11/2015

Rozgrywki w kulisach

Samorządy sprawujące mecenat nad większością polskich teatrów działają ostatnio jak udzielne księstwa za czasów rozbicia dzielnicowego. Coraz częściej negują misję kulturotwórczą, istotny element polskiej racji stanu.

Obrazek ilustrujący tekst Rozgrywki w kulisach

Łukasz Giza / Agencja Gazeta

 

W polskim środowisku teatralnym krąży widmo sentymentu do scentralizowanej polityki kulturalnej. Wyraża się w nim tęsknota za stabilnym mecenatem państwa, a marzenie o nim jest niczym innym jak konsekwencją złego funkcjonowania teatrów w systemie stworzonym w wyniku reformy samorządowej. Reforma się udała. Ale teatrom jest coraz gorzej.

Samorządność jest de facto jedynym ustrojowym postulatem „Solidarności”, który zrealizowano, bo wielka była obawa przed zachowaniem przy życiu państwowego molocha w zmutowanej, postkomunistycznej postaci. Wierzylismy, że w radach miast i w sejmikach zasiądą lokalne elity, którym na sercu leży dobro regionalnej kultury, w tym teatru. Niestety, demokracja samorządowa w ciagu dwóch dekad stała się skomplikowaną hybrydą – układem niedających się przewidzieć personalnych zależności. Poddawana wpływom nie zawsze pozytywnych mechanizmów rynkowych, zmienia się i mutuje. Samorządy często kierują się zasadą, w myśl której teatry mają zarabić na swoją działalność, wprowadzając na afisz mało ambitny repertuar popularny. Piękna idea subsydiarności w kulturze, czyli przenoszenia odpowiedzialności za instytucje kultury na poziom władz lokalnych, coraz częściej zderza się z niepiękną praktyką. Niemal normą staje się, że ludzie teatru muszą dogadywać się z urzędnikami bez kwalifikacji kulturalnych, ludźmi, którzy nie rozumieją zasad sztuki i traktują scenę jak rozrywkę dla nowobogackich. Znamy taki teatr z Ziemi obiecanej Reymonta, co plastycznie pokazał w swoim filmie Andrzej Wajda.

 

Ruch należy do Wrocławia

Wiadomo już na pewno, że generalnym błędem było przesunięcie odpowiedzialności za największe i najważniejsze teatry na samorządy wojewódzkie i ich sejmiki. To obszar, gdzie doszło i dochodzi do największych konfliktów oraz napięć.

Kluczowy przykład to oczywiście Teatr Polski we Wrocławiu, który, wbrew nazwie i usytuowaniu, jest instytucją marszałkowską Dolnego Śląska. Samorząd ma płacić za utrzymanie budynku i zespołu, zaś Ministerstwo Kultury – za działalność artystyczną. Ale już od kilku lat dyrektor Teatru Polskiego Krzysztof Mieszkowski alarmuje, że ustalenia dotyczące współprowadzenia teatru przez samorząd i ministerstwo są łamane. Resort wywiązuje się ze swojej deklaracji, zaś podlegający zmianom personalnym zarząd – nie. Oczywiście, w tle jest sprawa malejących podatków płaconych przez KGHM do dolnośląskiego budżetu oraz „janosikowego”, które ściągane jest z Dolnego Śląska do budżetu centralnego. Ale największy chyba problem sejmiku polega na tym, że trudno jest pogodzić cele i specyfikę podległych mu scen w Legnicy, Jeleniej Górze, Wałbrzychu oraz w metropolitarnym Wrocławiu. Również ze względów finansowych. Włodarzy regionu, którzy mają na głowie sprawy związane z dolnośląską prowincją – mniejszymi miastami, miasteczkami i wsiami – może irytować fakt, że łożą na teatr, który de facto obsługuje miasto Wrocław, zadowalające się rolą organizatora kameralnego Teatru Współczesnego.

Osobnych dociekań wymaga kwestia, czy mieszkańcy Dolnego Śląska odwiedzają Teatr Polski i jak często. Albo, inaczej formułując pytanie, czy sumy zebrane z podatków mieszkańców Dolnego Śląska rzeczywiście przeznaczane są na ich wizyty w Polskim. A może w ten sposób dotują oni także mieszkańców bogatego, również jeśli chodzi o życie kulturalne, Wrocławia? Nie wydaje się, by samorząd dolnośląski zmienił swoją postawę. Można się raczej spodziewać „polityki salami”, czyli małych, ale konsekwentnie wprowadzanych finansowych cięć. Również dlatego, że urzędnicy nie mają pojęcia o wartości artystycznej wystawianych w Polskim spektakli.

Wiadomo już, że Ministerstwo Kultury nie zdecyduje się na wpisanie Polskiego na listę narodowych instytucji kultury, gdzie jest miejsce tylko dla takich scen jak Teatr Wielki – Opera Narodowa, Teatr Narodowy i Narodowy Stary Teatr. Formuła współprowadzenia przez Ministerstwo Kultury Polskiego to wszystko, co mógł dyrektor Mieszkowski uzyskać na Krakowskim Przedmieściu.

Dlatego docelowym rozwiązaniem powinno być włączenie się władz Wrocławia w finansowanie Teatru Polskiego, który jest przecież wizytówką miasta w kraju i za granicą. Ruch znajduje się po stronie prezydenta Rafała Dutkiewicza. Byłoby to naturalnym ukoronowaniem roku 2016, kiedy kierowana przez niego metropolia będzie czerpać profity z tytułu Europejskiej Stolicy Kultury.

 

Stałe reguły

O tym, że samorządy wojewódzkie nie są i nie mogą być optymalnym partnerem dawnych wojewódzkich scen, świadczy również przykład Teatru Polskiego w Warszawie. Marszałek Adam Struzik nie ma pieniędzy, zaś dyrektor Andrzej Seweryn nieustannie obawia się kolejnych cięć. Także na ulicy Karasia problemem jest to, że teatr o skali sceny narodowej finansowany jest przez zarząd, który ma na głowie sprawy regionu: Ciechanowa czy Grodziska Mazowieckiego. Trudno uwierzyć, by mieszkańcy mazowieckich miast bywali częściej widzami Polskiego niż obywatele Warszawy. Polski jest więc perłą w teatralnej koronie marszałka Mazowsza, ale też i powodem bólu głowy.

Szkoda, że w dzisiejszej dyskusji o modelu teatralnym nie pamięta się przestróg, jakie w czasie reformowania systemu, w początku lat dziewięćdziesiątych, głośno wypowiadał Tadeusz Bradecki, ówczesny dyrektor Starego Teatru. Reagował na pomysł, by tę najważniejszą wówczas teatralną scenę w kraju – Narodowy w Warszawie nie był jeszcze odbudowany – oddać pod opiekę marszałka sejmiku małopolskiego. Dyrektor Bradecki położył się wtedy jak Reytan przed drzwiami ministerialnego gabinetu i tylko dzięki jego determinacji oraz środowiska artystycznego Krakowa – Stary ocalał. Wyobraźmy sobie dzisiejsze przepychanki szefa teatru z urzędnikami odpowiadającymi za Gorlice, Zakopane czy Wieliczkę. Afera byłaby większa niż w sprawie Do Damaszku czy odwołanych prób Nie-boskiej komedii Frljicia. I słusznie. Bo jak marszałek małopolski miałby jednocześnie utrzymać Teatr im. Juliusza Słowackiego i Stary?

Kolejnym przykładem niestabilności dużych instytucji kultury w regionach jest Opera Podlaska, pyszniąca się dumną nazwą Europejskie Centrum Sztuki. Do dziś nie znamy faktycznych powodów odwołania dyrektora Roberto Skolmowskiego, a coraz głośniej mówi się o roszadach wynikających z potrzeb polityki personalnej PSL. Tymczasem marszałkowie wojewódzkich samorządów, zwłaszcza poza największymi miastami, mają chyba obowiązek uzgadniać politykę kadrową w instytucjach przynoszących dochody i apanaże. Ale teatr znajduje się na marginesie zainteresowania politycznych stronnictw.

Wyjątkiem jest Teatr Wybrzeże. Władysław Zawistowski, dyrektor Departamentu Kultury sejmiku pomorskiego jest pisarzem, dramaturgiem o solidarnościowych korzeniach. Z podległych mu instytucji kultury nie dochodzą żadne głosy protestów. Dodatkowo Teatr Wybrzeże, kierowany sprawnie i ambitnie przez dyrektora Adama Orzechowskiego, może liczyć na ministerialne współfinansowanie. Trzeba dodać, że dysponuje budżetem mniejszym niż Stary Teatr i Teatr Polski we Wrocławiu, grając na trzech scenach, również w wakacje.

Idealną atmosferę na Wybrzeżu popsuł nieco tryb nominacji w Teatrze Muzycznym w Gdyni. Potwierdził bowiem obawy, że sejmiki nie działają według określonych zasad, tylko zachowują się jak udzielne księstwa. Na początku rozpisano konkurs na stanowisko dyrektora Teatru Muzycznego. Ale nominacja była wynikiem personalnej decyzji sejmiku, nie zaś decyzji konkursowych jurorów. Dziś, kiedy za kulturalne plenipotencje odpowiada osoba świadoma potrzeb i zagadnień kultury – można spać spokojnie. Co jednak będzie się działo, gdy dojdzie do personalnych i pokoleniowych roszad? Nietrudno przewidzieć, bo zły pieniądz wypiera pieniądz dobry.

 

Subiektywizm

W nazbyt wielu samorządach sprawy sztuki załatwia się w kulisach. O niestabilności instytucji kultury przy zmieniającym się układzie personalnym władzy przekonał się Tomasz Konina, dyrektor Teatru im. Jana Kochanowskiego w Opolu. Prawdą jest, że jego ambitne plany nie zawsze przynosiły oczekiwane efekty. I tak bywa w teatrze. Jednak swoją działalność ekonomiczną dyrektor konsultował z urzędnikami. Zmiana w zarządzie sejmiku sprawiła, że nowi włodarze pozbawili Koninę fotela dyrektorskiego, obciążając go odpowiedzialnością za kryzys finansowy. Jego następca Norbert Rakowski dostał mocny sygnał jak konstruować repertuar: księgowość musi być na pierwszym miejscu. Październikowe decyzje nowego dyrektora to potwierdzają. Na afisz wchodzą głównie farsy, zdejmowany jest repertuar bardziej wymagający. Oby nie był to kierunek całej dyrekcji.

Najbardziej żenujące zakulisowe rozgrywki prowadzono w Toruniu. Sprawa konkursu na nowego dyrektora Teatru im. Wilama Horzycy była szyta grubymi nićmi od samego początku. Zarówno minister kultury, jak i Instytut Teatralny, ZASP i związki zawodowe delegowały swoich przedstawicieli do jury konkursowego z przeświadczeniem, że oto przy otwartej kurtynie dokona się prawomocny wybór dyrektora. Tymczasem marszałek Piotr Całbecki prowadził grę o wiele bardziej złożoną. Jego głównym celem wcale nie było przeforsowanie Piotra Machalicy, który był brany pod uwagę, ale wprowadzenie do Teatru im. Wilama Horzycy Anny Wołek, szefowej Kujawsko-Pomorskiego Impresaryjnego Teatru Muzycznego, skoligaconej z urzędnikami sejmiku. Gdy przepadł Machalica, a Wołek straciła szansę – marszałek unieważnił całą procedurę.

Szum wokół konkursu wywołany tym, że jego prawomocny zwycięzca Romuald Pokojski nie został przez marszałka nominowany, nie skończył się w mediach. Sprawa znajdzie finał w Wojewódzkim Sądzie Administracyjnym. A jeśli sąd wyda dla marszałka niekorzystne orzeczenie – byłoby dobrze, gdyby zapłacił za swoje machinacje utratą posady. Byłby to znaczący precedens świadczący o tym, że kultura się liczy i nie warto przy niej majstrować.

Zupełnie inaczej zakończył się konkurs w Poznaniu, gdzie jury wybrało na dyrektora naczelnego Teatru Polskiego Marcina Kowalskiego, ten zaś nominował na swojego artystycznego zastępcę Macieja Nowaka, wieloletniego dyrektora Instytutu Teatralnego. Przez dłuższy czas sprawa trwała w zawieszeniu, a prezydent Poznania Jacek Jaśkowiak przed podpisaniem nominacji ważył „za i przeciw”, jakie związane były z Maciejem Nowakiem. Nie da się ukryć, że sprawa nabrała również charakteru polityczno-obyczajowego. Oprócz zasług w kreowaniu młodych twórców (Klata, Strzępka, Demirski, Zadara), omawiano publicznie preferencje seksualne Nowaka. Ostatecznie prezydent Jaśkowiak podpisał nominację. Ponownie jednak zadziałał subiektywny wybór, nie zaś zasady konkursowe. Dlatego warto stworzyć klarowne kryteria nominacji, od których nie ma wyjątków.

 

Legnicki przykład

Kwestie dyrektorskich nominacji w Białymstoku, Opolu i Toruniu, a także kryzys mecenatu w Polskim we Wrocławiu to sprawy, które wyszły na jaw, przedostały się do opinii publicznej. Można domniemywać, że w wielu ośrodkach zamiatane są pod dywan albo też kooperacja dyrektorów z władzami samorządowymi wymaga dobrych osobistych relacji, czyli znajomości. Są przecież teatry, które wegetują na poziomie lokalnym, i ani władze, ani dyrektorzy nie mają żadnych ambicji zmiany na lepsze. Takie ambicje ma dyrektor Jan Nowara, po raz drugi kierujący rzeszowskim zespołem, którego wspiera Joanna Chojka.

Oczywiście, każde z miast ma swoje uwarunkowania, które trzeba brać pod uwagę i nikt nie zna ich lepiej jak „lokalsi”. Jednak naprawdę dużo jest teatrów działających w myśl rosyjskiego przysłowia „Tisze jediesz, dalsze budiesz”. Obserwując mapę i repertuar ogólnopolskich festiwali, łatwo wskazać dyrektorów, których repertuarowe propozycje nie mogą liczyć na zainteresowanie poza prowincjonalnymi opłotkami. Najczęściej imprezy te wegetują w symbiozie z lokalnymi mediami oraz samorządową władzą. Ta zaś, będąc głównym bądź jedynym dostawcą reklam, uzależnia od siebie prasę czy telewizję, blokując szansę na nieskrępowaną debatę i krytykę.

Są miasta, które znikają z mapy teatralnej kraju, nie tylko festiwali, ale i licznych konkursów ministerialnych organizowanych z myślą o najmniejszych ośrodkach. W praktyce może oznaczać to tylko jedno: powolny odpływ widzów lub kształtowanie ich gustów w fatalny sposób.

Wzorcem dla innych powinny być te władze samorządowe, które niegdyś zaryzykowały zmianę i wraz z dyrektorami czerpią z krzewienia kultury wymierne korzyści promocyjne. W Legnicy dyrektorem teatru został Jacek Głomb. Wiele można pisać o jego wciąż trwającej dyrekcji. Ale fakt, że spektakle z mniejszego ośrodka, takie jak Ballada o Zakaczawiu, poświęcone przeszłości miasta, oraz Made in Poland czy Orkiestra znalazły się na antenie TVP, jest bez precedensu. Dyrektor Głomb dalej rozwija tematykę lokalną takimi spektaklami jak Moja Bośnia. Aktywizuje własną scenę, sprowadzając takich reżyserów jak Piotr Cieplak czy Łukasz Kos.

Włodarzom opolskiego teatru warto przypomnieć transmisję Matki Joanny od Aniołów Bartosza Zaczykiewicza na antenie TVP. I życzyć powtórki takich sukcesów, co będzie trudne w przypadku kierowania się wyłącznie rachunkiem ekonomicznym oraz lansowaniem fars, do czego oby nie doszło.

 

Królewski Kraków

Przykładem dla wielu samorządów mogą być władze Krakowa z Jackiem Majchrowskim na czele. W sferze teatru lokalny samorząd startował w cieniu gigantów: narodowego Starego i wojewódzkiego Słowackiego. Tymczasem udało się wdrożyć rozwiązania nowatorskie, ambitne. Bo też Kraków po latach kultury bazarowej, festyniarskiej postanowił wypracować oryginalną strategię artystyczną. W tym celu stworzył Krakowskie Biuro Kultury, którego działaność przynosi świetne owoce. Miasto wspiera Łaźnię Nową pod dyrekcją Bartosza Szydłowskiego, która z centrum Krakowa przeniosła się do Nowej Huty. Powstała tam od fundamentów instytucja zakorzeniona w środowisku lokalnym. Łaźnia tworzy nowy wymiar społecznego teatru, angażując do tworzenia swoich spektakli okolicznych mieszkańców. Ale ma też ambicje ogólnopolskie, czy wręcz kontynentalne. Wyraża je poprzez wspierany przez Kraków festiwal Boska Komedia, bodaj najważniejszy w Polsce. Przygotowywane przez Bartosza Szydłowskiego cykle tematyczne, prapremiery oraz konkurs, w którym oceniającymi jurorami są specjaliści z całego świata, to grudniowe ukoronowanie roku w polskim teatrze. Daje też Krakowowi tytuł gospodarza nieformalnego zjazdu najważniejszych krytyków, kuratorów i dyrektorów teatralnych – teatralnej uczty u Wierzynka.

Łaźnia Nowa to nie jedyny sukces Krakowa. Imponuje działalność Teatru Bagatela kierowanego przez Jacka Schoena. Nie wystarcza mu największa frekwencja w kraju, wywalczona dzięki inscenizacjom fars i komedii. Na małej scenie sięga po ambitny repertuar – światową klasykę i polską nową dramaturgię. Przyciąga też aktorów Starego i Słowackiego. Na wyniki nie trzeba było czekać. Tato z Bagateli trafił na telewizyjny ekran i znalazł się w finale Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Nie da się ukryć, że sukces kulturalny Krakowa przyszedł nie tylko dzięki Jackowi Majchrowskiemu. Prezydent potrafił dobrać sobie dobrych ekspertów – Filipa Berkowicza i Magdalenę Srokę. Tak dobrych, że Sroka wygrała konkurs na stanowisko dyrektora Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej. Oby jej odejście do Warszawy nie osłabiło kultury w dawnej stolicy Polski.

 

Nowe sale

Tymczasem najnowsza historia teatru w Warszawie to materiał na nową odsłonę kina moralnego niepokoju. Przez lata można było odnieść wrażenie, że samorząd warszawski nie ma planu na kulturę, a teatru chętnie by się pozbył. Jacek Weksler odszedł, zanim pozwolono mu cokolwiek zrobić, a było to konsekwencją politycznych zmian. W takich okolicznościach osobą odpowiedzialną za teatr stał się Marek Kraszewski. Mieliśmy do czynienia z degradacją i zastojem, jak za Gomułki. Takie flagowe inwestycje, jak budowa nowej siedziby TR Warszawa oraz Nowego Teatru, do dziś się ślimaczą, co jest skutkiem dawnych zaniedbań.

O ile otwarcie Nowego może odbędzie się już wiosną 2016 roku, o tyle TR Warszawa mógł się do tej pory popisać jedynie wirtualną wycieczką po miejscu, w którym teatr stanie w 2020 roku. Oby!

Problem Warszawy polega na tym, że ma zbyt wiele dotowanych scen, które są obciążone etatami i obsługą rachunków, nie mając pieniędzy na produkcję. Drogą powolnych wykruszeń, związanych z powikłaną sytuacją własnościową, dochodzi do niepozornych fuzji. Teatr Scena Prezentacje połączono niedawno z Komedią.

Fuzji być może powinno być więcej. Jednej należało jednak bezsprzecznie uniknąć: połączenia Teatru Na Woli, Dramatycznego i Przodownika pod dyrekcją Tadeusza Słobodzianka. Ciągłe konflikty w łonie zespołu, dyktatorski styl bycia i pracy dyrektora przy znikomych efektach artystycznych, nawet przy okazji wystawiania własnych sztuk, przekonuje, że koncern Słobodzianka nadaje się do podziału, zaś jego dyrekcja do przemyślenia.

Warto też zastanowić się nad stworzeniem doskonale wyposażonego centrum, które mogłoby gościć spektakle impresaryjne. Pozwoliłoby to uniknąć rozpraszania dotacji na wiele podmiotów i sal. Dałoby szansę na stworzenie instytucji, która gra w systemie zachodnim. Kto wie – może również abonamentowym, prezentując każdego dnia spektakl grany setami, do wyczerpania chętnych. Taka sala mogłaby partycypować w zyskach z objazdu eksploatowanych w mieście przedstawień. Może jest to model, który powinny rozważyć wszystkie samorządy mające ochotę na lżejszy repertuar.

Bo największe dotacje samorządy powinny łożyć na realizację misji, czyli pokazywania wieloobsadowych, bogatych scenograficznie wystawień klasyki bądź też najważniejszych tytułów polskiej dramaturgii współczesnej. Tym zaś mogą zająć się wyłącznie dyrektorzy wyłonieni bez gry w kulisach i sprawujący władzę w teatrze przez całą kadencję. Nie powinno jej przerywać urzędnicze widzimisię albo wynik wyborczy.