Teatr bardzo ubogi
Paweł Passini realizując Halkę, poczuł w sobie Grotowskiego i postanowił odnieść się do minionych doświadczeń haitańskich, aczkolwiek w sposób dość osobliwy.
Katarzyna Zalewska
Skoro nie potrafimy już niczego przeczytać uważnie, zawsze możemy przeczytać od nowa, po swojemu, umiejscawiając naszą lekturę w którymś z modnych ostatnio dyskursów.
Tak właśnie postąpili Joanna Malinowska i C.T. Jasper, zwycięzcy konkursu na tegoroczną prezentację w ramach weneckiego Biennale, która przybrała postać filmowej dokumentacji z plenerowego „przedstawienia” Halki – między innymi z udziałem artystów poznańskiego Teatru Wielkiego – w odludnej wiosce Cazale na Haiti. Szczęściem dla obojga artystów krytycy, publicyści i kuratorzy też już niczego uważnie nie czytają, uszło więc ich uwadze, że w przedsięwzięciu Halka/Haiti. 18°48’05”N 72°23’01”W absurd dosłownie gonił absurd. Pomysłodawcy odwołali się z grubsza do teorii postkolonialnej i obwieścili, że punktem wyjścia dla ich projektu był Fitzcarraldo Herzoga. „Zafascynowani wiarą Fitzcarralda w uniwersalną moc opery, ale i świadomi nadmiernej filmowej neutralizacji jego postawy ufundowanej na kolonialnej relacji sił, autorzy zdecydowali się podważyć mit romantycznego bohatera poprzez zmierzenie się z realizacją jego szalonego planu w konkretnych społeczno-politycznych realiach” (z oficjalnej strony Zachęty).
Mniejsza z tym, że oglądanie Fitzcarralda przez pryzmat postkolonializmu nie ma żadnego sensu, bo to chyba najdobitniej w całej twórczości Herzoga zarysowany portret człowieka faustowskiego. Mniejsza z tym, że mieszkańcy wioski Cazale są potomkami polskich legionistów, którzy raczej padli ofiarą rasistowskiej konstytucji z 1805 roku, niż stali się beneficjentami tego aktu. Wylądowali na Haiti, bo nie bardzo było wiadomo, co z nimi począć. Dowódca kontyngentu francuskiego oświadczył, że to „ludzie ciężcy i apatyczni, obcy naszym zwyczajom, w ogromnej odległości od swojej ojczyzny, tracą tu całą swą energię, nie mogąc podołać trudom marszów i są przerażeni niebezpieczeństwami wojny kolonialnej, o której nie mają pojęcia. Jest niemożliwe użycie ich inaczej, jak w garnizonach, a i to niebezpiecznie im powierzać”. Najpierw pilnowali więzień na Haiti, potem udali się na Jamajkę, gdzie odmówili wcielenia do armii brytyjskiej, więc przegoniono ich z powrotem, machnięto na nich ręką i nadano im haitańskie obywatelstwo. Mniejsza z tym, że z tej zapomnianej przez Boga i ludzi „Polonii” uczynił sobie maskotkę krwawy dyktator Papa Doc, który wprawdzie nienawidził Mulatów, ale jeszcze bardziej nienawidził Francuzów. Notabene ten sam Papa Doc zniszczył ostatnie pamiątki i dokumenty, które mogły jeszcze jakkolwiek łączyć tych ludzi z krajem ich biologicznych przodków. Kiedy jednak przeczytałam w jednym z wywiadów z Malinowską, że Włodzimierz Wolski był socjalistą, że Halka to taka nasza Madame Butterfly, a jej libretto jest „prawdopodobnie” pierwszym w dziejach opery librettem w języku polskim, ręce mi opadły.
Autorzy projektu Halka/Haiti mogli równie dobrze zawieźć w haitańskie góry Śpiewaków norymberskich Wagnera, po czym „wystawić” ich na poboczu wiejskiej drogi, wśród pobekujących kóz i przejeżdżających motocykli. I tak nikt by nic nie zrozumiał, i tak wszyscy bawiliby się całkiem nieźle, a przedsięwzięcie nie dopełniłoby żadnych wymogów eksperymentu antropologiczno-kulturowego. Wziął w nim udział również Paweł Passini, i to już po tym, jak dyrektor Teatru Wielkiego w Poznaniu zaproponowała mu wyreżyserowanie Halki na swojej scenie.
Jego refleksje po tym dziesięciodniowym wyjeździe okazały się równie powierzchowne, jak w przypadku Malinowskiej i Jaspera – tak przynajmniej można wnosić z jego licznych wypowiedzi przedpremierowych. Poczuł jednak w sobie Grotowskiego i postanowił odnieść się do minionych doświadczeń haitańskich, aczkolwiek w sposób dość osobliwy. Chcąc uzmysłowić współczesnemu odbiorcy, na czym polega mezalians, zastąpił nakreślony przez Wolskiego w libretcie konflikt społeczny – konfliktem międzygatunkowym. Z początku myślałam, że ci wszyscy górale w kostiumach kozic, muflonów i żubrów są odniesieniem do praktyk voodoo (skądinąd też bezsensownym), ale Passini nie pozostawił mi żadnych wątpliwości. To naprawdę są kozice, muflony i żubry. Często pokiereszowane, co dotyczy między innymi Jontka, muflona, który stracił jeden z rogów, być może w jakimś bliżej niesprecyzowanym rytuale godowym. Określenie przynależności systematycznej Halki przerosłoby nawet Linneusza. Jej tyleż monstrualna, co groteskowa suknia nasuwała jednak skojarzenia z organizmem umiejscowionym na samym dole drabiny ewolucyjnej – bo ja wiem? Stułbią, wieloszczetem, w najlepszym razie jakimś pierwotnym skorupiakiem. W każdym razie jej romans z Januszem wydawał się w tym kontekście równie nieprawdopodobny, jak wierne uczucie, którym darzył ją muflon. Ciekawe, co na to postkolonialiści?
Uprzywilejowana grupa panów okazała się grupą panów w sensie jak najbardziej dosłownym. Całą szlachtę – bez względu na wiek, płeć i pozycję społeczną – Passini ubrał we fraki, przyprawił jej wąsy i zaczesał w modne, samurajskie kucyki na czubkach głów. Po pierwszym szoku nie sposób opędzić się od myśli, że całe to towarzystwo musi szukać partnerów do rozrodu poza własnym gatunkiem, chyba że rozmnaża się przez pączkowanie. Z drugiej strony trudno zakładać, że potomstwo Janusza ze związku z tajemniczym bezkręgowcem wda się w tatusia, więc może w tym tkwi źródło konfliktu? Passini nie ułatwił nam rozstrzygnięcia tego dylematu, plasując akcję większości pierwszego aktu na kilku poziomach widowni oraz w kuluarach, co całkowicie uniemożliwiało śledzenie i tak wątło umocowanej narracji. Później bohaterowie szczęśliwie przenieśli się na scenę, zabudowaną wyjątkowo odpychającymi i na domiar złego fatalnie oświetlonymi dekoracjami (Zuzanna Srebrna), które skojarzyły się komuś celnie ze zboczem górskim po przejściu katastrofalnego w skutkach huraganu. Jeśli dodać do tego półamatorską i zgoła nienowoczesną choreografię Weroniki Pelczyńskiej oraz restauracyjny przegląd tygodnia, czyli rzutowane gdzie popadnie projekcje z młodą Halką, starą Halką (tym razem najzupełniej ludzką i płci zdecydowanie żeńskiej), dzieckiem Halki oraz fragmentami filmu Malinowskiej i Jaspera, otrzymamy żałosne pandemonium, pod którym nie podpisałby się żaden, choćby najbardziej wywrotowy reżyser Regieoper.
Jedno nie przestaje mnie zdumiewać. Jak na to wszystko zgodził się Gabriel Chmura, kierownik muzyczny przedstawienia? Inscenizacji, która do tego stopnia zaburzałaby zawarte w partyturze relacje dźwiękowe i utrudniałaby zadanie śpiewakom, nie widziałam chyba nigdy w życiu. Chór nie słyszał solistów i nawzajem. Nieszczęsna Halka plątała się tak rozpaczliwie w swoim kilkunastokilogramowym kostiumie, że nie starczało jej czasu ani sił na śpiewanie (choć muszę przyznać, że występująca w drugiej obsadzie Monika Mych-Nowicka starała się, jak mogła). Trudno mi rozsądzić, czy Natalia Puczniewska (Zofia) i Jaromir Trafankowski (Janusz) wypadliby lepiej, gdyby reżyser dał im choć cień szansy na rozwinięcie interpretacji i zbudowanie swoich postaci. Na szczęście Passiniemu zupełnie zabrakło pomysłu na arię Szumią jodły…, dzięki czemu jednorogi Piotr Friebe mógł spokojnie usiąść na scenie i dać popis kulturalnego, bezpretensjonalnego, świetnego technicznie śpiewu, z jakim rzadko mamy do czynienia w polskich teatrach operowych.
Muzyka parła naprzód jak lawina, zmiatając po drodze wszystko: subtelności dynamiczne i agogiczne, szczegóły artykulacyjne, plany dźwiękowe w orkiestrze. Słów przeważnie nie dało się rozróżnić, nikt za nikim nie nadążał, nikt na nikogo się nie oglądał. Oszołomiona tym zgiełkiem, nawet nie zwróciłam uwagi, że w pierwszym akcie zabrakło Mazura. Odnalazł się niespodziewanie w finale, już po śmierci Halki, odtańczony przez miejscowy balet z finezją dresiarzy z dyskoteki na ścianie wschodniej i zakończony zbiorowym skokiem w przepaść w ślad za zhańbioną protagonistką. Cynicy mawiają, że z każdej sytuacji jest jakieś wyjście: niekiedy tym wyjściem jest samobójstwo.
Teatr Wielki im. Stanisława Moniuszki w Poznaniu
Halka Stanisława Moniuszki
reżyseria Paweł Passini
premiera 26 czerwca 2015