7-8/2015

Finaliści

Finaliści Konkursu z różnych źródeł czerpią pomysły na spektakl: powieść, poemat, reportaż, problem społeczny, wreszcie… klasyczny dramat.

 

Co roku Instytut Teatralny organizuje, powołany jeszcze przez Kazimierza Dejmka, Konkurs na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej. Od początku listopada do końca kwietnia siedmiu selekcjonerów jeździ po kraju, oglądając zgłoszone przez teatry spektakle, przedtem czytając ich scenariusze i kwalifikując je. Po weryfikacji pozostaje około osiemdziesięciu przedstawień, z teatrów dramatycznych, muzycznych i lalkowych, a także offowych, z których w maju wybieranych jest około dziesięciu finalistów. Wtedy pojawia się następna komisja, oglądająca finałowe spektakle świeżym okiem i przyznająca nagrody.

 

Każdy, komu, jak jednemu z selekcjonerów Konkursu, trafi się przygoda obejrzenia w krótkim czasie blisko setki spektakli prezentowanych w całym kraju, poznaje siedziby i zespoły, miasta, w których działają i ich publiczność, co tworzy niebagatelny kontekst dla oglądanych wystawień. Taki ktoś patrzy na polski teatr trochę innym okiem, widząc, jak pewne tematy w jednym miejscu kraju rezonują, a w innym przechodzą bez echa, jak zgromadzona w jakimś miejscu energia zaczyna promieniować na sąsiednie ośrodki albo jak spór toczony między teatralnymi zespołami zmusza je do większego artystycznego wysiłku. Przez ostatnie lata takim gejzerem teatralnej energii był Dolny Śląsk. Jeszcze kilka sezonów temu we wrocławskim Współczesnym można było obejrzeć aktorów kilku teatrów tego miasta, skrzykniętych w pantomimiczno-śpiewającej, imponująco profesjonalnej inicjatywie (Klaus der Grosse), w lalkach Wrońca według powieści Jacka Dukaja, a Anna Ilczuk z Polskiego i Agata Kucińska z lalek grały razem w Molly B., wyprodukowanym przez Ad Spectatores. Powstawały spektakle nieoczywiste, zrodzone z potrzeby ducha i owej energii, która niosła się po mieście i regionie. Przepływała ona też między wałbrzyskim teatrem a wrocławskim Polskim, wskutek czego nastąpił transfer aktorów, a na obu scenach pracowali ci sami reżyserzy. Głośne III Furie Marcina Libera, wystawiane w kontrrewolucyjnej Legnicy równolegle z Pierwszą komunią Pawła Kamzy, ścigały się z doskonałym Utworem o Matce i Ojczyźnie w interpretacji Jana Klaty, we wrocławskim Polskim.

W tym Konkursie, choć często odwiedzaliśmy Dolny Śląsk, dawnej energii już się nie wyczuwa. Mam wrażenie, że jej źródło bije teraz w Krakowie, gdzie aż trzy teatry wystartowały z mocnymi spektaklami, które trafiły do finału. Widać natomiast stały podział na południe i północ kraju, gdzie zgłaszanych spektakli jest mniej. Broniewski Adama Orzechowskiego z Teatru Wybrzeże i Detroit. Historia ręki Wiktora Rubina z Teatru Polskiego w Bydgoszczy, które nie weszły do finału, to najlepsze polskie spektakle współczesne w północnej połowie kraju, kreśląc ją od granic stolicy. Podczas gdy na południu i w centrum, czyli w Warszawie i Poznaniu, powstały wszystkie finałowe przedstawienia.

 

Kraków – nowa teatralna mekka?

Na łamach „Teatru” pisaliśmy obszernie o trzech krakowskich finalistach. Najbardziej chyba cieszy sukces Bagateli. Tato jest owocem pracy zespołu tego teatru i Małgorzaty Bogajewskiej, która, co rzadkie w Konkursie, sięgnęła drugi raz po dramat Artura Pałygi, który miał prapremierę kilka lat temu. Zinterpretowała go inaczej, opowiadając groteskowym językiem, uwzględniając zapisane w nim piosenki, wzbogacając grą na instrumentach, pełniącą tu także rolę przerywnika dla silnych emocji postaci (w najbardziej dramatycznych momentach aktorzy „wychodzą z roli” i grają). Powstała opowieść o patriarchacie, spokojniejsza w ocenie ojca niż w prapremierowym wystawieniu, starająca się zrozumieć jego motywy. Rzecz o epoce minionej i prostych bohaterach, cywilizowanych przez jednostkę wojskową i jednokanałową telewizję. Z bardzo dobrymi rolami Marcela Wiercichowskiego, Anny Rokity i Adama Szarka, wspieranymi przez pozostałych aktorów.

W czasach rozchwiania obyczajowych norm i zwycięstwa relatywizmu Maciej Wojtyszko pokazał w Narodzinach Fryderyka Demuth bohaterów, którzy, wbrew zaistniałym faktom, postanowili bronić kruchego bytu tradycyjnej rodziny, choć jest to akurat rodzina Karola Marksa (co, mam nadzieję, obroni z kolei autora i reżysera zarazem przed zarzutami konserwatyzmu). Na Scenie Miniatura Teatru Słowackiego powstał kameralny dramat w kostiumie historycznym, rozgrywany w nieomal realistycznej konwencji, co w dzisiejszym teatrze, podobnie jak podjęty temat, jest prawdziwym wyzwaniem. Opowiadający też o przyjaźni Marksa i Engelsa i pracy na niwie rewolucji, o ideologu, który poucza innych, ale sam ma wiele do ukrycia, i o tym, ile osób pracuje czasem nad spokojem ducha wielkich osobowości, pozwalających sobie na nieco więcej niż inni. Spektakl, jak zwykle u Wojtyszki, przemycający edukacyjne treści, ale naprawdę dyskutujący z naszą epoką. Precyzyjnie wyreżyserowany i świetnie zagrany przez Grzegorza Mielczarka, Marcina Siankę, Dominikę Bednarczyk, Karolinę Kamińską i Krzysztofa Piątkowskiego.

Stary Teatr zgłosił nie-boską komedię. WSZYSTKO POWIEM BOGU!, kto wie czy nie najlepsze przedstawienie Konkursu i minionego sezonu w ogóle, może także najlepsze dzieło twórców spektaklu. Paweł Demirski napisał niejako dalszy ciąg utworu Krasińskiego ze starymi bohaterami i kilkoma nowymi, jak Papa Wincenty, ojciec Krasińskiego, zastanawiając się nad tym, kto wtedy, a kto dziś jest nietykalny, pokazując też, jak dawna arystokracja ustąpiła miejsca arystokracji finansowej. Jedną z najważniejszych i najlepiej zagranych postaci okazała się Barbara Niechcic w wykonaniu Doroty Segdy, reprezentująca na scenie interesy ziemiaństwa, poszkodowanego podczas rewolucji społecznej, którą w Polsce, jak twierdzi Andrzej Leder, rozpoczęli naziści, a skończyli komuniści. Toteż w spektaklu pokazano również, jak w tym wszystkim wyglądały i jak się mają obecnie polsko-żydowskie relacje. Demirski zastanawia się też, czym jest rewolucja dziś, jakich zmian może dotyczyć; notuje nieufność wobec liberalnej demokracji, wysoko ceniącej pieniądz, pogłębiającej społeczne różnice, co prowadzi do napięć, poczucia niepewności losu i zaburzenia hierarchii wartości. Imponujący wywód – w którym obecna jest perspektywa współczesna i historyczna, portretowane w ich ramach podziały społeczne, wreszcie sytuacja artysty, wtedy i dziś, a także potężny fragment dzieła Krasińskiego w świetnym wykonaniu – został bardzo dobrze przeprowadzony na scenie przez Monikę Strzępkę i aktorów Starego Teatru, z których wielu stworzyło mocne, wiarygodne role, a kilku kreacje.

Jeśli idzie o teatralną energię Krakowa manifestuje się ona także kondycją takich nowych miejsc, jak Teatr Barakah, który do Konkursu zgłosił Sąsiadów Andrzeja Sadowskiego, przedstawienie lekkie, zrealizowane profesjonalnie, zaskakująco i z wdziękiem, twórczo rozwijające zaczerpnięty być może z Taty pomysł wyśpiewania niektórych konfliktów, z dobrymi rolami aktorów ze Słowackiego, Bagateli i Ludowego, grających w tym przedsięwzięciu.

 

Śląsk – najlepsze przedstawienie Eweliny Marciniak

Teatr Śląski zaprezentował w tym Konkursie spektakl Eweliny Marciniak. Młoda reżyserka, która od debiutu pracuje bardzo wytrwale, miała w nim aż trzy własne spektakle: słaby Ciąg z Wybrzeża, gdzie poprzednio wyreżyserowała dobre Amatorki, ekscentryczny Gałgan z Teatru Współczesnego we Wrocławiu, z ryzykującymi, ciekawymi wykonawcami i Morfinę, zrealizowaną z zespołem Śląskiego w pokopalnianej Galerii Szybu Wilson, która okazała się jednym z mocniejszych przedstawień Konkursu. Adaptacji powieści Szczepana Twardocha o Konstantym Willemanie, nietypowym Ślązaku, który jest warszawiakiem, bon vivantem i morfinistą, a w latach wojny, kiedy toczy się akcja, ma kłopot z narodową tożsamością, podjął się Jarosław Murawski, zarazem dramaturg przedsięwzięcia.

Spektakl grany jest na gołej scenie, która w głębi podnosi się lekko do góry, wyłożona różnokolorowymi prostokątami z miękkiej wykładziny, imitującymi pola i łąki, widziane z lotu ptaka (scenografia Katarzyny Borkowskiej). Aktorzy w niekompletnej garderobie, zmienianej ostentacyjnie na scenie, nie tworzą iluzji, bywa też, że odrywają się od tekstu i informują o czymś spoza pola świadomości postaci. Akcja rwie się albo niepokojąco zawisa, niczym w narkotycznym transie. Wykonawcy operują ciałem, żeby pokazać stan psychiczny postaci, wyginając się, jakby byli z gumy. Intryga i duch powieści przekazywane są nie tyle przez słowa, co przez działania, ruch, rytm, muzykę. Marciniak operuje skrótem, kondensacją, ale i deformacją.

Ogromną rolę odgrywa zespół muzyczny, naśladujący klimat przedwojennej Adrii, czasem też podrzucający od mikrofonu teksty aktorom, mówiący niejako w ich imieniu. Tworzy on gęstą atmosferę spektaklu, nadaje mu rytm. Bez performatywnego charakteru, jaki ma obecność muzyków, i samej muzyki, Morfina byłaby innym przedstawieniem. Te nowe środki wyrazu zespół Śląskiego, na co dzień zanurzony w innej estetyce, stosuje znakomicie. Zwracają uwagę Violetta Smolińska i Anna Kadulska, ujawniające ogromny aktorski potencjał.

 

Czerwone Zagłębie walczy o aborcję

O palmę pierwszeństwa ze Śląskim walczył Teatr Zagłębia z Sosnowca, który do Konkursu zgłosił dwa przedstawienia: Czerwone Zagłębie Jarosława Jakubowskiego w reżyserii Aleksandry Popławskiej i Marka Kality oraz Konia, kobietę i kanarka Tomasza Śpiewaka w reżyserii Remigiusza Brzyka, który wszedł do finału.

Spektakl, który wygrał katowickie „Interpretacje” i, podobnie jak Morfina, gościł na większości festiwali, osadzony został w małej, niezwykle patriarchalnej, żeby nie powiedzieć zwyrodniałej, społeczności katolików. Krytykuje on panujące w niej stosunki, opierające się nawet nie tyle na wykorzystywaniu kobiet, co na jawnym z nich szyderstwie. Obraz został jednak mocno przejaskrawiony, nie wiadomo bowiem, czy takie społeczności istnieją (podobne do nich budują gigantyczne pomniki religijne, niekoniecznie jednak panują w nich takie stosunki, jak to widać na scenie). W tej sytuacji młoda bohaterka, grana z talentem przez Edytę Ostojak, odmawia urodzenia dziecka prostakowi, który jest jej mężem. I, w glorii jedynej osoby, która ma odwagę powiedzieć „nie”, decyduje się na usunięcie płodu. Trudno o większą manipulację. Spektakl tak naprawdę walczy o legalizację prawa do aborcji, godząc w katolików, którzy są realną siłą sprzeciwiającą się jego wprowadzeniu. Nie poświęca jednak uwagi rzeczywistym powodom, dla których bronią oni życia, tylko sugeruje, że to ograniczenie umysłowe i hipokryzja, widoczne na scenie, dyktują takie decyzje. Spektakl, przyjmując taką konstrukcję fabularną, lekceważy wszystkich katolików, zakładając po prostu, że religijnych powodów nie ma, a z drugiej strony ośmiesza tradycyjnych, prezentując portret nie z tej ziemi; utożsamia też równość kobiet z prawem do aborcji, co jest sporym nadużyciem, bo to jednak dwie różne kwestie. Finałowe „no to pyk”, którym bohaterka kwituje swoją decyzję, na dobrą sprawę obraża wszystkich, którzy poważnie myślą o ludzkiej godności. Przedstawienie spotkało się z uznaniem sporej części widowni i krytyki, co jest znakiem czasów. Brzyk, który potrafił celnie, często także złośliwie, portretować polską religijność, na przykład w Testamencie psa na scenie poznańskiego Nowego, tu jednak zagrał bardzo nieczysto.

 

Teatr Nowy w Poznaniu – coraz silniejsza marka

Wspomniany Teatr Nowy w Poznaniu, kierowany przez Piotra Kruszczyńskiego, zgłosił do Konkursu aż trzy przedstawienia, a jedno z nich dostało się do finału. Ważniejsze jednak jest być może to, że wszystkie były ciekawymi i różnorodnymi propozycjami.

Finałowy Obwód głowy Wojtka Zrałka-Kossakowskiego i Zbigniewa Brzozy, w reżyserii Brzozy, powstał między innymi na podstawie reportażu Włodzimierza Nowaka o tym samym tytule, który porusza temat nazistowskiej organizacji Lebensborn, po wybuchu wojny działającej też na terenie Polski. Germanizowała ona dzieci z Europy Wschodniej, wywożąc je do Rzeszy i oddając do adopcji niemieckim rodzinom. Spektakl przytacza relacje polskich dzieci, które, tracąc macierzyste rodziny, uczone nowej tożsamości, wiązały się uczuciowo z zastępczymi rodzicami, dorastając w nieporównanie lepszych warunkach. Na scenie widzimy bohaterów rozdwojonych w odczuciach, często wspominających niemieckie matki jako cieplejsze, bardziej opiekuńcze. Po zakończeniu wojny dzieci traciły rodziny niejako po raz drugi, powracając do polskich krewnych lub domów dziecka i z trudem odzyskując psychiczną równowagę. Spektakl portretuje też losy poznańskiej rodziny Witaszków, której ojciec działał w podziemiu, ściągając represje na najbliższych: dzieci przejął Lebensborn, a ich matkę zesłano do obozu. Po wojnie córka, mając w pamięci zastrzelonego na jej oczach ojca, wracała do zubożałej matki z syndromem poobozowym.

Spektakl ma ciekawą formę – łączy dokumentalne zdjęcia, na tle których odgrywane są kolejne historie, z narracją Tomasza Nosinskiego. Prezentuje pewną oschłość, właściwą dokumentalnym relacjom, prowadzącą czasem wręcz do monotonii, na rzecz trzeźwej prezentacji faktów, najczęściej mało znanych, jak sytuacja dzieci dwukrotnie zmieniających ojczyznę i rodziców. Ten duet współpracowników specjalizuje się w takich tematach i takim stylu wypowiedzi. Temat poruszany w Poznaniu, skąd pochodzi jedna z bohaterek spektaklu, ma tu szczególny sens.

 

Poznań – laboratorium dramatu dla trochę młodszych

Odkąd Marek Waszkiel objął Teatr Animacji, a Centrum Sztuki Dziecka rozpoczęło teatralną działalność w nowej siedzibie na Winogradach – Poznań staje się potęgą w dziedzinie teatru dla trochę młodszych widzów i opieki nad tą dramaturgią. Animacje edukują teatralnie najmłodszych, CSD podjęło dialog z nastolatkami. W obu instytucjach po spektaklach odbywają się rozmowy z widzami; w Centrum prowadzą je pracownicy UAM.

Waszkiel bardzo energicznie pokierował Teatrem Animacji, znajdującym się w samym sercu miasta. Po pierwsze pojawiło się tam sporo nowych premier (do Konkursu zgłoszono trzy), po drugie starannie wybrano teksty i realizatorów. Waszkiel, który swego czasu, jako dyrektor Białostockiego Teatr Lalek, zainwestował w Martę Guśniowską, proponując jej etat, a ta oddała to, pisząc kolejne dramaty, często realizowane na tej scenie, zaprosił tym razem do współpracy jej rywalkę Malinę Prześlugę, ale z Guśniowskiej nie zrezygnował. Na rynku autorów dla dzieci to niewątpliwie dwie najlepsze i zarazem najbardziej płodne autorki. Na nasze szczęście zupełnie inne, dzięki czemu oferta dla młodszych widzów jest bogata. Już widać efekty gestu, który wykonał nowy dyrektor.

W Animacjach odbyła się prapremiera Smoków Prześlugi w starannej reżyserii Mariána Pecki, ze scenografią Evy Farkašovej, baśni o walce ludzi i smoków, w której autorka porusza temat tolerancji – niczym Wojciech Tomczyk w Zaręczynach, pisząc dla dorosłych. A także prapremiera tekstu A niech to Gęś kopnie Guśniowskiej, reżyserię którego powierzono… autorce. Przedstawienie rozgrywane jest na dwóch drewnianych komodach. Klasyczny lalkowy spektakl opowiada o gęsi, która cierpi na depresję, szukając pretekstu do unicestwienia siebie i naprzykrzając się lisowi w nadziei, że wykona mokrą robotę. Lis jednak nie chce jej pożreć, co dowcipnie pokazuje, że ten, kto sam do siebie nie ma przekonania, tylko pogrąża się w oczach innych i nie może liczyć na los, który bywa udziałem kur, mających o sobie dużo lepsze mniemanie. W końcu lis przekazuje gęś wilkowi, który chce zrobić z niej pieczeń. I dopiero, kiedy ta ląduje w brytfance, lis zaczyna czegoś żałować, gęś z kolei dochodzić do wniosku, że jednak znalazła ochotę do życia. Guśniowska bawi się słowem, wydobywa humor z najbardziej wisielczych sytuacji, ale przede wszystkim odważnie podejmuje trudny temat. Tonąc w melancholii, nie zaniedbuje intrygi i świetnych dialogów. Jej reżyserski debiut wszedł do finału tegorocznego Konkursu.

 

Dolny Śląsk – tym razem Jelenia Góra

Finalistą jest też spektakl Teatru im. Cypriana Kamila Norwida w Jeleniej Górze, co dobrze wróży dyrekcji Piotra Jędrzejasa. Karskiego historia nieprawdziwa w reżyserii Julii Mark powstawała w ścisłej współpracy z Szymonem Bogaczem, autorem tekstu, który opracował spektakl muzycznie. W swoim utworze Bogacz skonfrontował różne głosy o bohaterze, krzyżując te perspektywy. Wypowiada się więc także oficer gestapo, starający się po latach „skorygować” historię.

Julia Mark zrobiła z tego rodzaj operującego groteską nadkabaretu, nadając mu rytm, wyrazistość i prowadząc aktorów w kierunku intensywnych, szybkich wypowiedzi, podczas których świadomie miesza się fakty ze zmyśleniami, wyobrażenia z rzeczywistością. Przedstawienie od razu sygnalizuje, że będzie mówić o dzisiejszych kłopotach z dziedzictwem Karskiego. Aktorzy (Agata Grobel, Bogusław Kudłek, Robert Mania) ubrani zostali w srebrne kombinezony, projektu reżyserki, utrzymane w komiksowej estetyce. Nie dość tego – zmieniają je, wchodząc w kolejne wcielenia. Spektakl operuje też sekwencjami wideo, mnożąc różne rzeczywistości. Ponieważ Karski jawi się jako superman czasów wojny, powstaje biuro podróży oferujące wycieczki po Europie szlakiem bohatera, zgodnie z duchem naszej epoki podchodzące do jego dziedzictwa merkantylnie. Uczennica skonfrontowana z pytaniem o Karskiego udziela zaskakującej wypowiedzi. Ale, w zalewie różnych głosów i perspektyw, można też wyłuskać rzeczywistą historię bohatera i jego nieudanej (bo przecież nieudanej) misji, śledząc słynną rozmowę z Rooseveltem.

Spektakl konfrontuje widza z sytuacją, w jakiej znajduje się ktoś szukający informacji o Karskim w sieci, gdzie oprócz mniej lub bardziej historycznych źródeł wyskakuje wszystko, co się kojarzy z tym tematem, a więc biuro podróży, krótkie materiały filmowe, emocjonalne opinie internautów, ściągi dla licealistów i ich fantastyczne domysły, a także głosy czynnych uczestników zdarzeń, którzy po latach chcą poprawić nieco swój image.

 

Lublin wchodzi do gry

W Teatrze im. Juliusza Osterwy w Lublinie Remigiusz Brzyk wyreżyserował spektakl Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian. Powieść Ziemowita Szczerka, której adaptację napisał Michał Kmiecik, powstała przed wydarzeniami na Majdanie. Opisuje wycieczki Polaków na Ukrainę, świadczące o ich prozachodnim nastawieniu i wypieraniu niedawnej przeszłości, rzeczywistości, ciągle obecnej za wschodnią granicą. Podróże napędzane potrzebą przeżycia hardcorowej przygody i podniesienia własnego samopoczucia jednocześnie.

Reżyser i scenograf zarazem przygląda się tej podwójności w mieście, gdzie ta tematyka ma szczególne znaczenie ze względu na bliskość Ukrainy. Buduje na scenie świat składający się z rozmaitych postaw i punktów widzenia, w celowo bałaganiarskiej scenografii. Pokazuje Polaków robiących sobie zdjęcia na Cmentarzu Orląt Lwowskich, studentki polonistyki przyjeżdżające do Drohobycza, by oddać hołd Schulzowi, a jednocześnie alkoholowo-narkotykowy trans, w którym odbywają się te podróże, łatwość, z jaką przekształcają się w permanentną imprezę. Z jednej strony trudno znieść otaczającą rzeczywistość i trudno się z nią konfrontować, z drugiej – na Ukrainie dużo łatwiej o wszelkie używki. Magnesem jest też prostytucja, tańsza, więc bardziej dostępna. Po wydarzeniach na Majdanie powołanie tych tematów na scenę podważa dobre samopoczucie Polaków, którzy solidarnie poparli ukraińskie dążenia do niepodległości, ale u sąsiadów zaspokajają także wiele dwuznacznych potrzeb. Brzyk zaktywizował młody aktorski zespół, grający z oddaniem, świadomie konfrontując go z operującym innymi środkami wyrazu Januszem Łagodzińskim. Na scenie lub obok niej stale obecny jest umundurowany Piłsudski w jego wykonaniu, przepraszający Ukraińców za traktat ryski czy uświadamiający, że historia obu narodów ma wielowiekowe związki.

W Lublinie pojawiło się też inne ciekawe przedstawienie. W Teatrze Czytelni Dramatu, działającym w nowo stworzonym Centrum Kultury, Daniel Adamczyk organizuje czytania, a czasem skromne wystawienia dramatycznych tekstów. Ony Marty Guśniowskiej to jego trzecie przedstawienie. Absolwent polonistyki, grający w lubelskich przedsięwzięciach, teatru uczył się w Gardzienicach. Wykazał się przede wszystkim literackim słuchem, bo Ony to małe arcydzieło, uruchamiające wyobraźnię i językowe skojarzenia, gotowe wynieść reżysera wysoko. Adamczyk zaadaptował tekst, wybierając z niego swoje wątki, a idąc za ideą utworu, zrobił teatr z niczego: grany niemal na gołej scenie, przy użyciu prostych rekwizytów, odwołujący się do wyobraźni. Potrafił też poprowadzić piątkę aktorów. Jest wśród nich Jarosław Tomica, doświadczony aktor Teatru Provisorium i Kacper Kubiec, aktor Teatru im. Hansa Christiana Andersena, który wygląda jak nastoletni bohater tekstu, ale umiejętności ma dużo większe. Autorka napisała małą Odyseję o chłopcu, który, pływając po Morzu Możliwości, szuka ojca, który porzucił rodzinę, znajdując go w końcu na dnie, godząc się z nim i dojrzewając do rozpoczęcia własnego życia. Z utworu co rusz wygląda skrzecząca rzeczywistość świata dorosłych, zawodzących na całej linii. Ony ma formę tekstu niemal epickiego, jeszcze dramatyzowanego, będącego być może zapowiedzią przyszłych prób prozatorskich.

 

Warszawa – reaktywacja

Ciekawe, że w tym samym czasie podobną próbę wykonała Dorota Masłowska. Jak zostałam wiedźmą jest, podobnie jak Ony, wypowiedzią o niedoskonałym świecie dorosłych. To pierwszy tekst dla dzieci, jaki stworzyła Masłowska. Do jego pisania namówiła autorkę dyrektorka warszawskiego Studia. Premiera przedstawienia zbiegła się z wydaniem książki.

Utwór opowiada o świecie, w którym dorośli chcą mieć „więcej, więcej i więcej”, różni ich jedynie stopień zasobności, powodujący, że niektórzy muszą poprzestać na „mniej, mniej i mniej”. Wieczorami jednak i biedni, i bogaci siedzą przed telewizorami, marząc o nowych nabytkach, stymulowani reklamami. Tytułowa wiedźma, włócząca się ulicami miast i zaglądająca w okna, w porównaniu z ludźmi poskramia swoje apetyty – chce tylko porwać i zjeść parę dzieci. Opowieść jest wariacją baśni o Jasiu i Małgosi, którzy rzeczywiście byli głodni. Masłowska natomiast opowiada o sytych mieszkańcach współczesnych miast, krytykując sztucznie rozbudzone apetyty, rządzące ich światem. Nawet zła wiedźma go nie lubi, walcząc zresztą z konkurencją, akceptującą obowiązujące w nim reguły.

Spektakl wyreżyserowany przez Agnieszkę Glińską dostał kapitalnych wykonawców, a także grający na żywo, choć nie we wszystkich spektaklach, zespół Voo Voo. Był też najlepszą premierą Studia w ubiegłym sezonie, a do dziś grany jest kompletami. Łukasz Simlat, Monika Obara czy Paweł Wawrzecki stworzyli w nim świetne etiudy, a Kinga Preis w roli tradycyjnej wiedźmy – kreację. Warto posłuchać, jak mówi o ciszy, w której słychać „jak obracają się hot dogi na Statoilach”. Ból istnienia jest tu jak najbardziej obecny. Aktorka bawi się rolą. Wykorzystując fakt, że poemat dygresyjny, do którego zbliża się utwór Masłowskiej, wywodzi się z romantyzmu, „podgrywa” niektóre partie wedle dawnych wzorów romantycznego aktorstwa. Kiedy indziej parodiuje przebrzmiały styl śpiewania, wykorzystując bogate doświadczenie, bo przecież śpiewa równie dobrze, jak gra.

Warszawę reprezentuje w finale także Apokalipsa Tomasza Śpiewaka w reżyserii Michała Borczucha, wystawiona w Nowym Teatrze. Jej bohaterami są wybitni Włosi: Pasolini, lewicujący pisarz i reżyser, grany przez Krzysztofa Zarzeckiego, i bardziej konserwatywna dziennikarka Oriana Fallaci, w interpretacji Haliny Rasiakówny. Jednak dyskusja między nimi rysuje się dość rachitycznie, być może z powodu przesunięcia w czasie konfliktu, bo Fallaci zradykalizowała się długo po śmierci Pasoliniego, dysponując inną wiedzą o świecie; opozycje rysują się jasno głównie w kwestii otwarcia Europy na imigrantów z innych kontynentów, do dziś nierozwiązanej, a wręcz nabrzmiewającej. Na trzeciego bohatera wyrasta więc fotograf Kevin Carter, grany przez Jacka Poniedziałka. Carter zdobył główną nagrodę World Press Photo za zdjęcie umierającej etiopskiej dziewczynki, na której śmierć czeka sęp, ale popełnił samobójstwo w proteście przeciwko milczeniu świata, nagradzającego zdjęcie, ale nie interesującego się losem dziecka. Jak pomagać w globalnym świecie, dawać wędkę czy rybę, a przede wszystkim czy dawać je w Etiopii, czy w Europie – to problemy bardzo ciekawe, gdyby można ze sceny poznać argumenty Fallaci. Tymczasem na bohatera twórcy zdecydowanie windują Pasoliniego, którego śmierć wybrzmiewa w dodatku, z powodu błędu reżysera, groteskowo.

Zwraca jednak uwagę umiejętność plastycznego budowania przestrzeni. Poszczególne kadry spektaklu to obrazy dużej urody, w znacznej mierze za sprawą malowanych prospektów stanowiących tło dla grających, ale też komponowania aktorów. W jednej krótkiej scenie z udziałem Marty Ojrzyńskiej, z talentem grającą włoską aktorkę, kiedy grupa wykonawców przechodzi przez scenę, reżyser potrafi pokazać wielkomiejski high life i nawiązać do estetyki obrazów Felliniego. Atmosfera wokół wybitnych postaci została też dobrze zarysowana w rozmowie z dziennikarzem, granym przez Marka Kalitę. Borczuch jawi się jako uczeń Warlikowskiego, trochę gorzej jest z jasnością i uczciwością scenariusza.

 

Przegląd finalistów Konkursu pokazuje, że współczesny spektakl powstaje z bardzo różnych materii. Impulsem bywa powieść (Morfina), reportaż (Przyjdzie Mordor i nas zje…, Obwód głowy), wielka klasyka, która sprowokowała utwór kontynuujący tematy i bohaterów oryginału (Demirski), problem społeczny, który trzeba zdiagnozować na scenie (Apokalipsa oraz Koń, kobieta i kanarek Tomasza Śpiewaka), bohater z przeszłości (Karskiego historia nieprawdziwa), współczesny poemat (Jak zostałam wiedźmą, Ony), wreszcie klasyczny dramat (Tato, Narodziny Fryderyka Demuth, A niech to Gęś kopnie). Niezależnie od charakteru wyjściowego materiału, który wiele określa, decydujące znaczenie ma język i styl reżysera oraz autora tekstu, ale także scenografia i coraz częściej choreografia. Ascetyczny w środkach wyrazu Obwód głowy, trzymający się dokumentalnych relacji, trudno porównywać z bałaganiarskim światem lubelskiego Przyjdzie Mordor i nas zje…,mimo że oba spektakle zainicjował reportaż, jeden klasyczny, drugi fabularyzowany, a kto obejrzy Umwukę we wrocławskim Capitolu, według reportażu Wojciecha Tochmana, dowie się, że krwawa walka Tutsi i Hutu może zostać wyrażona środkami teatru muzycznego. Na język współczesnego reżysera wpłynął teatr tańca i koncerty muzycznych performerów, co najlepiej widać w Morfinie, ale i w spektaklu-koncercie Nikt nie byłby mną lepiej zgłoszonym przez teatr z Zielonej Góry. Sceniczne obrazy, a nawet problematyka spektakli, nie mówiąc o inspiracjach, coraz więcej zawdzięczają filmowi, co jest osobnym tematem (Good Night Cowboy, Kansas, Noc żywych Żydów – to kilka przykładów). W Konkursie pojawiło się też, bodaj po raz pierwszy, przedstawienie o mechanizmie gier komputerowych, których postaci wprowadzono na scenę (Elsynor, Teatr Nowy z Poznania), a spektakl o Karskim opowiada o tym, jak to jest być bohaterem w epoce Internetu.

Zwraca uwagę coraz lepsza kondycja spektakli dla młodszych widzów, i coraz silniejsza ich reprezentacja w finale. Może zresztą należy je nazwać familijnymi, bo dzieci przychodzą z opiekunami, a na Wiedźmie bywa się całymi rodzinami. Ale przede wszystkim zastanawia ich tematyka: opowiadają o depresji, rozczarowaniu światem, zawodzących dorosłych, którzy nie radzą sobie z problemami. Kiedyś takie prawdy serwowano starszym widzom, dziś usiłujemy zahartować dzieci w nadziei, że tym problemom sprostają. W teatrze dla młodszych i starszych podejmujemy w gruncie rzeczy podobne kwestie, tylko w innej formie.