7-8/2015

Ratuj się kto może!

Polski teatr zalało tsunami spektakli o wojnie – z Rosją i Ukrainą w tle. Na ten gorący temat wypowiedzieli się Strzępka, Brzyk, Klata, Liber. Gdyby zwiadowcy armii Putina zasiedli na widowniach polskich teatrów, nie mieliby wątpliwości, że nie wierzymy w siłę naszego państwa. Przegraliśmy, zanim cokolwiek się zaczęło.

Obrazek ilustrujący tekst Ratuj się kto może!

Natalia Kabanow

 

Przede wszystkim przestaliśmy być narodem. Albo, jak kto woli, społeczeństwem. To paradoks straszny, ale prawdziwy: dwadzieścia pięć lat wolności zniszczyło naszą solidarność i rozmyło mit o polskiej walce o „wolność naszą i waszą”. Jeszcze całkiem niedawno dziwiliśmy się, że Polska została zdradzona przez Francuzów i Anglików w 1939 roku, a potem pozostawiona przez Amerykanów na łasce Stalina. O tym opowiadał wstrząsający i demaskatorski Transfer! Jana Klaty. Dziś możemy się tylko dziwić, że śmieliśmy mieć do kogokolwiek pretensje o brak pomocy. Wystarczyło ćwierć wieku względnego dobrobytu, byśmy zaczęli myśleć podobnie jak Francuzi i Anglicy. Kiedyś irytowała nas francuska fraza „Nie będziemy umierali za Gdańsk”. Tymczasem w obliczu wojny wielu Polaków mówi: „Nie będziemy umierali za Ukrainę”. A nawet: „Nie będziemy umierali za Gdańsk”… Wielu z nas deklaruje chęć ucieczki z kraju na dźwięk pierwszego strzału na Wschodzie. Wpadamy w panikę. Nie wierzymy w siebie. Nie wierzymy w Polskę. W naszą armię. I gwarancje sojusznicze NATO, poparte niemieckimi Leopardami, które podarowano nam tylko dlatego, że nie będą w stanie skruszyć najnowszej generacji rosyjskich czołgów.

 

Polski sentymentalizm

Takie wnioski płyną ze wszystkich spektakli dotykających tematyki wojennej, związanej z konfliktem Rosja – Ukraina. Znamienny jest obraz z Termopil polskich Tadeusza Micińskiego w reżyserii Jana Klaty w Teatrze Polskim we Wrocławiu. Tragicznym bohaterem sztuki jest książę Józef Poniatowski, zaś nowatorskim chwytem Micińskiego była retrospekcja upadku I Rzeczypospolitej, pokazana w formie kalejdoskopu myśli w chwili śmierci księcia w odmętach Elstery. Rozpoczynała go nieudana ofensywa dyplomatyczna Stanisława Augusta podczas zjazdu w Kaniowie, gdzie polski król chciał odzyskać sympatię carycy Katarzyny, swojej byłej kochanki. Klata wyśmiał typową polską naiwność i typowy polski sentymentalizm. Katarzyna wybrała Patiomkina. A także plan przejęcia Krymu. Intrygująca historyczna powtarzalność. Przejęcie strategicznego półwyspu zbiegło się przecież z początkiem upadku Rzeczypospolitej. Również z tego powodu rok temu wspomnienie aneksji Krymu musiało budzić w Polsce lęk.

Klata na pewno nie chciał nas z niego wyzwolić. Dobitnie pokazywał, jak bardzo jesteśmy nieprzygotowani na obronę swojej wolności. Książę Poniatowski grany przez Wiesława Cichego nie został pokazany na pierwszej linii frontu, lecz jako polski turysta na wakacjach. Raczył się przyjemnością posiadania paszportu Unii Europejskiej i nieograniczonym dostępem do egzotycznych drinków. Można pomyśleć, że Polacy po wiekach historycznego piekła doczekali się idylli. I wtedy właśnie wbiega na sceniczną plażę polski żołnierz w historycznym kostiumie, krzycząc „wojna!”.

Niezwykle ważną postacią w Termopilach polskich jest Wita, dobry duch księcia Józefa Poniatowskiego. Uosobienie patriotyzmu, polskości, ale i cierpienia. Wita towarzyszyła księciu Pepi w chwili śmierci podczas Bitwy Narodów. We wrocławskim spektaklu to do postaci Wity zredukowany zostaje patriotyzm Polaków. Tuzy, wielcy polskiej polityki, tak jak współcześni przywódcy, uwikłani są w różnego rodzaju rozgrywki i interesy: na nich na pewno nie można liczyć w chwili decydującej próby. Cały ciężar odpowiedzialności za godność narodu spoczywa na Wicie. Ale trudno mówić o świadomym bohaterstwie – raczej o naiwności, która jest konsekwencją wychowania na narodowych, romantycznych mitach spod znaku „kamieni rzucanych na szaniec”. Dlatego zamiast Poniatowskiego w chwili śmierci – Klata pokazuje małego powstańca, który monologuje na temat życia i śmierci dla Polski. Mówi w sposób, który z jednej strony tłumaczy korzenie polskiej martyrologii, z drugiej zaś – jak lekkomyślnie szafowali życiem wielu pokoleń nasi przywódcy. W ten sposób mocno wybrzmiewa obawa, że nawet jeśli młodzi Polacy stawiliby w chwili próby opór – mogliby liczyć tylko na siebie. Bo rząd, podobnie jak w 1939 roku, udałby się na emigrację. Stąd kpina w Klątwie Strzępki/Demirskiego z Prezydenta, który w chwili katastrofy instynktownie szuka granicy polsko-rumuńskiej, byle tylko wydostać się z polskiego kotła. Byle mieć już klęskę za sobą. Może właśnie dlatego poprzez spektakl muzyczny Proszę Państwa, będzie wojna! w finale Przeglądu Piosenki Aktorskiej we Wrocławiu – Monika Strzępka mówi coś, co nie mieściło się nigdy w polskiej retoryce: że każdy pokój lepszy jest od wojny.

Reżyserka do mistrzostwa opanowała sprawność wywoływania w nas strachu. Pytając: „Czy to wszystko, co uważamy za stabilne, czasem zaraz nie gruchnie?”, oddała głos śpiewającym aktorom. Podczas koncertu Strzępki Gołda Tencer zaśpiewała Ballady i romanse, a Marcin Czarnik mocno, wręcz punkowo, zinterpretował wiersz Juliana Tuwima Do prostego człowieka. Nastrój rosnącego przerażenia, który towarzyszy oczekiwaniu na wybuch wojny, podkręcały Alona Szostak, Alicja Majewska i Małgorzata Niemirska – nomen omen – Lidka z Czterech pancernych i psa. Michał Szpak zaśpiewał Godzinę W Lao Che. Nastrój grozy rozładowała, nieświadomie, swoją kiepską niemczyzną – aż nadto podniosła Katarzyna Figura, śpiewająca Sag mir, wo die Blumen sind Marleny Dietrich.

Strzępka wysłała też na scenę syna Jaremę, manifestując swój matczyny pacyfizm. Pięciolatek w błogiej nieświadomości bawił się i tańczył przy akompaniamencie wielojęzycznych – polskich, włoskich, rosyjskich, niemieckich – piosenek o wojnie. Skąd się bierze tego rodzaju pacyfizm, który jeszcze nie dawno uznalibyśmy za podejrzany? Pewnie trzeba pamiętać o genezie wrocławskiego spektaklu, czyli berlińskim koncercie zorganizowanym w stolicy III Rzeszy tuż przed jej upadkiem, w obliczu nacierającej na Berlin Armii Czerwonej. Młodzi ludzie częstowali jego uczestników cyjankiem na wypadek końca, który był coraz bliżej. Wychodzi na to, że my również, choć w zupełnie innej sytuacji, boimy się nagłego końca wolności, którą tak niedawno odzyskaliśmy.

W kontraście do wrocławskiego spektaklu Klaty Termopile polskie pozostaje sytuacja z lubelskiego przedstawienia Przyjdzie Mordor i nas zje, czyli tajna historia Słowian Remigiusza Brzyka z Teatru im. Juliusza Osterwy. Powraca w nim postać Jasia – lwowskiego chłopca, orlęcia lwowskiego, który w 1918 roku bronił polskości Lwowa, w czasie gdy po 123 latach zaborów odradzała się Rzeczpospolita. Jaś z lubelskiego spektaklu Brzyka i mały powstaniec Klaty są synonimem młodzieńczego polskiego idealizmu, który odchodzi chyba w przeszłość. Brzyk, który zaadaptował na lubelskiej scenie książkę Ziemowita Szczerka o polskich turystach na Ukrainie, pokazuje, że grób Jasia staje się wyłącznie elementem patriotycznego folkloru. Tłem dla „słit foci”, które robią sobie uczestnicy szkolnych wycieczek, podczas których młodzi Polacy piją alkoholowy balsam Vigor i leczą kompleksy mieszkańców gorszej części Europy.

 

Martyrologiczna Cepelia

Lubelski spektakl ujawnia też, że poza oficjalnym przekazem i solidarnością z Ukrainą aktualny pozostaje podział między Polakami, którzy utożsamiają się ze zwycięskim Piłsudskim, a Ukraińcami, kojarzonymi z działalnością Stepana Bandery. Paradoks polega na tym, że wojna pomiędzy okupowanymi przez hitlerowców i radzieckich komunistów Polakami i Ukraińcami jest wciąż dla niektórych ważniejsza niż to, co dzieje się współcześnie. Wojna na Ukrainie dla przybyszy z Polski ma przede wszystkim wymiar medialnego newsa, bliskiego telewizyjnej fikcji. Siłą rzeczy mniej znaczącego dla części Polaków niż autentyczne wspomnienia rodzinne związane z rzezią na Wołyniu czy akcją „Wisła”. Brzyk zilustrował swoje przemyślenia popkulturową historią inspirowaną animowanym serialem MTV. Jego bohaterowie, Beavis i Butt-head, prowokowali młodych widzów ostentacyjnym cynizmem. Teraz podobne do nich postaci – Polacy Udaj i Kusaj – przemieszczają się po terenie Ukrainy, zdążając na Krym, by zwiedzić opiewane przez Mickiewicza stepy akermańskie. Gardzą swoim ukraińskim kierowcą i są prostacko wyniośli wobec wszystkich Ukraińców. „Czy wy, k…, w ogóle traktujecie nas jak ludzi? Czy jak jakiś, kurwa, dziki szczep egzotyczny? Jak jakieś zwierzęta w zoo?” – krzyczy ukraiński przewodnik.

Brzyk pokazał polskie stereotypy, zapraszając do spektaklu ukraińskich mieszkańców Lublina – wybranych zgodnie z wyobrażeniem Polaków: łysych, zwalistych, w dresach. Ich problem polega na tym, że żyją w Polsce z łatką potomków tych, którzy kiedyś pracowali w polskich majątkach na Ukrainie. Teraz godzą się na niższe stawki na polskich budowach.

Znamienne jest też to, że Brzyk nie konfrontuje ze współczesną Ukrainą wycieczek Kresowiaków, którzy urodzili się we Lwowie, Drohobyczu czy Czerniowcach, bądź mają tam rodzinne korzenie. Pokazuje młodzież, która historię polskich ziem utraconych zna tylko z podręczników, zaś na Ukrainę jedzie z poczuciem szlacheckiej wyższości. Na Zachodzie, dokąd emigrują współczesni młodzi Polacy – mit pana jest totalnie anachroniczny. Tymczasem w dekoracjach Lwowa, Drohobycza, Krzemieńca czy Kamieńca Podolskiego odradza się w groteskowy sposób, własnie jako balsam na nasze kompleksy. „Z chęcią bym tu pomieszkała chwilę, ja tu się czuję trochę jak w bajce, kojąco mi jest tak” – mówi jedna z polskich studentek. O solidarności z Ukrainą trudno mówić.

W warszawskim Teatrze Powszechnym Wojtek Klemm wystawił Dzienniki Majdanu Natalii Worożbyt. Pokazał już niewyobrażalne dla wielu z nas bohaterstwo Ukraińców, którzy zbuntowali się przeciwko dyktaturze wspieranej przez Rosjan. Przeciwko karabinom mieli godność oraz tarcze z dykty i pleksiglasu. Walczyli z uporem, jakiego trudno dziś spodziewać się po wielu Polakach. Sportretowani przez Klemma uczestnicy Majdanu nie mają wątpliwości, że mogą liczyć tylko na siebie. Z Polski i Zachodu płynie wsparcie, ale tylko słowne. Ukraińcy zdają sobie sprawę, że stanowią dla znudzonej Europy medialną atrakcję – ciekawy temat wybudzający z lenistwa konsumpcji, jaka nas pochłania. Dlatego bohaterowie Klemma i Worożbyt szydzą z zagranicznych, w tym polskich korespondentów, którzy zrobili sobie ekscytującą wycieczkę na Wschód.

Smutna konstatacja o faktycznym braku solidarności zbiegła się z niską frekwencją na spotkaniach z ukraińskimi twórcami w Powszechnym. Jako komentarz do tej sytuacji może posłużyć monolog Marszałka Piłsudskiego z Przyjdzie Mordor i nas zje… Wojna z bolszewikami została przez nas wygrana. Ale Ukraińcy czuli się pozostawieni przez Polskę na pastwie Rosjan. Dlatego Maszałek Piłsudski w spektaklu Brzyka jak mantrę powtarza: „Przepraszam was Ukraińcy za traktat ryski”. Za traktat, który uwzględnił interesy Polski, ale przekreślił niepodległość Ukrainy. Teraz możemy przepraszać za niezrealizowane obietnice Partnerstwa Wschodniego. Niedawny zjazd jego sygnatariuszy w Rydze był przecież porażką, która tak bardzo ucieszyła Rosję Putina.

 

Czekanie na śmierć

Co czuć musieli Ukraińcy po traktacie ryskim, pokazuje spektakl Niech żyje wojna!!! Pawła Demirskiego wystawiona przez Remigiusza Brzyka ze studentami krakowskiej PWST. Marszałek Piłsudski pokazany jest jako figura wielkiego polskiego przywódcy, który – gdyby żył – w wyniku katastrofy 1939 roku stałby się na europejskich salonach politycznych dziadem proszalnym, wszakże nie wolnym od mocarstwowej buty. W legionowym mundurze Marszałka oglądamy premiera Stanisława Mikołajczyka, stawiającego ultimatum Stalinowi. Polski premier czuje jeszcze siłę dawnej Rzeczypospolitej, ale to tylko iluzja: musi grać tak, jak mu Stalin każe. Dosłownie. Przywódca Związku Radzieckiego został przedstawiony w punkowej skórze, z gitarą. Podczas rozmowy z Polakiem improwizuje na instrumencie. Jeśli nawet Mikołajczyk nie spuszcza z tonu, to tym gorzej dla niego, ponieważ nie do końca zdaje sobie sprawę, jak wygląda nowa odsłona europejskiego ładu. Brzyk pokazuje to niejako w kulisach. Gdy Stalin i Mikołajczyk prowadzą swój groteskowy dialog, przez scenę i tuż przed nią, chyłkiem, przygięci niemal do ziemi, przytłoczeni, zdruzgotani – walczą o jeszcze jedną chwilę życia warszawscy powstańcy. Zdani na własne siły, jak Wita z Termopili polskich, jak Jaś z Przyjdzie Mordor i nas zje… Ich los niezmiennie przypomina śmierć Poniatowskiego w Elsterze. Komunikat jest aż nazbyt wymowny. Brzmi następująco: nie dajcie się wkręcić w żadną wojnę, bo zostaniecie na lodzie. Bo czeka was śmierć. Współcześni Polacy, pokazani przez Remigiusza Brzyka, myślą podobnie jak bohaterowie wrocławskiego koncertu Moniki Strzępki, że „lepszy najgorszy pokój niż śmierć”. Wychowani na Czterech pancernych i psie, akceptują życie bez heroizmu. Zaś ci z nas, którzy wierzą w Polskę silną, mającą oparcie w europejskich strukturach – przedstawieni są ironicznie, by nie powiedzieć z szyderstwem.

Wojna i pokój Marcina Libera w warszawskim Teatrze Powszechnym zdecydowanie różni się od innych przedstawień, których tematem jest wojna, Rosja, Ukraina. Generalnie, polscy twórcy przyzwyczaili nas do wizji Moskwy – może i groteskowej, ale silnej, niebezpiecznej. Jej symbolem jest Patiomkin. W Termopilach polskich pręży muskuły, przedstawiony jako radziecki gimnastyk z trójkolorową szarfą, w generalskiej czapie. To samiec alfa, który dokonuje imperialnych podbojów. Pobłażliwie traktuje Polaków Stalin z Niech żyje wojna!!! Brzyka. Tymczasem Liber pokazuje Rosjan z poczuciem europejskiej wyższości.

Bohaterów Wojny i pokoju poznajemy podczas balu, w salonie „z widokiem na wojnę”. Napoleon odnosi kolejne zwycięstwa, ale działania wojenne są tylko modnym tematem konwersacji, który kojarzy się bardziej z przygodą i szansą na karierę niż z nadchodzącym nagle realnym niebezpieczeństwem. W drugim akcie Liber przesuwa akcję w przyszłość – rzecz dzieje się w Moskwie w 2021 roku, zaś stolica Rosji jest okupowana przez żołnierzy z zachodniej Europy. Rosjanie są ofiarami. Oczywiście można dopatrzeć się w takim ujęciu szyderstwa z mitu założycielskiego Rosji – jako kraju ofiar, które muszą się bronić przed najeźdźcą. A może chodzi o to, by spojrzeć na świat oczami Rosjan, którzy myślą inaczej niż my. Tym bardziej, że wojna zawsze była dla Rosji wybawieniem z wewnętrznych opresji. Napaść Napoleona czy Hitlera złagodziła i zmieniła formę wewnętrznej dyktatury, wręcz terroru. Paradoksalnie – zjednoczyła kraj.

Finał wprowadza nowy ton. Oglądamy wojnę z perspektywy rodzin pokiereszowanych, zatomizowanych, nietworzących już wspólnoty. Nie wydaje się jednak, by Rosjanie patrzyli na siebie tak, jak sugeruje to Liber. Rosjanie cenią swoją armię i inwestują w nią, o czym świadczy ostatnia Defilada Zwycięstwa w Moskwie.

 

Nadzieja

Najbliżej frontowej rzeczywistości, najbliżej wojny na Ukrainie, jest legnicki spektakl Łukasza Kosa Iliada. Wojna. Reżyser wyjął klasyczne dzieło z antycznej ramy – rezygnując z oryginału Homera i opierając się na adaptacji z 2004 roku, jakiej dokonał współczesny włoski prozaik Alessandro Baricco.

Na scenie oglądamy świat musztry i działań wojennych. Zbrojnych Achajów zastąpili żołnierze w barwach maskujących, w moro i hełmach. Wojna została odmitologizowana: nie jest konsekwencją boskich porachunków, lecz ludzkich konfliktów. Nie tylko Putin i przywódcy Ukrainy są odpowiedzialni za wojnę. Ponoszą ją wszyscy ci, którzy zdecydowali się na udział w walkach: każdy, kto decyduje się wziąć broń do ręki i strzelać. Kos przekonuje, że wojna przypomina przebierankę i zabawę w wojsko, ale na tym podobieństwa się kończą. Przecież bitwa to nie komputerowa „strzelanka”. Pociski są prawdziwe, śmierć również. Tragizm ludzkiego losu polega na tym, że człowiek nie potrafi zapanować nad emocjami i uprzedzeniami. To one nakręcają spiralę wojny.

Inny spektakl Łukasza Kosa o tematyce wojennej to Wij. Ukraiński horror, adaptacja opowiadania grozy Mikołaja Gogola, zrealizowana w Teatrze Zagłębia w Sosnowcu. Kos wyeksponował w nim zło tkwiące w ludzkiej naturze, a nie ideologiczne i historyczne spory. Przekonuje, że wojna to nieuleczalna ludzka choroba, która egzystuje w ukryciu, by wybuchnąć niespodziewaną siłą epidemii. W przeciwieństwie do Brzyka i Klaty, Kos nie stracił jednak nadziei. Wojna to także sprawdzian człowieczeństwa, z którego ludzie wychodzą obronną ręką, jakby byli herosami.

Wnioski muszą być jednak smutne. Polski teatr bardziej wierzy w siłę bojową rosyjskiej armii oraz rosyjską siłę woli niż w to, że w razie jakiekolwiek konfliktu zdołamy się obronić. Krytykowano film Jerzego Hoffmana, który w czasach PRL-u, zgodnie z Sienkiewiczowskim przesłaniem, krzepił narodowego ducha, a za ostatnią filmową Somosierrę uznał przypomnienie Bitwy Warszawskiej 1920 roku. Pokazał Polaków zjednoczonych w obliczu wroga: żołnierzy, ludzi kabaretu, i, by zdobyć przychylność uczestników dzisiejszej debaty gender, również gejów. Tymczasem trudno spodziewać się, że w chwili próby na front pójdą ramię w ramię oddziały gejowskie oraz markietanki Joanny Szczepkowskiej, która odłoży spór o homolobby w teatrze do czasu zakończenia wojny.

Jeśli już puszczamy wodze teatralnej fantazji – łatwiej sobie wyobrazić finałową scenę z Termopil polskich, czyli rzeź warszawskiej Pragi, której przyglądają się chłodno lustra z pustej hipsterskiej knajpy. Polski teatr krzyczy: nogi za pas! Ratuj się kto może!