12/2015

Klata, bohater ludu

Wróg ludu Ibsena z Juliuszem Chrząstowskim to najbardziej komunikatywny i klarowny spektakl Jana Klaty od czasu objęcia dyrekcji Starego Teatru.

Obrazek ilustrujący tekst Klata, bohater ludu

Magda Hueckel

 

Złoty Yorick dla Klaty za Króla Leara na tegorocznym Festiwalu Szekspirowskim w Gdańsku okazał się przepowiednią tego sukcesu. Kolejną stała się Nagroda im. Aleksandra Zelwerowicza przyznana w tym roku Juliuszowi Chrząstowskiemu za rolę Orcia w spektaklu nie-boska komedia. WSZYSTKO POWIEM BOGU! Strzępki i Demirskiego. Już wcześniej Klata powierzył mu rolę tytułową doktora Stockmanna we Wrogu ludu Henryka Ibsena. Dramat napisany w 1888 roku, gdy formowały się nowoczesne społeczeństwa Europy, idealnie komponuje się z problemami dzisiejszej Polski i jej drapieżną wersją kapitalizmu. W sztuce Ibsena jak w soczewce skupiają się wszystkie dylematy demokracji, która stanowi skomplikowaną grę powiązań, gdzie każdy zależy od każdego, a status quo jest jak antyczne fatum i nie wydaje się, żeby można było cokolwiek zmienić na lepsze.

Mamy we Wrogu ludu niezwykle aktualny problem ekologii: w uzdrowisku żyjącym z turystów ujęcie wody, jak się okazuje, jest zatrute. Wszystko zresztą od początku budowy wodociągu na to wskazywało i coś z tym fantem trzeba wreszcie zrobić. Trzeba, ale dobrobyt obywateli zależy od tego, czy przyjadą kuracjusze. Dylemat mają pracownicy gazety, która chce ogłosić hiobowe wieści spisane piórem doktora Stockmanna, a przecież przyszłość tytułu zależy od reklam burmistrza. Rzecz komplikuje jeszcze bardziej zależność rodzinna: burmistrz jest rodzonym bratem doktora, który zawdzięcza mu stanowisko głównego lekarza uzdrowiska.

 

Papierowa hydraulika

Doktor Stockmann grany przez Juliusza Chrząstowskiego jest freakiem. Starszym, duchowym ojcem dzisiejszych hipsterów. Daleko mu do stereotypu skandynawskiego pedanta i perfekcjonisty, który ma obsesję na punkcie higieny. W pierwszej scenie oglądamy doktora w przestrzeni, którą Justyna Łagowska zaprojektowała jako pastisz squatu w dawnej pływalni. Kafle basenu dawno już wody nie widziały, ale wciąż łatwo dostrzec, dokąd sięgała zanieczyszczona breja. Osad po niej aż kłuje w oczy. Pośrodku piętrzy się papierowa namiastka instalacji hydraulicznej – patchwork z rożnych domowych sprzętów, prawdopodobnie z IKEI. Tylko cudem trzyma się w kupie. Gdy do squatu wchodzi Burmistrz (Radosław Krzyżowski pozyskany z Teatru im. Juliusza Słowackiego), powstaje slapstickowy efekt domina: pod wpływem jego przypadkowego potknięcia wali się cała konstrukcja, zaś Stockmann śpiący na kanapie zawieszonej wysoko ponad posadzką opada z hukiem na dno. Nie trzeba być wróżką, by domyślić się, że katastrofa jest tuż-tuż. Ale Stockmann buja jeszcze w obłokach. A może nawet śniła mu się optymistyczna wersja wydarzeń, które zaraz rozsadzą małomiasteczkową społeczność.

Jesteśmy świadkami tych sennych marzeń, ponieważ zanim wszyscy widzowie zdążą się usadowić w fotelach – widok otwartej sceny ilustrowany jest słuchowiskiem opartym na sekwencji rodzinnego obiadu z Wroga ludu. Już wtedy robi się zabawnie i prześmiewczo. Aktorzy podają bowiem tekst z typową dla radiowych słuchowisk starannością, zachwyty mieszczan nad lokalną demokracją doprowadzając do parodii. Płyną więc z głośników słowa przepojone dumą z najbardziej doskonałego politycznego systemu na świecie, który zapewnia każdemu prawo głosu i zabezpiecza prawa obywateli. Oczywiście mało kto o zdrowych zmysłach wierzy w przejrzystość politycznych mechanizmów. Efekt ironii i szyderstwa rodzi się właśnie z tego dysonansu.

Pogłębiają go monologi Chrząstowskiego, który ubrany we freakowy żółty sweter aż po uda, zarówno mimiką, jak i intonacją, każde słowo na temat doskonałości politycznego systemu zamienia w drwinę. Stockmannowi wtórują jego goście, jeszcze mocno wstawieni po wieczornej imprezce. Nikt z nich nie wierzy w żadne wartości. Wszystko zostało zbrukane. Billing (Bogdan Brzyski) leży w pozycji „na chrystusika”, z rozłożonymi szeroko ramionami, otoczony krzyżem z pustych butelek. Niby kontestuje, ale chętnie by się sprzedał za posadę asystenta burmistrza. Redaktor Hovstad (Michał Majnicz) nie ma wątpliwości, że politycy mówią prawdę, żeby kłamać. Ale o tym nie pisze. Żona Stockmanna (Małgorzata Zawadzka) gra wyluzowaną panią domu, choć jej „maniana” jest bardziej konsekwencją lekkomyślności lub upalenia aniżeli efektem solidnych podstaw do radości. Pod opieką ma bowiem dwoje dzieci z zespołem Downa, co w dzisiejszych czasach bywa, choć to nie zasada, ponurą konsekwencją nazbyt rozrywkowego prowadzenia się rodziców w czasie ciąży. A przecież Stockmann jest lekarzem! Beztroski charakter małżeństwa oraz jego gości objawia się również w muzycznej ilustracji. Z głośników płyną dźwięki reggae znakomicie dobrane przez Roberta Piernikowskiego, bo reggae to przecież muzyczny sztandar ludzi myślących o wyzwoleniu, wolności i życiu na łonie przyrody. A także popalających trawkę. Nie przejmują się zawaloną hydrauliczną instalacją, która stanowi przecież niewyczerpany rezerwuar zaimprowizowanych instrumentów-przeszkadzajek, rytmizujących śpiewanie jamajskich pieśni. Pani Stockmannowa buja się z wiadrem na głowie!

 

Biczowanie porami

Całość, przede wszystkim zaś sposób podawania tekstu przez aktorów, przyjmuje formę typową dla najlepszych groteskowych realizacji Witkacego, rozpiętych między szyderczym nadrealizmem i ironicznym przejaskrawieniem. Mamy też elementy kabaretowe, które śmieszą. W nienaturalnie poważny sposób wyjawia swoje argumenty przemawiające za ukryciem tajemnicy wodociągu burmistrz. Radosław Krzyżowski gra demagoga doskonałego.

Klimat witkacowskiej groteski, z której wyziera zło, daje o sobie również znać w scenie z teściem Stockmanna. I tym razem Klata idealnie trafia w muzyczną ilustrację. Morten Kill (Zbigniew Ruciński) wchodzi na scenę w anturażu skandynawskiego death metalu, który w poukładanych z pozoru protestanckich społeczeństwach uwalnia pokłady dzikości, barbarzyństwa dawnych wikingów. Teść satanista przychodzi do zięcia i córki z czarnym futerałem na gitarę, nosi czarny skórzany płaszcz i skrywa twarz za upiornym makijażem. Jego głos wzmocniony jest koncertowym efektem pogłosu, jakby dobywał się on z opustoszałych cystern. To ostrzeżenie. Zapowiedź ekologicznej katastrofy wyrażonej biblijną frazą „mene, tekel, fares”. Scenę spowija ciemność. Cała rodzina Stockmannów panicznie drży. Klimat farsy narasta, gdy mieszkańcy uzdrowiska popierający buntowniczą postawę Stockmanna dowiadują się, że postulowana przez niego przebudowa wodociągu zajęłaby dwa lata i pochłonęła „pierdyliony”. Wtedy przechodzą błyskawicznie na stronę burmistrza. Górę bierze fałszywie pojmowany umiar, który reprezentuje drukarz Aslaksen (Zbigniew Kosowski).

Klata nie wyrzeka się typowych dla siebie środków inscenizacyjnych. Maćko Prusak niemal dla każdej sceny komponuje układ choreograficzny. Na przykład Petra (Monika Frajczyk), miłośniczka ekologii i pozytywnych wartości, z pewnością wegetarianka, wykonuje zwariowany balet z porami, zaś nawracany przez nią redaktor Hovstad (Zbigniew Majnicz) porami się biczuje. Ale też dawno już Klata nie dał aktorom tak długo komunikować się w formie tradycyjnego dialogu. Uzyskuje wtedy dziwny efekt: prowadzona na scenie w tradycyjny sposób rozmowa z każdą minutą robi się coraz bardziej nudna. Nudę Klata zabija pojedynkiem braci – bokserskim i na poduszki.

 

Performans Chrząstowskiego

Kluczem do sukcesu spektaklu jest bez wątpienia scena zgromadzenia ludowego, skomponowana zgodnie z praktyką dzisiejszych demonstracji lub pielgrzymek. Przekupieni zwolennicy burmistrza noszą na plecach konstrukcje z megafonami. Kiedy Stockmann chce przemówić – opuszczają salę, a Chrząstowski mówi do mikrofonu, grając rybę, która nie ma głosu. Wtedy zaczyna się jego performans, na pograniczu kabaretu, konferansjerki i obywatelskiego wystąpienia. Improwizacja, której tematami są najbardziej gorące i dyskutowane współczesne problemy. Chrząstowski inkrustuje grę prowokacjami, zaczepkami, wciągając widzów do rozmowy. Pyta, jak czują się w Krakowie, który zarabia na turystach, będąc trzecim najbardziej zadymionym miastem Europy. Opowiada kawał o tym, że dżihadystów można doprowadzić do samobójstwa, pokazując na tle ich żon nagą europejską piękność. Namawia panie do poświęcenia w imię przyszłości. Nagle pyta, czy przyjęlibyśmy uchodźców. Wchodząc na ścieżkę coraz bardziej kontrowersyjnych kwestii – m.in. homoseksualizmu księży – docieka, czy znajdzie się jeszcze ktoś odważny, kto poczęstuje go wodą. I dopytuje, z jakiego jest źródła. Chrząstowski podbija serca widzów, ale Stockmann, który decyduje się na trudne dla społeczeństwa rozwiązania – przegrywa, pada ofiarą agresji i nietolerancji. Ściany jego domu pokrywają napisy „Won!”, a pod oknami tłum skanduje „Wyp…!”. Okazuje się wrogiem ludu. Musi emigrować. W finale oglądamy Stockmanna, jak unosi się ponad falą hipokryzji, ubrany wraz z rodziną w kamizelki ratunkowe, wyławiając reflektorem z ciemności tych, którzy chcieliby obmyć się ze szlamu zakłamania. Chętnych nie widać, a fala kołysze coraz mocniej i mocniej. Sądząc po stojącej owacji krakowian, Klata nawiązał z nimi nić porozumienia. Zamiast okrzyków „Hańba!” były rzęsiste brawa. Czyżby mało kto wierzył w możliwość zmiany na drodze demokracji?
 

Narodowy Stary Teatr w Krakowie
Wróg ludu Henryka Ibsena
reżyseria Jan Klata
dramaturgia Michał Buszewicz
scenografia, światło Justyna Łagowska
muzyka Robert Piernikowski
choreografia Maćko Prusak
premiera 3 października 2015