9/2015

Don’t worry, be happy

Tragedia Ibsena jest u Castorfa mistrzowsko zainscenizowaną farsą. Mimo podobieństw do wcześniejszych prac reżysera widać wyraźnie, że Budowniczy Solness jest dziełem znacznie dojrzalszym.

Obrazek ilustrujący tekst Don’t worry, be happy

Thomas Aurin

Publiczności wychodzącej z nowego przedstawienia Franka Castorfa towarzyszyły być może te same pytania, jakie stawia sobie bohater Ibsena, Halvard Solness. Czy skryte marzenia, do których nie mamy odwagi przyznać się otwarcie nawet sami przed sobą, mogą zaważyć na naszym losie? Spektakl, zrealizowany w prowadzonej przez Castorfa od ponad dwudziestu lat Volksbühne, opowiada jednak przede wszystkim o tym, że „nie ma róży bez kolców”, że każdej wspaniałej karierze towarzyszą także koszmary i lęki – zwłaszcza jeśli się spojrzy z punktu widzenia Solnessa. Albo samego Franka Castorfa.

Budowniczy Solness jest niepozbawioną autoironii inscenizacją, pełną aluzji do prywatnego życia artysty, choć nie autobiograficzną, bo wyjątkowo wierną opowieści norweskiego autora. Jednocześnie parodystycznie artykułowane dialogi bywają chwilami wyjątkowo niewyraźnie, przykrywane ponadto warstwami muzyki i dźwięku z telewizora albo też wykrzykiwane (mistrzowsko!) lub recytowane w języku oryginału. Sztuka Ibsena jest więc jedynie fastrygą spektaklu – za podobne zabiegi lata temu czyniono Castorfowi zarzuty, dziś zaś przyjmuje się je z entuzjazmem.

Tragedia Ibsena jest u Castorfa mistrzowsko zainscenizowaną farsą. Każdy szczegół jest tu dopracowany, choć reżyser zachowuje wiele miejsca dla przypadku. Z kuchennej szafki wysypują się dziesiątkami gumowe piłeczki, które leżą przez dalszą część spektaklu na podłodze, sprawiając, że aktorzy poruszają się w sposób nieprzewidywalny. Płynny miód, wyciskany w dużych ilościach z pojemnika, będzie się wszędzie kleił. Ten rekwizytowy i sytuacyjny humor jest dopełnieniem głównej myśli: najśmieszniejsze i najbardziej zaskakujące są ludzkie postaci, nierzadko mimowolnie. Żeby wydobyć tę śmieszność, w roli żony Solnessa zostaje obsadzony wysoki i nieapetycznie tłusty mężczyzna (Daniel Zillmann) o twarzy przypominającej do złudzenia Conchitę Wurst. Wnosi na stałe komizm do sekwencji tragicznych wspomnień z przeszłości, mimo że grane są one z pełną powagą. Z kolei Hilda (Kathrin Angerer) ubrana jest w idiotyczną czapkę-zajączka, jedynie nieco bardziej głupawą od podobnych noszonych dzisiaj na ulicach. Kiedy otrzymuje zaproszenie, aby rozgościć się w domu Solnessów, zdejmuje buty, zamieniając je na… ogromne pantofle-króliczki (dostępne w różnych wariantach w wielu sklepach z tandetą). Przed wieczorną toaletą Hilda zakłada różowy szlafrok z kapturem na głowę, w którym wygląda tak, jakby przebrała się w karnawałowy strój niedźwiadka: nawet najabsurdalniejszy wymysł nie wydaje się dla współczesnego przemysłu odzieżowego zbyt żenujący, aby nie był wart skomercjalizowania. Kiedy indziej slapstickowe etiudy aktorskie zaskakują absurdem i brawurą wykonania. Nieprawdopodobnej scenie, w której Marc Hosemann (Solness) prasuje żelazkiem pośladki Jeany Paraschivy (Kaja Fosli), można by się przyglądać godzinami.

Spektakl nawiązuje zarówno do wczesnych ibsenowskich inscenizacji Castorfa z czasów NRD (Nora z 1985 i Wróg ludu z 1988), jak i do przedstawień z pierwszych lat jego kierownictwa w Volksbühne (wśród nich znalazła się także Kobieta z morza z 1993). Szczególnie silnie kojarzy się on z kultowym Pension Schöller/Die Schlacht (1994), w którym reżyser połączył ze sobą krotochwilę Carla Laufa i Wilhelma Jacobiego z utworem Heinera Müllera, przepisując bulwarową farsę na utwór pełen grozy i czarnego humoru. Obecnie nawiązanie do czasów, kiedy sukces Castorfa i Volksbühne był już w zasięgu, zapewne budzi wspomnienia berlińskich widzów i przynosi zarazem wielu z nich pewną ulgę po serii spektakli trudniejszych, zrealizowanych tu przez reżysera w ostatnim czasie. Gracz i Gospodyni powstałe na kanwie prozy Dostojewskiego, Pojedynek według powieści Czechowa, La cousine Bette będąca adaptacją Balzaka czy ostatnia tutejsza premiera Kaputt według powieści Malapartego, aby wymienić jedynie ważniejsze z nich, ukazywały niezwykle mroczną i pesymistyczną wizję świata, także formalnie trudno dostępną dla szerszej publiczności. Większość z nich poruszała tematy drugiej wojny światowej i budziła grozę, przedstawiając reakcyjne parole prawicowe i antysemickie nagonki. Niejasność stanowiska samego Castorfa w tych sprawach budziła tym większy niepokój. Inscenizacje te były przeładowane luźnymi skojarzeniami i intelektualnymi woltami reżysera, prawie nieczytelnymi dla przeciętnego widza. Obywały się one właściwie prawie bez teatru – akcja sceniczna widoczna była dzięki projekcji wideo wyświetlanej na wielkim ekranie, a kręcone na żywo sceny rozgrywały się w pomieszczeniach ukrytych przed wzrokiem publiczności. Miało się wrażenie, że spektakle reżysera wkroczyły w nową fazę: elitarności, ale i epigoństwa, rutyniarstwa, maniery z przewidywalnymi aktorskimi „numerami”. Nie znaczy to, że w tym samym czasie gdzie indziej nie istniał nadal inny Castorf – realizowane przez niego w Monachium czy Wiedniu spektakle spotykały się z uznaniem krytyki i publiczności. W Berlinie można było je czasami obejrzeć gościnnie. Ale coraz bardziej świecącej pustkami widowni Volksbühne podczas „domowych” przedstawień jej dyrektora nie można było już tłumaczyć jedynie kapryśnością berlińskiej publiczności i przesytem stylem reżysera.

Mimo podobieństwa do wcześniejszych prac widać wyraźnie, że Budowniczy Solness jest dziełem dojrzałego Castorfa. Spektakl jest łagodniejszy niż dawniejsze realizacje, nie ma w nim elementów szoku i obrazoburstwa: scen onanizmu, sikania w majtki, potoków krwi i rzygowin. Brak w nim także golizny, jeśli nie brać pod uwagę scenografii, gdzie na wielkiej całościennej fototapecie tuli się naga lesbijska para. Obraz ten, podobnie jak cielesność Daniela Zillmanna, sprawia jednak wrażenie cytatu z dawnych prowokacji. Castorf nie wykorzystuje też prawie środków multimedialnych, a jego aktorzy nie prezentują popisowych ekscesów ani nie atakują widowni. Mimo to ten spektakl nie jest niewinną komedią, ale obrazem współczesnych czasów. W sztuce Ibsena bohaterów męczą wyrzuty sumienia z powodu ich dawnych czynów czy zamierzeń. Postaci u Castorfa nie interesują się tak naprawdę przeszłością, nie rozpamiętują swych win, wspominają krótko dawne dzieje i przechodzą nad nimi do porządku dziennego. Wyciąganie wniosków i konsekwencji nie jest w duchu ich czasów. Podobnie jest z marzeniami: chcieć rozpocząć życie od nowa i przeżyć je inaczej – ten idealizm nikogo już nie nęci. Dlatego też niemożliwe jest ibsenowskie zakończenie dramatu. Castorf pozwala je Solnessowi zamarkować i przenosi go szybko do obecnego świata. Żyjemy w czasach happy endu, zdaje się mówić reżyser, ale nie pozostawia wątpliwości co do tego, że to życie jest bardzo powierzchowne.
 

Volksbühne w Berlinie
Budowniczy Solness Henryka Ibsena
reżyseria Frank Castorf
premiera 31 maja 2015