7-8/2015

Credo Jana Englerta

Fredraszki Jana Englerta to spektakl zabawny, ale niepozbawiony goryczy. Zanurzony w kontekstach prywatnych, artystycznych, obrosły teatralną anegdotą.

 

W Teatrze Narodowym miała się odbyć inna premiera. 5 września 2012 roku Andrzej Łapicki planował rozpocząć próby do przedstawienia zatytułowanego Fredraszki i zagrać hrabiego Aleksandra Fredrę, a tak naprawdę samego siebie. Przemyśleniami i wątpliwościami na ten temat dzielił się ze swoim uczniem Janem Englertem. Podczas jednej z ostatnich rozmów mniej mówił o spektaklu, a więcej o prośbie, by Jan Englert przemówił na jego pogrzebie. Życzeniem 88-letniego aktora dyrektor artystyczny Narodowego tłumaczył swoje wystąpienie na warszawskich Powązkach. Przytoczył też nad grobem Łapickiego fragment tekstu, który aktor miał wypowiedzieć w przedstawieniu: „Pod koniec życia po co grzebiesz w swojej przeszłości? Co tam znajdziesz? Na prawej drodze ciernie, obok nadziei zwątpienie, obok szczęścia troski, teraz noc. O zachodzie słońca kwiaty najwonniejsze. Cienie wydłużają się, zarysy świata nikną powoli. Nie strach umrzeć, strach umierać”.

Jan Englert dodał potem, już od siebie: „Andrzej umarł we śnie. Mam nadzieję, że mu się pięknie śniło”. I nie była to konwencjonalna mowa pogrzebowa. Aktor, którego nominację na dyrektora Narodowego komentowano nieraz złośliwie, mówił z charyzmą, mądrością i dystansem, jaki charakteryzował Holoubka i Łapickiego. Artysta, kojarzący się niektórym z rolami wiecznie młodego mężczyzny, niepostrzeżenie stawał się następcą pana Gustawa i pana Andrzeja, pieczętując swoją pracę i dorobek dyrektora Narodowego, którego wskazał i namaścił Jerzy Grzegorzewski.

Śmierć Łapickiego sprawiła, że Jan Englert pozostał nawet nie z rozpoczętym spektaklem, ale z jego duchem. Trzeba przyznać, że to bardzo teatralna, ale i nie dająca spokoju – pewnie również po nocach – sytuacja. Zwłaszcza dla aktora, który debiutował rolą Gustawa w Ślubach panieńskich jako nastolatek w Domu Kultury „Muranów”, grał Gustawa w słynnym spektaklu Andrzeja Łapickiego w Teatrze Polskim. A już w Narodowym zagrał Radosta w Ślubach panieńskich i Łatkę w Dożywociu. W takich sytuacjach mówi się pewnie, że jest fredrowski testament do spełnienia.

Ale Jan Englert miał jeszcze inne doświadczenie, które predestynowało go do przejęcia roli Andrzeja Łapickiego, a jednocześnie Aleksandra Fredry. Chodzi o Błądzenie, autorski spektakl Jerzego Jarockiego – mozaikę wielu Gombrowiczowskich tekstów, w której dyrektor Narodowego zagrał Gombrowicza. Teraz, podążając tropem wyznaczonym przez Andrzeja Łapickiego, wraz z Tomaszem Kubikowskim, kierownikiem literackim Narodowego, stworzył podobną do Błądzenia – fredrowską mozaikę złożoną z fragmentów Zemsty, Ślubów panieńskich, Męża i żony, Dożywocia oraz Wielkiego człowieka do małych interesów.

Jan Englert rozpoczyna spektakl monologiem polskiego dramatopisarza, który brzmiał współcześnie w czasach Fredry, ale i dziś nie stracił na aktualności. To podszyte żalem wyznanie, że krajowa twórczość bywa spychana na margines. Nie pierwsza to refleksja wypowiedziana przez Englerta oryginalnym tekstem Fredry, która potwierdza, że dobra znajomość i celna interpretacja klasyki pozwala mówić o sztuce w czasach globalizacji słowami autora odsyłanego przez młodych do lamusa. Jednocześnie Englert znajduje w wypowiadanych słowach wskazówkę dotyczącą swojej roli: grając Fredrę mówiącego o marginalizacji krajowej sztuki, zasiada na marginesie sceny, przyglądając się egzystencji Fredrowskich postaci.

I znowu przekonujemy się, że dobry reżyser z pomocą dobrych aktorów może rozwibrować klasyczny tekst, nadając mu, bez zmiany jednego przycinka, współczesne znaczenie. Fredro opisał birbantów, a Englert pokazał dzisiejszych skacowanych imprezowiczów. Bohaterowie Grzegorza Małeckiego i Piotra Grabowskiego budzą się nad ranem, niewiele pamiętając z tego, co się z nimi działo w nocy. Musiało być jednak wesoło. Mamy, podany z przekąsem, gender oraz transseksualność. Pośród narzekań na żony i partnerki, podziwiamy na torsie Grabowskiego damskie ciuszki. Nie wiemy, o co chodziło w nocnej przebierance. Ale fakt został odnotowany, a zasługą reżyserii Englerta jest to, że nie brnie, jak wielu młodych reżyserów, w toporną i wulgarną dosłowność.

Generalnie jego interpretacja Fredry zmierza do pokazania niezmienności ludzkich charakterów i pragnień, koncentrujących się wokół miłości, seksu, pokus, piękna i pieniędzy. Mamy specyficzną teatralną przewrotkę – aktualne w dziele Fredry jest przede wszystkim to, za co był tak mocno atakowany przez romantyków, domagających się od pisarzy podejmowania tematów narodowych. Fredro, były oficer napoleoński, tym różnił się jednak od Mickiewicza, że prowadząc zwykłe życie – podobnie jak autor Dziadów w Wielkopolsce podczas powstania listopadowego – nie chciał się stroić w kostium narodowego wieszcza. Również dzięki temu dzieło nie postarzało się, a Jan Englert znalazł w komediowym dorobku Fredry materiał do prezentacji miłosnych podchodów, gierek, trójkątów, a nawet czworokątów.

Aktorzy – Krzysztof Wakuliński, Beata Ścibakówna, Paulina Korthals, Katarzyna Gniewkowska, Milena Suszyńska, Piotr Grabowski i Mateusz Rusin – prezentują rozbuchaną ludzką aurę. Wszyscy dążą do erotycznego spełnienia, zaliczając kolejnych partnerów, jak to się dzieje w dzisiejszych klubach i darkroomach. Wszystko pokazane jest delikatnie, ale sexy. Świetną rolę zdradzanej i zdradzającej żony zagrała Beata Ścibakówna. Gejzerem witalności jest Podstolina Katarzyny Gniewkowskiej, przekonująca, jak wielkim walorem dysponuje kobieta dojrzała i świadoma swojej urody. W roli młodziutkiej seksbomby została obsadzona Milena Suszyńska. Jej duet z Grzegorzem Małeckim, udokumentowany w postaci zdjęć promocyjnych spektaklu, mógłby reklamować niejeden nocny klub – jest tak smakowitą zapowiedzią miłosnej zabawy. Aktorzy grają bardzo blisko siebie. Siedząca na stole z rozchylonymi lekko nogami aktorka w mini, powstrzymuje napierającego na nią scenicznego partnera już tylko kokieteryjnie zadartym obcasem. Powstrzymuje, ale i zachęca. Wszystko robi wrażenie prowokacji do rozkosznego ukłucia. I tym razem Englert nie przekracza granicy dobrego smaku, podkreślając, że w życiu czasami od spełnienia ważniejsze jest oczekiwanie.

Zwłaszcza w tej sekwencji Jan Englert wychodzi z roli Fredry i opowiada o swoim świecie, o swoich radościach i rozkoszach. Nie bez powodu aktorzy grają w kostiumach nawiązujących do mody z przełomu lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych. Jednocześnie dyrektor Narodowego nie brnie w nostalgię, tylko pozwala zachwycać się widzom tym rodzajem piękna, które jemu było i jest najbliższe. Hymnem na cześć takiej urody życia jest scena nawiązująca do filmu I Bóg stworzył kobietę Rogera Vadima. Milena Suszyńska staje się teatralną Brigitte Bardot, która wskakuje na stół i tańczy szalony południowoamerykański taniec. Ależ robi się impreza!

Englert mógłby właściwie w tym momencie zakończyć spektakl – i mało kto szczędziłby mu braw. Dyrektor Narodowego ma jednak coś do powiedzenia nie tylko na temat miłości, piękna oraz ludzkich charakterów – ale także teatru. Użył do tego formy, którą dziś nazywa się postdramatyczną. Englert-Fredro zasiada przed swoimi aktorami, a zarazem postaciami. Przypomina prasowe napaści na autora Zemsty pióra Aleksandra Dunina-Borkowskiego i Seweryna Goszczyńskiego. Daje pewnie wyraz swojemu żalowi do współczesnych recenzentów. Za to, że ze względów ideologicznych, a i pokoleniowych, atakują Narodowy – domagając się większego zaangażowania w politykę i sprawy społeczne, czyli tego samego, czego żądano od Fredry.

Tymczasem Englert, znając z autopsji przemijalność mód i trendów, woli pozostać wierny opowieści o człowieku. I potrafi uchwycić ten sam efekt, co chociażby Monika Strzępka i Paweł Demirski. Englert mówi słowami Fredry: „W każdym człowieku dwie osoby; sceny musiałyby być zawsze podwójne, jak medale mieć dwie strony”. Wypisz, wymaluj recepta na to, jak napisał postaci w swojej ostatniej sztuce Nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU! Paweł Demirski.

Świetny jest finał bogaty w suspensy. Englert, tak jak dziś jest to modne, obsadził techników sceny w aktorskich rolach murarzy z Zemsty. Wwożą cegły. Ale po co – dowiadujemy się na sam koniec, gdy chcemy wyjść z sali, a wyjścia są zamurowane.

Można było zagrać całą Zemstę, żeby opowiedzieć o polskiej scenie politycznej podzielonej na dwie zabetonowane części, ale Englert wolał o tym opowiedzieć w swoim stylu – z dystansem, żartobliwie. Zaskakującą chwilę teatralnej klaustrofobii umila widzom Fredrowskimi piosenkami zaaranżowanymi z elegancją Kabaretu Starszych Panów. To jest styl, który ceni sobie najwyżej. Zaś widzów częstuje szampanem. Bo Fredraszki to spektakl, którym – bez bizantyjskiej oprawy – Jan Englert obchodzi siedemdziesiąte urodziny. Pewnie Andrzej Łapicki bije z loży teatralnego nieba brawo i śpiewa „Sto lat!”.

 

Teatr Narodowy w Warszawie
Fredraszki
scenariusz Jan Englert, Tomasz Kubikowski
reżyseria Jan Englert
scenografia Barbara Hanicka
światła Marek Kozakiewicz
muzyka Maciej Małecki
premiera 18 grudnia 2014