9/2015

Cztery kobiety i fantom

Zrealizowana w ramach projektu „Lublin jest kobietą” Vulva Joanny Lewickiej to spektakl ideologicznie nieuwikłany, wolny od drastyczności i wyświechtanej krytyki patriarchalnego ładu. Za to bardzo kobiecy.

Obrazek ilustrujący tekst Cztery kobiety i fantom

Agnieszka Mazuś

Mocny tytuł i znak graficzny (czarno-biały rysunek przedstawiający sylwetkę nagiej kobiety zjeżdżającej po ostrzu brzytwy) zapowiada spektakl brutalny, może nawet zaangażowany w bieżącą obyczajowo-polityczną przepychankę. Tymczasem przedstawienie zrealizowane przez Joannę Lewicką i Stowarzyszenie Artystów „Bliski Wschód” pozostawia po sobie zupełnie inny ślad – dotyka ono świata (a raczej światów) za pośrednictwem kobiecej wrażliwości, społeczne treści kryjąc za tym, co intymne.

Twórcy przedstawienia zaanektowali niemal całą powierzchnię lubelskiej Galerii Labirynt, w skrajnych punktach umieścili cztery kobiece postaci i ich prywatne przestrzenie. Przy drzwiach widzów wita Jarosław Tomica w roli Bełzy – jedynego mężczyzny w spektaklu, przewodnika, komentatora, wokół którego ogniskują się uczucia czwórki kobiet. Po kolei prowadzi widzów do poszczególnych bohaterek, przedstawia je, mówi, jak je poznał i za co je kocha. W oczywisty sposób kojarzyć się może on z legendarnymi uwodzicielami, jak Don Juan czy Casanova, sama reżyserka przyznaje się do inspiracji Osiem i pół Federica Felliniego. Tym samym Lewicka w prosty i czytelny sposób wprowadza nas w świat swoich postaci, zgrabnie charakteryzując je przy pomocy stroju i miejsc, z którymi wydają się organicznie związane.

Jako pierwszą Bełza przedstawia swoją żonę Asenefę (w tej roli Ilona Zgiet). Ta kobieta o dziwnym i rzadkim biblijnym imieniu – nosiła je znana z Księgi Rodzaju egipska żona Józefa, zwanego czystym, gdyż okazał się odporny na wdzięki Putyfary – siedzi przy kuchennym stole, sfrustrowana, wściekła i nieszczęśliwa pilnuje ciała zmarłego właśnie męża. Jego zwłoki zawinięte w gruby całun leżą ukryte za ścianką. Później Bełza (a może jego duch) prowadzi widzów do Marty (Katarzyna Tadeusz), która w koszuli i rajstopach w salonie swojego mieszkania prasuje spódnicę. Ta pracoholiczka samotnie wychowująca dziecko wszystko robi niemal kompulsywnie, w ciągłym pośpiechu i poczuciu obowiązku, że musi poradzić sobie ze wszystkim i w każdej sytuacji. Trzecia z kobiet Bełzy, poetka Maria (Iga Załęczna), mieszka z rodzicami i najchętniej przebywa w łazience. To właśnie w tym miejscu pisze wiersze, których nikt nie chce jej wydać. Czwarta, młoda dziewczyna – występująca jako Aktorka (Angelika Kujawiak) – stale przebywa w sypialni z wielkim łożem i portretem kochanka na ścianie, przed którym pali kadzidła i odprawia dziwaczne rytuały.

Po tym wprowadzeniu Bełza oddaje głos swojej żonie i kochankom – okazuje się, że każda z nich obciążona jest jakąś traumą. Asenefa wspomina, że kiedy zaszła z mężem w ciążę, to postanowiła usunąć dziecko, by nie urodził się „drugi taki”. Marta chorobliwą aktywnością i pracą stara się nadać swojemu samotnemu życiu jakiś sens, zagłuszyć niepokój o przyszłość swoją i swojego dziecka. Pisząca swoje wiersze przy sedesie Maria ucieka od lęku przed światem, a niedoszła studentka szkoły teatralnej z małego miasta, oddając niemal boską cześć wizerunkowi Bełzy, zapomina o klęsce swoich życiowych marzeń. Ten rozkochany w każdej z osobna mężczyzna był w jakimś sensie odpowiedzią na ich najgłębsze potrzeby, każdej z nich dawał namiastkę nadziei, poczucia, że są ważne, nawet jeśli (jak to było w przypadku żony) był tylko obiektem nienawiści. Wieść o jego śmierci burzy świat całej czwórki, zaczynają do siebie dzwonić, wychodzą ze swoich przestrzeni, próbują poradzić sobie z faktem jego odejścia.

Lewicka pozwala widzom przyjmować dowolną perspektywę oglądania spektaklu. To, czego nie mogą obejrzeć, pokazuje w postaci projekcji wideo. Zbliżając i oddalając perspektywę, dokonuje psychologicznej wiwisekcji swoich bohaterek. Jedynie Bełza nie zostaje jej poddany, nie znamy jego motywacji, mężczyzna nie przeżywa autentycznie, swoje uczucia deklaruje, skrywając się za tajemniczym uśmiechem. Jarosław Tomica, aktor o silnej i wyrazistej scenicznej osobowości, został przez reżyserkę sprowadzony do swego rodzaju fantomu, będącego wyłącznie katalizatorem zdarzeń – niemal nie gra, wita się z publicznością, wprowadza w świat czwórki kobiet, by później dyskretnie się wycofać.

Wydarzenia ulegają przyśpieszeniu w momencie, gdy trzy kochanki Bełzy postanawiają wykraść jego ciało z mieszkania Asenefy. I choć im się to udaje (jest w tych staraniach sporo groteskowego komizmu), to żona przyłapuje je na cmentarzu, gdzie same, w nocy próbują pogrzebać ciało ukochanego. Po krótkiej kłótni cała czwórka dochodzi do porozumienia, w czym wydatnie pomaga wypity nad ciałem Bełzy bimber. Wtedy też następuje chwila prawdy – okazuje się, że tak naprawdę zmarłego mężczyznę kochała najmocniej żona – to ona w akcie rozpaczy rozbiera się i półnaga przytula do ciała, pozostałe, pijane, patrzą na to ze zdziwieniem: one już dokonały rytualnego pochówku i Bełza przestał być dla nich tak ważny. Każda z nich może wrócić do swojego salonu i prasowania, łazienki i pisania wierszy czy do sypialni i kadzidełek. Jedynie Asenefa – na pozór nienawidząca męża – tak naprawdę okazała się być z nim najmocniej i najgłębiej związana.

To jednak nie ta, w sumie nieco melodramatyczna, historia stanowi sedno tego spektaklu, wydaje się nawet, że to właśnie ona stanowi jego najsłabsze ogniwo. Bardziej interesująca jest gra perspektywą, krzyżowanie przez Lewicką spojrzeń aktorów i widzów, pozwalające na zbudowanie dużo ciekawszej narracji niż ta, która wynika z przytoczonej wyżej fabuły. Początkowo jej osią jest Bełza – to on organizuje i reżyseruje przestrzeń, zarówno tę dosłowną, sceniczną, jak i tę metaforyczną, w której żyją jego kobiety. Bełza-reżyser przypomina nieco Marcella Mastroianniego ze wspomnianego Osiem i pół, podobnie jak i tamten tworzy dzieło nie do końca udane i przemyślane, tyle tylko, że w przeciwieństwie do filmu Felliniego bohater Vulvy nie obnaża samego siebie, lecz te cztery kobiety, i korzystając (trochę wampirycznie) z ich wrażliwości, tworzy „spektakl”, zaspokajający jego własne ego. Dopiero śmierć mężczyzny pozwala na wyzwolenie tego, co w tych postaciach jest prawdziwe, pozwala zdemaskować kolejne „teatrzyki życia codziennego”, które sobie (raczej gorzej niż lepiej) skleciły.

Opisana wyżej postawa reżysera rodem z filmu Felliniego, szukającego nowego otwarcia, próbującego przełamać schematy, zarówno te narzucane z zewnątrz, jak i własne, wydaje się być bliska również samej Lewickiej. Pracująca w Polsce i w Niemczech reżyserka bardzo dobrze radzi sobie w przedsięwzięciach poruszających się na granicy teatru – co widać było chociażby w Śnie nocy letniej według Szekspira, zrealizowanym z udziałem więźniów z Aresztu Śledczego w Opolu Lubelskim, czy w prześmiewczym obrazku z życia lubelskiego prekariatu Przygaszeni. Przeżyj to sam, granym w niewielkiej galerii w jednym z mieszkań na Starym Mieście w Lublinie. Pracując nad Vulvą w ramach projektu „Lublin jest kobietą” (którego uczestniczki tworząc artystyczną instalację, sprawdzały, na sobie i odbiorcach, jak przebiegają granice pomiędzy tym, co publiczne i zewnętrzne, a tym, co intymne i prywatne), potrafiła zrobić spektakl ideologicznie nieuwikłany, wolny od drastyczności i mocno już wyświechtanej krytyki patriarchalnego ładu, za to bardzo kobiecy – w najlepszym tego słowa znaczeniu.
 

Galeria Labirynt w Lublinie
Stowarzyszenie Artystów „Bliski Wschód”
Vulva
reżyseria Joanna Lewicka
premiera 16 czerwca 2015