7-8/2015

Prawda o kłamstwie

Teatr niezależny w mijającym sezonie zwracał uwagę na konflikt u naszych wschodnich sąsiadów, zauważając w nim problemy odmienne od tych, o których mówi się w dyskursie głównego nurtu.

 

Ukraińska wojna jest zjawiskiem szczególnym, na bieżąco obarczanym medialnym metakomentarzem, zgodnym z politycznym interesem komentujących. Putinowska Rosja prowadzi przez Internet swoją propagandę, którą na zasadzie głuchego telefonu przekazują i modyfikują ugrupowania, którym ta ideologia jest bliska. Polskie media głównego nurtu interesowały się sytuacją u sąsiadów tylko, dopóki można było ukuć na jej podstawie newsy o bohaterstwie młodszych braci-rewolucjonistów (wszak u nas to już 25 lat!), w porywach po sensację pierwszych ofiar Majdanu. Stałe działania wojenne na Wschodzie nie są już wystarczającym materiałem, zwłaszcza że polityka zagraniczna wobec Ukrainy jest niejednoznaczna i uwikłana w globalną ekonomię – jawne wyrazy poparcia od dawna ustępują miejsca zachowawczym wyrazom zaniepokojenia. Europa nie chce widzieć wojny tuż przy granicy Unii.

W tych okolicznościach stara się zauważać ją i mówić o niej na głos teatr.

 

Miłość bez Krymu

Zwycięzca ostatniej edycji poznańskiego festiwalu Off: Premiery/Prezentacje, spektakl Jesteśmy przynętą, kochanie!, to ważna i osobna wypowiedź o sytuacji na Ukrainie. Ważna, bo jednoznacznie dokumentalna, oparta na relacjach zebranych przez współautora scenariusza, Marcina Kunderę, na kijowskim Majdanie Niezależności. Osobna, bo najmocniejszy nacisk kładzie na jednostkowe losy bojowników Majdanu, oddaje głos jego budowniczym, najważniejszym wszak dla sprawy, a pomijanym w medialnych relacjach. Unika przy tym częstej słabości teatru dokumentalnego, przed którą nie ustrzegły się choćby wystawione w stołecznym Teatrze Powszechnym Dzienniki Majdanu Natalii Worożbyt: anonimowości. Głosy padające ze sceny nie mają w sobie nic z reportażowego dyskursu, ulicznej sondy przeprowadzonej na szerokiej próbie. Bohaterów jest tylko troje, na Majdan widz patrzy ich oczami, niejako przy okazji śledzenia ich prywatnych losów.

Nie są to ludzie, jakich spodziewalibyśmy się spotkać w miejscu, gdzie tworzy się historia. Nie o nich publikuje się reportaże w wysokonakładowych pismach – tu bardziej interesującą postacią będzie robotnik przekwalifikowany z przymusu na snajpera; nie ich prosi się też o komentarze w materiałach do telewizyjnych serwisów informacyjnych. A to oni zapoczątkowali Majdan i ponoszą do dziś koszta tego zrywu. Dwudziestolatkowie z głowami nabitymi pięknymi ideałami, równocześnie dojrzali i naiwni, niepewni swojej drogi.

W spektaklu Polak Kundera, od którego wyszła cała opowieść, spotyka się z Ukraińcami – Dantem i Nataszą. Kundera nie zastanawia się, dlaczego jedzie na Majdan, ale ma poczucie, że w jego codzienności, skażonej trudną relacją z ojcem, nie dzieje się nic. W Kijowie dzieje się coś, więc warto to przeżyć. Tym bardziej, że ma „dwa plecaki, dobry aparat w ręce – chłopak z pasją”. Dante, choć z całej trójki jest najbardziej cyniczny, trafił na Majdan z poczucia patriotyzmu i woli działania – i nie zostało mu poza tym nic, odkąd sympatyzująca z Prawym Sektorem matka wzywa na jego widok policję. Ale nie narzeka: „długie włosy, gitara, kurtka w kratę […] – chłopak z pasją”. Natasza, mimo młodego wieku mężatka, od roku w separacji, postanowiła w jakikolwiek sposób pomóc, nie będąc do niczego przywiązaną we własnym życiu.

Wszyscy troje zachłysnęli się atmosferą rewolucji, realizującą się w Kijowie utopią wolności i równości, do czasu tłumioną tylko pałkami, nie ostrą amunicją. Spotykali tam równych sobie, młodych ludzi bez przynależności, którzy w idei Majdanu znaleźli Dom, rekompensujący im niedostatki zwykłego życia. Bardziej to hippisowska opowieść niż rewolucyjna, kiedy na tle obalania ukraińskiej władzy naprawdę istotne jest rodzące się między Kunderą i Nataszą uczucie, czy rosnąca zazdrość Dantego.

Prostotę tej historii reżyserka, Agnieszka Wąsikowska, trafnie podkreśliła minimalistycznymi środkami inscenizacyjnymi. Aktorstwo młodej obsady, Heleny Ganjalyan, Filipa Kosiora i Mateusza Mosiewicza jest półprywatne, swobodne, często wykorzystujące bezpośrednie zwroty do widza lub zapośredniczone obiektywem kamery. Przestrzeń ograniczają tylko sterty opon, w tle straszy formacja tarcz Berkutu, ale niema, nie kryjąca za sobą funkcjonariuszy, służąca za to jako ekran dla projekcji nagrań z podróży rzeczywistego Kundery. Kameralny charakter przedstawienia i czułość narracji przełamuje jednak odpowiednio dawkowana gorycz. Czy to diagnoza polskiego zaangażowania w Majdan cytowana za Przyjdzie Mordor i nas zje Ziemowita Szczerka: „Przyjeżdżacie tu, bo wszędzie indziej się z was śmieją i mają was za to, za co wy macie nas”, czy to pojawienie się ukraińskiego hymnu państwowego, pocieszającego braci Ukraińców, że jeszcze uśmiechnie się do nich los i zapanują we własnym kraju.

Opowieści o młodzieńczych podróżach inicjacyjnych nie potrzebowały kiedyś wojny, żeby móc się spełnić. Na inicjacji bohaterów dodatkowo kładzie się cieniem skomplikowana, zawęźlona historia dawnego Bloku Wschodniego. Osiągnięcie harmonii z samym sobą utrudnia im nieszczęście narodu. Kundera swoją podróż przebył. Dojrzał i zostawił nowych znajomych. Zaraz po przyjeździe do Polski dowiedział się z telewizyjnych wiadomości, dla których rzeczywiste ofiary są tylko wypełniaczem medialnej formuły, że w Ukrainie poszła w ruch ostra amunicja. On tych ludzi znał prywatnie. Wrócił, ale Majdanu już nie było. Skończyła się utopia wolności, a jego wcześniejszy wyjazd uczynił go ponownie obcym.

Zwłaszcza dziś, kiedy jasne jest, że trwa wojna – nawet jeśli nazywa się ją wojną hybrydową – opowieść o dzieciach z Majdanu brzmi szczególnie dojmująco. Zostały wszak okrutnie oszukane, dostając możliwość przyspieszonego dojrzewania i wykuwania charakteru w idealistycznej rewolucji społecznej, by w końcu zorientować się, że chodziło w niej tylko o inspirowanie konfliktu i globalne polityczne interesy. Z perspektywy globalnej ich młodości nie widać – zostaje sprowadzona do statystyk ofiar sporządzanych przez organizacje humanitarne. „Mieliśmy trzy śluby na Majdanie – rozpędza się w którymś momencie rozmarzona Natasza – ale to chyba nie na temat”. Niestety ma rację.

 

Atrapa zaangażowania

Na przeciwległym biegunie sytuuje się spektakl Co w trawie piszczy, polsko-niemiecka kolaboracja artystów sceny alternatywnej. Ze strony polskiej w przedsięwzięciu biorą udział Daniel Jacewicz i Marek Kościółek, liderzy teatrów Brama i Krzyk, z niemieckiej – Katja Klemt i Bettina Harz związane z Greifswaldem i Theater Vorpommern. Jest z nimi też Oleg Nesterov, młody Ukrainiec od paru lat rezydujący w zespole Bramy. „Pracowaliśmy ponad granicami” – zapowiada na początku Harz, po czym dziękuje sponsorom projektu i wyczytuje absurdalną listę kosztów produkcji: od 800 € na przejazdy i 8000 na gaże, przez ubezpieczenia i podatki, po 2,45 na papier toaletowy do wynajętego dla aktorów lokum. Kwoty są ogromne, z czego ceny obiektów faktycznie wykorzystywanych w spektaklu zamykają się w 100 €. „Miłego wieczoru” – kończy swoją litanię.

Jest miły, bo od samego otwarcia przedstawienie przepełnione jest grubym humorem, opartym na stand-uperskich zwrotach do widza i wzajemnych kuksańcach aktorów, drobnych ksenofobicznych pyskówkach, jakimi żywi się współczesny kabaret. Na sielankowym spłachetku sztucznej trawy bohaterowie w wieczorowych strojach grają na gitarze i opowiadają ulubione żarty swoich nacji. Wyśmiewając w efekcie stereotypy wynikające z wzajemnego poczucia humoru. „Jakie jest ulubione imię Polaków?” – zaczyna dowcip Klemt i zawiesza głos. Natychmiast dostaje odpowiedź polskiej części obsady: „Adolf”.

Cały przebieg spektaklu opiera się na pseudogestach, jawnych zapośredniczeniach w stylu dawnej alternatywy, sugerujących widzom problemy z bezpiecznego dystansu. Aktorzy budują barykadę z krzeseł zabranych pierwszym rzędom widowni, w geście odbierającej wygodę interakcji; z komediową swadą komentują zaszłości polsko-niemieckiej historii, szczególnie żywe po obu stronach granicy na Zachodnim i Przednim Pomorzu, gdzie spektakl powstał. Na melodię standardu Dream a little dream of me śpiewają „Jesteśmy zmęczeni / Jesteśmy smutni i źli / Jesteśmy wkurwieni”. Reżyser Benno Plassmann dobrze wyczuł nastroje prowincjonalnej Europy w poczuciu schyłku. Wiemy, że nie jest dobrze, ale co z tego – lepiej się uśmiechać, choćby gorzko. To też jakaś forma zaangażowania.

O ile przekomarzanki czworga aktorów mają charakter partnerski, o tyle wobec Nesterova dochodzi do tego pobłażanie i jawny brak szacunku. Jakby jakiś Ukrainiec przyplątał się do teatru i jak piąte koło u wozu starał się nadążyć za Europejczykami o tysiącletniej tradycji konfliktu. Przełamanie, a w gruncie rzeczy kulminacja, następuje, kiedy Jacewicz zapowiada przerwę w spektaklu. Skoro zebrało się na pokazie liczne grono widzów, artyści postanowili wesprzeć sprawę wschodnich sąsiadów, organizując aukcję. Fanty, takie jak wlepka teatru czy płyta z nagraniem zorganizowanego w Bramie koncertu, licytowane są za kilkadziesiąt do kilkuset złotych. Publiczność faktycznie się uruchamia, aukcja przebiega dynamicznie, wspólnotowa energia sprawia, że mało kto zauważa, kiedy licytacja staje się absurdalna i hucpiarska. Prawdziwa kostka brukowa z Majdanu, przywieziona z miejsca, w którym tworzy się historia, sprzedaje się za ponad dwieście złotych. Może zresztą nie ma w tym nic dziwnego – wszak turystyka w Berlinie do dziś stoi produkowanymi na szeroką skalę oryginalnymi odłamkami muru berlińskiego. Rewolucja jest towarem, na który zawsze znajdzie się popyt. Wiedziałby o tym najlepiej Che Guevara, gdyby żył i sam dystrybuował koszulki z własną podobizną.

Ale Guevara nie żyje. Na Ukrainie za pociągającą ideą rewolucji stoją też rzeczywiste ofiary. Widownia przypomina sobie o tym, kiedy pod młotek idzie czas spędzany z Nesterovem w cenie złotówki za minutę. Jacewicz opowiada jego historię: Ukrainiec pochodzi z terenów objętych walkami, jego dom został zburzony w bombardowaniu. Niczym w gabinecie osobliwości publiczność ogląda jego bliznę na potylicy po ranie od odłamka. Nikt nie zdobywa się na wylicytowanie więcej niż czterdziestu minut. Nastrój się zważył, cisza zapadła niezręczna, ale festyn musi trwać dalej. Przy niemieckojęzycznej wersji It’s a heatrache Bonnie Tyler śpiewanej przez Klemt, grającą na tamburynie, który chwilę wcześniej nosiła na głowie jako koronę cierniową, Nesterov zostaje przebrany w strój żołnierzyka-clowna, po czym nucąc popową piosenkę Gieroj, rozdaje widzom balony. W finale publiczność zmuszona do stanięcia po jednej stronie barykady zostaje wmanipulowana w pozowanie do zdjęcia, które ma być wysłane jako wyraz wsparcia dla Standing Mana, protestującego na placu Taksim w Stambule. Pop-rewolucyjny kolaż się dopełnił.

Techniki stosowane w Co w trawie piszczy są oczywiste i miejscami prostackie – ale działają. W tym spektaklu nie było rzecz jasna sponsorów, nie zbierano też pieniędzy po aukcji, ale mechanizm wydawania znacznych kwot (nieporównywalnych z zebranymi podczas spektaklu) na organizację imprez charytatywnych, będących de facto wewnętrzną propagandą mającą na celu studzenie nastrojów, został obnażony. Spektakl nie ma bohatera, nie jest o Ukraińcach, nie odnosi się do konkretu wojen i polityki. Mówi o stosunku Europy do każdej sytuacji, która zagraża bezpieczeństwu i spokojowi: o fasadowym zaangażowaniu, nieudolnych akcjach społecznych, powszechnym, egocentrycznym kłamstwie. Widzowie wychodząc z niego, czują się współwinni tego samego oszustwa, które dotknęło Nataszę, Dantego, a także – rykoszetem – Kunderę. Na samym końcu w publiczność celuje zdalnie sterowany zabawkowy czołg. Tak widzimy toczącą się tuż za granicą wojnę, zapominając, że gra toczy się o ludzkie życie i godność.

 

***

Nie lubię takiego stawiania widza pod ścianą i kierunkowej krytyki płynącej ze sceny – ale mam przy tym poczucie, że teatr alternatywny ma do tego prawo. Członkowie Zachodniopomorskiej Offensywy Teatralnej, której częścią jest goleniowska Brama, w minionym sezonie organizowali charytatywne imprezy i koncerty, jak Zachodnie Pomorze Ukrainie czy WygrajMY Pokój – rzeczywiste aukcje. Sami jeździli z pomocą na Majdan, przyjmowali u siebie ukraińskich artystów wyrzuconych przez wojnę poza nawias. Marcin Kundera opisał najszczersze, prywatne doświadczenie własnego spotkania z cudzą rewolucją. Realne zaangażowanie jest tym bardziej możliwe, im dalej od struktur instytucji pojawia się wola podjęcia działania. Warto mieć to w pamięci, oglądając skrawki informacji w telewizyjnych dziennikach.