10/2015

Śpiewacy opowieści i ludzie lasu

Tegoroczny Brave trochę zagubił oryginalną ideę. Nikt dziś nie wypędza z kultury większości artystów, którzy wystąpili na festiwalu. Wielu z nich to międzynarodowe supergwiazdy.

Obrazek ilustrujący tekst Śpiewacy opowieści i ludzie lasu

Mateusz Bral

 

Abou Diarra opowiadał:

Pochodzę z Mali. Mój tato był muzykiem. Grał na balafonie, nazywanym afrykańskim fortepianem. Był łowcą. Łowca to często także uzdrowiciel. Ważna osoba we wsi. Rozwiązuje kryzysy i odpowiada za bezpieczeństwo. Tato uczył mamę i mnie sztuki uzdrawiania. Od urodzenia nie brałem zastrzyku. Nigdy nie bolały mnie zęby. Ale tato zmarł. Nie pamiętam, ile miałem lat. Nie było co jeść. Powiedziałem mamie: „Będzie lepiej, jeśli pójdę poszukać pracy”. Tuż koło naszej wioski, jakieś sześćdziesiąt kilometrów, było miasto. Nigdy wcześniej tam nie byłem. W mieście podszedł do mnie człowiek i spytał: „Chłopczyku, może szukasz pracy?”. Powiedziałem: „Tak”. On na to: „Mój ojciec zbiera ludzi do pracy w Wybrzeżu Kości Słoniowej”. Ja: „Nie mam czym tam jechać”. On: „Nie szkodzi. Ojciec cię zawiezie”. Zaprowadził mnie do innych. W sumie trzydzieści dwoje dzieci. Wsadził nas wszystkich do wielkiej ciężarówki, jak bydło. Na posterunku policji kierowca dał łapówkę i powiedział, że wiezie barany. I tak zajechaliśmy do Abidżan w Wybrzeżu Kości Słoniowej. Kierowca wysadził nas na wielkim podwórzu. Powiedział: „Nikomu nie wolno się stąd ruszyć!”. Następnego dnia wrócił z człowiekiem, który szukał dzieci do pracy w polu. Wybrał trzech chłopców. Bardzo im zazdrościłem. Nazajutrz rano ten sam człowiek powrócił. Tym razem wybrał mnie i dwóch innych. Miał samochód, nissana patrola. Wsadził nas do środka. Do dzisiaj kiedy widzę takiego nissana, to cały się trzęsę. Właśnie zmarła żona króla jakiejś wioski i król wysłał tego człowieka po jedenastu chłopców. Tyle dzieci trzeba było zabić podczas pogrzebu królowej. Jedenaście główek niewinnych dzieci należało ułożyć wokół ciała zmarłej. Główki chłopców miały tworzyć dwór królowej. Ten miał być szoferem, tamten służącym, a tamten kucharzem. Zajechaliśmy pod piwnicę. Spędziliśmy tam noc. Rano kazali nam wychodzić. Na ziemi leżał czerwony dywan. Przyszedł szef ceremonii i spytał: „Jesteście z Mali?”. „Tak”. „Byłem kiedyś w Mali, ale dawno temu. Teraz zbierajcie się, chłopcy. Pójdziecie na pola. Będziecie uprawiać maniok”. Ruszyło z nami sześciu strażników. Poszliśmy niby na te pola. Nagle strażnicy zniknęli. Widzimy trzech mężczyzn i kobietę. Mordowali dzieci. To była ich praca. Za to im płacono. Stały tam chatki. Wszedłem do jednej i zobaczyłem porozrzucane ubranka. Ściany ociekały krwią. Szybko wyszedłem. Podchodzi do nas mężczyzna i mówi: „Dzieci. Trudno. Muszę was teraz zabić. Za to mi zapłacili”. Potem idzie do auta po wiadra z lodem, żeby włożyć do nich nasze głowy. Pytam kolegów: „Co robimy?”. Jeden odpowiada: „Nic. Musimy umrzeć”. Drugi: „Nie uciekniemy stąd”. A ja na to: „Boże, nigdy nie zrobiłem nikomu krzywdy. Mój tato nikogo nie skrzywdził. Mama też. Dlaczego Bóg miałby mnie teraz tak karać?”. Zapytałem Boga: „Dlaczego!?”. Wtedy spadł deszcz. Rozpętała się wielka ulewa. Strażnicy pochowali się w chatkach. Nas zostawili na dworze. Mówię do kolegi: „Teraz albo nigdy”.

 

Taką opowieść, być może prawdziwą, snuł we Wrocławiu Abou Diarra z Mali, podczas spotkania prowadzonego przez Dagmarę Chojnacką. Dziś jest sławnym w świecie muzykiem i śpiewakiem. Nazywany bywa afrykańskim Jimim Hendriksem. Gra na instrumencie zwanym n’goni. To rodzaj harfy. Przypomina korę, ale jest znacznie starszy. Diarra wzmocnił konstrukcję swego n’goni i dodał więcej strun. Potrafi na tym instrumencie wykonać każdy rodzaj muzyki. We Wrocławiu towarzyszyli mu dwaj gitarzyści na instrumentach elektrycznych i perkusista. Występ przypominał koncert rockowy, choć Diarra miał na sobie kostium i perukę tradycyjnego łowcy. Szalał jednak po scenie i tarzał się rzeczywiście jak Hendrix. Jest też absolutnym wirtuozem swego instrumentu. Muzyka i opowieści przepływają przez malijskiego szamana niczym górskie lawiny. Abou Diarra jest łowcą, ale nie griotem.

Żeby być griotem, czyli pieśniarzem-opowiadaczem, trzeba się urodzić we właściwej rodzinie. Jak Sona Jobarteh, kuratorka tegorocznego Brave Festival, dedykowanego griotom. Jobarteh jest wnuczką największego grioty w Gambii. Nazywał się Amadu Bansang Jobarteh. Jej ojciec, Sanjally, też jest griotem. Sona zaprosiła ojca do Wrocławia i wystąpili razem na scenie Teatru Polskiego we wzruszającym i pięknym koncercie na dwie kory. Pierwszy raz zagrali razem publicznie.

Sona Jabarteh z ludu Mandingo nadała festiwalowi osobisty rys. Namówiła na przyjazd do Polski swoich afrykańskich mistrzów i nauczycieli, jak jej ojciec czy Abou Diarra. Nikt jej nie odmówił. Przemieniła Brave w festiwal gwiazd. Jobarteh, gruntownie wykształcona w Londynie, odniosła globalny sukces. Nagrywa właśnie teledysk na specjalne zamówienie prezydenta Gambii. Jest rozchwytywaną kompozytorką. Tworzy „muzykę świata” nawet do filmów hollywoodzkich. Z powodzeniem łączy głęboką znajomość tradycji z najnowszymi trendami w muzyce. Ma też ambitną misję. Zakłada w Gambii specjalną szkołę, kultywującą lokalne tradycje.

Największym griotą, który w tym roku odwiedził Wrocław, był Kassé Mady Diabaté z Mali. Pochodzi ze sławnego klanu griotów ludu Mandingo. Obdarzony jest wyjątkowo pięknym barytonem. Podczas koncertu towarzyszyli mu trzej równie wybitni rodacy. Ballaké Sissoko grał na korze, Lansiné Kouyaté na balafonie, a Badié Tounkara na n’goni. Bez gitar elektrycznych czy składu perkusyjnego czterej artyści brzmieli zadziwiająco nowocześnie. Tradycyjne pieśni ludu Mandingo niezauważenie przechodziły w blues i jazz. Zachwycił mnie ten koncert. Muzycy i pieśniarz, pełni radości, inspirowali się nawzajem i zaskakiwali. Diabaté snuł długie opowieści o własnym rodzie, o griotach, o życiu w Mali. W pewniej chwili dostrzegł na widowni brata. Zaimprowizował więc pieśń powitalną. Brat zerwał się z siedzenia. Zaczęli się ściskać. Brat przejął na chwilę mikrofon i wyjaśnił, że nie widzieli się od sześciu lat.

Mniej zachwycała Coumbane Mint Ely Warakane, griotka z Mauretanii. Podczas koncertu dzień wcześniej wpadła w trans i przedłużyła występ z trzech kwadransów do dwóch i pół godzin. Zdarła głos.

Tegoroczny Brave trochę zagubił oryginalną ideę. Nikt dziś nie wypędza z kultury większości artystów, którzy wystąpili na festiwalu. Sona Jobarteh, Abou Diarra, Kassé Mady Diabaté, fenomenalny gitarzysta Vieux Farka Touré czy najszybszy na świecie balafonista Balla Kouyaté to supergwiazdy. Nie mieszkają w Afryce. Przyjechali do Polski w ramach swoich europejskich tournée. Można ich spotkać na większości entnofestiwali, choć może nie w takim stężeniu jak we Wrocławiu. Robią wiele dobrego dla zachowania rodzimych tradycji. Mają setki uczniów na całym świecie. Ich sława ożywiła też zainteresowanie młodych Afrykańczyków starymi instrumentami i pieśniami. Łatwiej im także podróżować po Europie. Jedyna grupa, która miała przybyć bezpośrednio z Mali – Kucha Kassem – nie dostała polskich wiz…

Wyjątkiem w serii brawurowych koncertów world music były w tym roku skromne występy ludu Aka z Konga. Nazywani bywają pogardliwie – z uwagi na mały wzrost – pigmejami, czyli „piąstkami”. W języku greckim pygmē znaczy „pięść” lub „odległość od łokcia do knykci”. To nomadzi. Żyją w głębi lasów deszczowych. Ich całkowita populacja, także poza Kongiem, szacowana jest na 30 000. Aka są najbardziej egalitarną społecznością na ziemi. Mężczyźni i kobiety wedle potrzeby wymieniają się rolami. Zdarza się, że kobiety polują nawet w ósmym miesiącu ciąży. Mają też własne tańce i pieśni, w których naśmiewają się z mężczyzn. W jednym z takich tańców kobiety śpiewają: „Penis jest już martwy! Wagina rządzi!”. Ojcowie tymczasem chętnie opiekują się dziećmi.

Pasterze i mieszkańcy wsi pogardzają ludźmi lasu. Drażni ich nagość i brak pruderii. Do tego Aka są coraz sławniejsi. Zachowali żywą skamielinę pierwszego języka człowieka: tonalną śpiewomowę. Na dowód hipotezy, że język ludzki narodził się ze śpiewu, uczeni często przytaczają nagrania ludu Aka. Ich mowa nie odróżniła się jeszcze w pełni od śpiewania. Potrafią też improwizować muzykę czterema głosami równolegle. Rozwinęli unikalny śpiew interaktywny. To fenomen na skalę globalną. W roku 2003 polifoniczny i polirytmiczny śpiew ludu Aka wpisany został na listę światowego dziedzictwa UNESCO.

Trzy lata temu pewien szwajcarski impresario i Sorel Eta z ludu Bantu, znający język aka, stworzyli z leśnych śpiewaków grupę Ndima – „las”. Dopiero w tym roku udało się włączyć Polskę do ich trasy objazdowej. Spotkanie z tymi ludźmi to niezwykłe doświadczenie. Czułem się jednak nieswojo. Bo nie wiedziałem, czy wspieram ich ginącą kulturę, czy może raczej kolonizuję i pozwalam kilku cwaniakom dorobić się na biednych ludziach. Brave w tegorocznej formule, chwilami bardzo atrakcyjnej, promował asymilację i widowiskową komercję. Co stwierdzam ze smutkiem. Organizatorzy powinni chyba przemyśleć przyszłość festiwalu.
 

Brave Festival 2015
„Griot”
Wrocław, 10–17 lipca 2015