2/2016

Bez trzymanki

W telewizyjnej realizacji Marcina Wrony Ich czworo Gabrieli Zapolskiej stało się sztuką wyjątkowo i boleśnie współczesną.

Obrazek ilustrujący tekst Bez trzymanki

fot. Jan Bogacz / TVP

Napisany ponad sto lat temu (1907) komediodramat, nazwany przez samą autorkę „tragedią ludzi głupich”, powinien być zmurszały, jako że podczas dzielącego nas stulecia przez świat przetoczyły się rewolucje obyczajowe na skalę dotychczas nieznaną. Zapolska wzięła tu pod lupę zdradę małżeńską – występującą tak nagminnie, że aż banalną. Wszystkie wydarzenia toczą się w niezwykłym tygodniu – od Wigilii do Nowego Roku (wtedy też emitowany był telewizyjny spektakl). Ten czas, zamiast być porą szczególnej rodzinnej serdeczności i wzmacniania bliskości – staje się katalizatorem rozpadu.

Głównymi bohaterami są: Żona (Małgorzata Kożuchowska), Mąż (Artur Żmijewski), Kochanek (Mariusz Ostrowski) i Dziecko (Aniela Łoniewska), choć istotną rolę odgrywają tu dwie drugoplanowe postaci: Szwaczka (Agata Buzek) i Wdowa (Maja Ostaszewska). W sztuce Zapolskiej jest też Mandragora, uosabiająca ludzką duszę i komentująca sceniczne wydarzenia, z której – słusznie – zrezygnował reżyser, nie chcąc wyjaśniania spraw dziś już oczywistych. Rezygnacja z archaicznej postaci poprawiła tempo wydarzeń, nadała im też rys komediowości. W spektaklu pojawiają się natomiast kolędnicy, dodani przez Wronę, którzy stają się elementem inwazyjnym, atakującym – jakby ktoś włączył telewizor w trakcie świąt.

Zgodnie z komediowym rysem sztuki Marcin Wrona postanowił bawić się formą, i ten zamiar udało mu się w pełni zrealizować. Z jednej strony w studiu zbudowany został realistycznie i dosłownie świat znany z opisu Zapolskiej, z pierwszego dziesięciolecia XX wieku (wręcz wyidealizowana pocztówka świąteczna), z drugiej – każda z postaci, za pomocą kostiumu, a także stylu gry, przypisana została do innej epoki, do której, zgodnie ze swoimi najważniejszymi cechami, najbardziej pasuje. Żona Kożuchowskiej (zagrana świetnie – „do dechy”), zmieniająca nagle długie suknie na niemal estradowe, podkreślające kształty stroje, jakie noszą współczesne celebrytki, jest groteskową postacią, w sposobie zachowania i poruszania naśladującą Dodę. Co jakiś czas wybucha histerycznym, absurdalnym chichotem puentującym jej kolejne wypowiedzi. Mąż jest profesorem, który tkwi jeszcze w epoce fin de siècle’u. Człowiekiem starej daty, dość podobnym do Felicjana z Moralności pani Dulskiej, który, tak jak tamten bohater, ucieka przed rzeczywistością, tu: do własnego gabinetu. Żmijewski dyskretnie, ale bardzo umiejętnie wydobywa dramat swego bohatera. Kochanek z kolei, czyli Fedycki, to typ „niemal nowojorskiego uwodziciela” – jak mówił o nim w wywiadach sam reżyser – noszącego się jak „amerykański gangster z okresu prohibicji”. Jego kapitał stanowi atrakcyjny wygląd i kompletny brak zasad. Efekciarski blichtr pociąga i Żonę, i Wdowę. Fedyckiego natomiast pociąga życie konstruowane według zasady przyjemności. Wie, jak postępować z kobietami, by czerpać profity, nie popadając w niepotrzebne zobowiązania. Chce zabawy, która się nie kończy. Dziwnie znana to dziś figura… Ostrowski gra równie groteskowo jak Kożuchowska. Obie postaci reprezentują nasz świat. Stanowią parę, która w rezultacie unicestwia wszystko.

Wdowa Ostaszewskiej, ze swoimi uprzedzeniami i zabobonnością, jest postacią secesyjną, a Szwaczka Buzek, czyli panna Mania, przedwojenną dziewczyną z tej samej epoki co Profesor. Początkowo stwarzająca wrażenie serdecznej, opiekuńczej, godnej zaufania – okazuje się być kimś zupełnie innym. Stopniowo przestaje być służącą, skupioną na spełnianiu domowych zadań, ujawniając kobietę wyrachowaną, która starannie zaplanowała swoją przyszłość. Staje się równorzędną rywalką Żony. Agata Buzek znakomicie, ale i dyskretnie tę przemianę pokazuje, przejmując inicjatywę w zarządzaniu domem i zmieniając w finale sposób ubierania się na wzór swojej wypieranej rywalki.

Jedną z najciekawszych postaci jest jednak Dziecko, czyli kilkuletnia dziewczynka, będąca ofiarą egoizmu dorosłych. Ubrana została, zgodnie z zapisem Zapolskiej, jak infantka „van dyka” – tak mówi jej, pogrążona w głupocie, matka.

Jej ruchy krępuje, a wręcz dławi gorset, ale – są też sceny, gdy się z niego uwalnia. To sceny na pograniczu snu i marzeń, do których pozwala dwukrotnie udać się dziewczynce reżyser, by pokazała, że mogłaby być zupełnie innym dzieckiem, gdyby miała szczęśliwy, kochający dom. A tak – jest usychającą roślinką, której przetrwanie jest niepewne… Ta kreacyjna propozycja Wrony – pokazania świata z perspektywy dziecka – jest oskarżeniem świata dorosłych, dla których dziecko jest tylko przedmiotem, a nie podmiotem. Te samy sceny zostały też pokazane zgodnie z logiką tekstu Zapolskiej – gdzie dorośli próbują się nawzajem zniszczyć.

Scenografia Anny Wunderlich i Agaty Przybył obrazuje narastającą destrukcję świata. Opowieść zaczyna się w świątecznym czasie i idealnym świecie, który stopniowo ulega rozpadowi. Już w pierwszym akcie pojawiają się jego zapowiedzi – a to klamka z drzwi wypada, albo komuś rozlatuje się krzesło. W miarę rozwoju wydarzeń destrukcja przybiera na sile. Wypadają z hukiem drzwi, rozpadają się ściany, wynoszone są meble. Świat sceniczny ulega deziluzji, a świat bohaterów ujawnia swą nicość. Tak jak w wyniku scenicznej akcji rozpada się rodzina, tak też rozpada się dom, w którym mieszkali bohaterzy. Za unicestwianą scenografią widnieje pustka. Trudno o bardziej dobitny obraz: nie ma rodziny, nie ma nic. Zostają Profesor, córka i coraz groźniejsza służąca. Na końcu aktorzy rozbierają scenografię, wykonując jakby zwyczajne, codzienne czynności poza wizjerem kamery, nie do końca ją zauważając. Może skończył się czas pełen dramatycznych zdarzeń i teraz trzeba już tylko być? A to znaczy przetrwać ból straty bezpiecznego przyjaznego świata. Tylko odsłonięte w ostatnich scenach rozgwieżdżone niebo jest ciągle takie samo.

Udało się pokazać mechanizm zdarzeń powodujący określone konsekwencje – niezależnie od epoki. Świetnie zgrali aktorzy, tworząc postaci-znaki, lecz z krwi i kości o zróżnicowanych charakterach. Powstał spektakl o niepokojącej kondycji współczesnej rodziny. Szczególną jej częścią jest Dziecko, i tak też dziewczynka została potraktowana w reżyserskiej koncepcji. To delikatna i krucha, jedyna w tym gronie osoba, której szczerze współczujemy. W jednej z ostatnich scen zostaje w pustej prawie przestrzeni, leży nieruchomo na podłodze w punktowym świetle – ni to żywa, ni umarła, omijana przez innych. Kim będzie, kiedy dorośnie?…

Znaczącym walorem spektaklu jest przemyślane połączenie konwencji teatru, języka telewizji i realizacji filmowej (dynamiczne, rozedrgane zdjęcia Marcina Koszałki). Na green boksach pokazany został werystycznie odtworzony świat świąt, z początku wieku. To, co było przed chwilą budynkiem z aktorami, za chwilę zamienia się w reklamę albo kolaż reklamowy. Kreowany obraz cudownych świąt zderza się z mniej przyjemną rzeczywistością…

Ich czworo było dla Marcina Wrony drugim spotkaniem z twórczością Gabrieli Zapolskiej. Tak jak chciał – udało mu się tym razem pokazać zdekonstruowany świat polskiej Dynastii. Wcześniej wyreżyserował Moralność pani Dulskiej, także odnosząc zwycięstwo w potyczce z klasyką, potwierdzone między innymi licznymi nagrodami na festiwalu „Dwa Teatry” w Sopocie. Według tamtego pomysłu Dulska grana przez Magdalenę Cielecką podróżowała przez epoki, a historia została pomyślana jako polskie American Beauty. Wrona, nie bez racji, uważał, że konstrukcja obu tych komediodramatów jest podobna i doskonała. Chociaż w teatrze żywego planu nigdy nie pracował, to rozwiązania inscenizacyjne proponowane przez niego były interesujące – począwszy od pierwszej zrealizowanej przez niego sztuki dla Teatru Telewizji, czyli Pasożyta (2003), poprzez Skazę Marzeny Brody (2005) i Kolekcję Harolda Pintera (2006).

Wrona wzbogacał myślenie o Teatrze Telewizji. Potrafił za jego pośrednictwem opowiadać zajmująco o ludzkich emocjach, badać ich źródła, diagnozować. Tworzył przedstawienia, które obchodziły, o których można było dyskutować. Poszukiwał i nie bał się eksperymentować. Klasyka, jak pokazują dwa ostatnie przedstawienia, była dlań inspirująca, a efekt pracy nad nią – dający widzowi nie tylko wiele emocji, ale i okazję do solidnych przemyśleń. I tylko trudno pogodzić się z tym, że Marcin Wrona nie zrealizuje kolejnego spektaklu…

 

Teatr Telewizji
Ich czworo Gabrieli Zapolskiej
adaptacja i reżyseria Marcin Wrona
scenografia Anna Wunderlich, Agata Przybył
zdjęcia Marcin Koszałka
premiera 28 grudnia 2015