskiego. Obydwaj pasjonowali się teatrem – i wybrali ten sam kierunek studiów: polonistykę (osobnych studiów teatrologicznych jeszcze wtedy nie było). Jurka w roku akademickim 1951–1952 na studia na Uniwersytecie Warszawskim nie przyjęto. Nie dlatego, że marnie zdał egzamin wstępny, to w grę nie wchodziło. Powód był całkiem inny, dający świadectwo temu, co się w tej dziedzinie działo w okresie stalinowskim. Jego rodzice prowadzili na ulicy Kopernika w Warszawie niewielki sklepik z artykułami spożywczymi (w okresie międzywojennym ojciec był zawodowym wojskowym). W pierwszej połowie lat pięćdziesiątych kandydatów wywodzących się z takich „kapitalistycznych” rodzin na studia nie przyjmowano, obowiązywała selekcja ideologiczno-klasowa, w Polsce zresztą przeprowadzana łagodniej niż w takich krajach jak Czechosłowacja i Rumunia. Przyjęto go na studia w roku następnym dzięki staraniom znanego historyka, Emila Kipy, profesora Uniwersytetu Warszawskiego.

Ów rok przed uzyskaniem indeksu Jurek przepracował w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Pod pewnym względem ta zwłoka okazała się korzystna. Na tym roku zajęcia prowadził Jan Kott, wokół którego skupiła się niewielka grupa zdolnych, wybitnie bystrych studentów. Tworzyli ją obok Timoszewicza: Andrzej Dobosz, Andrzej Kafliński (zginął wkrótce po zakończeniu studiów w wypadku ulicznym w Paryżu), Stefan Durski (zmarł bodaj nie osiągnąwszy pięćdziesiątego roku życia). Wszyscy byli błyskotliwi i wszyscy interesowali się teatrem. Z Jerzym Kott utrzymywał kontakty do końca swych dni, on zaś uważał go za swojego mistrza. Przez wiele lat wymieniali listy. W znakomitym przemówieniu, wygłoszonym w czasie spotkania nad grobem Jerzego (odbyło się 9 kwietnia), Janusz Degler powiedział, że był on znakomitym epistolografem i pozostawił kilka obszernych bloków korespondencyjnych (miał na uwadze także te listy, których był adresatem). Ja dostałem od Jerzego kilka zwięzłych kartek, były to w większości podziękowania za książki i dedykacje. Od pewnego momentu przesyłałem mu wszystko, co wydawałem; kiedyś mu powiedziałem, że ma u mnie abonament. Po lekturze przekazywał mi ciekawe uwagi, dotyczyły one między innymi mojej książki autobiograficznej Kręgi obcości. Rówieśnicy, mieliśmy podobne doświadczenia z lat powojennych, niektóre jednak zapamiętał inaczej niż ja (na przykład warszawski pochód w dniu pogrzebu Stalina w marcu 1953 roku) – i to właśnie mi sygnalizował.
 

Chciałbym kilka zdań poświęcić żonie Jerzego, którą zresztą poznałem stosunkowo późno. Była to wspaniała osoba. W połowie lat pięćdziesiątych dobrą sławą cieszył się teatr w Nowej Hucie, kierowany przez Krystynę Skuszankę. Jednym z jego głośnych spektakli było przedstawienie Turandot Gozziego, w którym tytułową rolę grała debiutująca absolwentka warszawskiej Szkoły Teatralnej, Marianna Gdowska. Zebrała znakomite recenzje, nie dane jej jednak było powtórzenie tego sukcesu, z zawodu aktorskiego zrezygnowała. Dziwnym trafem obejrzałem to widowisko, gdy teatr z Nowej Huty przyjechał do Warszawy. Nazwiska młodej aktorki nie zapamiętałem i nigdy bym się nie domyślił, gdybym od Jerzego nie usłyszał, że została jego żoną. Jej śmierć przed kilku laty po długiej chorobie nowotworowej była dla niego ciosem. Powiedział mi kiedyś, że w ogóle nie dopuszczał myśli, iż ona rozstanie się z tym światem przed nim.

Kiedy Jerzy kończył studia w roku 1956, zniesione zostały nakazy pracy, które jeszcze rok wcześniej były czynnikiem zniewolenia i stanowiły zmorę, zatruwającą życie absolwentom. Podjął on pracę w Instytucie Sztuki, powierzono mu stanowisko sekretarza redakcji „Pamiętnika Teatralnego”, pozostawał na nim przez kilka dziesięcioleci. Jego wkład w redagowanie tego czasopisma jest ogromny. Z pracą tą się identyfikował, traktował ja tak, jakby stanowiła w najgłębszym tych słów znaczeniu sprawę osobistą, co miało znaczenie dla jego późniejszej biografii, nie tylko zresztą zawodowej czy naukowej.

Nie potrafię jej przedstawić, w relacjach z Jerzym mam duże luki czasowe, a kiedy się kontaktowaliśmy, to rozmawialiśmy o innych sprawach. Doktorat, będący analizą Dziadów, wyreżyserowanych przez Leona Schillera w okresie międzywojennym, obronił, gdy miał lat trzydzieści dwa, wówczas był już badaczem dojrzałym i nowatorskim. Praca ta została opublikowana jako osobna książka i jest jedyną tego rodzaju pozycją w jego dorobku. Nie wiem, czy zamierzał się habilitować. Nawet gdyby tak było, to prac nad kolejną książką chyba nie podjął, a jeśli zastanawiał się nad jakimś projektem, to z niego zrezygnował, mimo sukcesu monografii poświęconej Dziadom Schillera i autorytetu, jaki zdobył w środowisku teatrologów. Przypuszczam, że na taki tok rzeczy złożyły się różne względy.

Jeden z nich był ściśle subiektywny: Jerzy nie miał łatwości pisania, męczyła go sama czynność. Utrzymywał niekiedy, że pisać nie umie, mniemanie to wszakże mijało się z faktami. Myślę, że w jego samoocenach tkwił głęboki dysonans aksjologiczny i poznawczy, mający niekorzystny wpływ na jego życie, i to nie tylko w aspekcie zawodowym. Z jednej strony, kiedy jego rówieśnicy i badacze młodsi poszli w profesory, on wciąż pozostawał w stopniu doktora, czuł się pomniejszony i niedoceniony, z drugiej zaś strony był przekonany, że jest od wielu swoich kolegów lepszy i wybitniejszy. O ile wiem, nie utrzymywał raczej (wyjąwszy Deglera) kontaktów ze swoimi rówieśnikami-teatrologami, chętnie zaś widział wokół siebie o pokolenie młodszych historyków i krytyków teatru, by wymienić absolwentów Wydziału Wiedzy o Teatrze: Piotra Mitznera, Janusza Majcherka czy nieżyjącą już Hannę Baltyn.

Od pewnego momentu przestał się określać jako teatrolog, deklarował się jako edytor. Na tym polu Jerzy ma dorobek rozległy i cenny. W pierwszym okresie wydawał pisma Leona Schillera i różnorakie materiały z nim związane, w okresie późniejszym przede wszystkim teksty Jerzego Stempowskiego. Stosunkowo w niewielkim stopniu zajmowała go poezja i proza narracyjna, interesowała go przede wszystkim eseistyka, na niej właśnie się koncentrował. Kiedy w dedykowanym mu tomie nazwałem go nieco żartobliwie osobowością eseistyczną, nader był tym określeniem ukontentowany. Jubileusz odbył się w filii Muzeum Literatury, kierowanej przez Piotra Kłoczowskiego. O jego zorganizowanie zadbali przede wszystkim dawni uczniowie. Zdaje się, że Jerzy oświadczył, iż na uroczystość się godzi, jeśli nie będą w niej uczestniczyli przedstawiciele Instytutu Sztuki.

W pewnym momencie zajął się on pracą dydaktyczną w Szkole Teatralnej. Opinie te słyszałem od kilku jego słuchaczy: był znakomitym nauczycielem akademickim, jego wykłady były fascynujące, świetnie powiedziane, stanowiły dla słuchaczy wielką atrakcję. Po dwóch czy trzech latach zrezygnował jednak z ich prowadzenia, z jakich powodów, nie wiem, może coś mu się nie spodobało. Wydaje mi się, że Jerzy podejmował decyzje pod wpływem dwu działających jednocześnie kompleksów: wyższości i niższości. Czuł się wywyższony i poniżony, a takie połączenie kontradyktorycznych pierwiastków daje zwykle w wyniku mieszankę wybuchową. W swym przemówieniu nadgrobnym Janusz Degler mówił, że Jerzy był człowiekiem trudnym. Może chodziło właśnie o to, o czym tutaj teraz piszę? Nie jestem w stanie przedstawić etiologii konfliktu z Instytutem Sztuki, moja wiedza na ten temat jest ułamkowa i niepewna. Jerzy, zwykle spokojny i zrównoważony, kiedy o tej sprawie mówił, popadał w nerwowość, dawał upust emocjom, nie unikał ostrych formuł. Dochodziło tu do głosu także swoiste poczucie krzywdy, jaką mu wyrządzono.

Gdybym miał określić poglądy Jerzego, powiedziałbym, że był lewicującym liberałem, człowiekiem o otwartych poglądach i szerokiej wizji świata. Obce mu były wszelkie nastawienia antymniejszościowe i związane z tym wszelkie przejawy intelektualnego i obyczajowego konserwatyzmu. Mierził go nacjonalizm, w tym zwłaszcza antysemityzm. Na obrastanie w siły skrajnej prawicy patrzył z nieukrywanym lękiem, obawiał się, że załamie się w Polsce system demokratyczny. Ten programowy przeciwnik konserwatyzmu w sferze polityki i obyczaju, na stare lata w jednej dziedzinie stał się konserwatystą programowym – w sferze upodobań estetycznych. Kiedyś mi powiedział, że dla niego wiersze, w których nie ma klasycznych pełnych rymów, nie są poezją. Potraktowałem to jako żart, niewątpliwie w ten sposób należało tę deklarację rozumieć, choć było w niej coś więcej, za tym osobliwym wyznaniem kryło się poważnie żywione przeświadczenie. W ostatnich latach życia Jerzy zrezygnował z chodzenia do teatru. Zdecydował o tym stan zdrowia, ale nie tylko. Na nowe tendencje w sztuce teatralnej patrzył z czymś więcej niż z niechęcią, można powiedzieć, że z przerażeniem, a niekiedy chyba nawet z pogardą.

Jerzy Timoszewicz był człowiekiem skomplikowanym i pełnym sprzeczności. To jest pewne: odznaczał się wspaniałą inteligencją, był osobą mądrą, dociekliwą, o szerokich horyzontach. Nie mogę jednak nie ubolewać, że swoją biografią pokierował tak, że nie wykorzystał wszystkich swoich walorów, możliwości, talentów. Nie mnie dociekać, co na tym zaważyło.

maj 2015