2/2016

Kraina mężczyzn w lusterkach

 

Obrazek ilustrujący tekst Kraina mężczyzn w lusterkach

fot. Monika Bułaj

 

„Strzelają do mnie, a ja, wariat,
chronię twarz szklaną tarczą. I idę w świat z tą tarczą tylko”
Chuszhal Chan Chattak, XVII wiek

 

Burka nie wystarczy, by wyrwać się z jarów Nahrinu, gdzie grasują bandyci. Gdyby nas rozpoznano, moi towarzysze podróży również byliby w opałach. Wrota do dolin Chost wa Firing to teren zasadzek, tu nie dociera ani policja, ani wojsko. Nikt nie wtyka nosa między rabusiów i plemienne zemsty, których początku nikt nie pamięta. Burka nie wystarczy. Trzeba czegoś jeszcze. Postawy, gestu, kroku.

Zamknięta w tym worku z nylonu, powtarzam sobie lekcję, jakiej udzieliły mi przed wyjazdem kobiety z Mazar-i-Szarif.

– Widać was na kilometr – mówiły, naśmiewając się z innych cudzoziemek – macie inne ciało.

I pewnie dlatego wymalowały mi dłonie rysunkami z henny i pożyczyły pantofelki z plastiku. Wspólniczki – stroją mnie jak na wesele, bo to jedyny sposób, bym mogła wytłumaczyć się z ukrytej lejki, gdyby mnie przyłapano.

Reguły są takie: milczeć, pochylić głowę, skrzyżować fałdy burki, skulić się, skamienieć. Ubranie ma być błyszczące, jak u wieśniaczki, psychodeliczne szarawary z cekinami. Torebka z pieniędzmi gotowa na wypadek rabunku. Dokumenty wszyte w tapicerkę auta. Magnetofon w majtkach. I mam za nic nie zapomnieć, że kratka burki służy temu, by ujawnić, gdzie patrzysz, czyli twój lęk. Wszystko, każdy drobiazg to znak, objaw, sygnał.

Mamy szczęście, przejeżdżamy bez problemów. Udało nam się prześlizgnąć między dwoma zasadzkami. Muhiddin śmieje się obok mnie. Jest inżynierem z Duszanbe, Tadżykiem przesiedlonym do Mazaru, który zaofiarował mi się na „męża”. Ja jestem Aiszą, Uzbeczką, mamy troje dzieci, ale ciągle zapominam ich imiona. Jako Uzbeczka mam prawo do niebieskich oczu i do kiepskiej znajomości języka dari. Muhiddin się śmieje, śmieje się afgański kierowca Nadi, śmieje się Polak Michał Przedlacki, działacz humanitarny, fotograf-filmowiec i dziennikarz, który zna afgańskie legendy i porusza się wśród Afgańczyków z naturalną elegancją. Tu śmiech i lekkość są najlepszą obroną dla tych, którzy codziennie ryzykują życiem.

Moi towarzysze drogi pracują dla czeskiej pozarządowej organizacji humanitarnej People in Need i jadą do doliny Szaszan, gdzie doprowadzili wodę i elektryczność. (W murze ich skromnej siedziby w Mazarze zobaczyłam raz dziurę. Wychodzi z niej na ulicę kran, przy którym o świcie zbiera się gromada dzieci: już nie muszą chodzić daleko. Proste: kran dla ubogich sąsiadów, „sprawa smaku, w którym są włókna duszy”). A teraz przemieszczają się przez niebezpieczne tereny, by dotrzeć do dolin, gdzie nie wpuszczono ani Rosjan, ani talibów, ani Amerykanów, i gdzie nawet komendant Masud, który schodził tu z Doliny Pandższeru, był uznawany za rozbójnika.

Gdy przybywamy na miejsce i mogę się już odsłonić, pytam dwóch starszych mężczyzn, co dla nich znaczy światło elektryczne. Jeden mi mówi:
– Wreszcie nie potykam się, gdy wstaję na poranną modlitwę.

Inny, śmiejąc się:
– Wreszcie widzę twarz mojej żony, gdy się kochamy.

– Tutaj życie to kwestia stylu – nieraz słyszę.

Trzeba się dostosowywać, zmieniać zachowanie z miejsca na miejsce – wszystko jest teatrem. Również dla talibów, którzy przed wkroczeniem do Kabulu muszą się ogolić. A wyruszając z Kabulu do Kandaharu, Ghazni albo Dżalalabadu, zapuścić brodę.

Broda staje się glejtem na życie, jak u Musaffara Sadata, Tadżyka, który często podróżuje w interesach do Kandaharu. Źle farbowana, poplamione policzki. Broda fałszywa, bo nie należy do kultury tego, kto ją nosi, i nie narzucają jej talibskie rozporządzenia, lecz strach. Chociaż to i tak wychodzi na jedno. Są też brody z importu, jak te hiszpańskich żołnierzy NATO do akcji specjalnych. Widzę ich na lotnisku wojskowym w Heracie, wyglądają na zbójów.

– Zła broda – śmieje się w kułak mój afgański kierowca, gdy ich mijamy.

Na kilometr można ich rozpoznać.

Scenicznymi kostiumami są też nakrycia głowy. Mówią, czy jesteś mułłą, studentem czy rzemieślnikiem, z północy czy z południa. W Kandaharze nie będziesz nosił nakrycia głowy zwanego pakol albo masudka, w stylu renesansowych studentów. Tak samo koszula. I krój brody, i kolor farby na niej, i brwi, i nawet makijaż. Bo mężczyźni malują oczy. Noszą w kieszeniach lusterka z bezwstydną hinduską pięknością na wieczku. I pocierają powieki kamieniem podobnym do grafitu. Mimesis jest życiem.

To wojna wyrafinowała ten teatralny talent. Biada obnosić otyłość i wyszukane stroje, bo można się stać smacznym kąskiem, a biznes porwań kwitnie. Hodga Enojat słono zapłacił za słabość do haftów na koszuli i smakołyków żony. Talibowie wzięli go za właściciela firmy, gdzie pracował jako robotnik, i porwali, żądając 240 tysięcy dolarów. Dwa tygodnie zamknięty w piwnicy, przez szparę widział codzienne egzekucje i kaleczenie innych więźniów. Dwóch dwunastoletnich chłopców zmuszano do ścinania głów zakładnikom.

– Spotykam tych talibów na ulicach Kabulu – mówi mi czerwony jak burak i w siódmym niebie, bo właśnie wrócił z hammanu. – Nocami przybijają do drzwi listy z pogróżkami, wydzwaniają, mówią, że mnie zabiją, jeśli wrócę do pracy. Dziś po raz pierwszy od miesiąca wyszedłem z domu.

Pokazuje mi spis otrzymanych telefonów od „mułły S.” w swojej komórce.

W mikroskopijnym pokoju, gdzie dziś gnieździ się rodzina Enojata, na honorowym miejscu siedzi babcia. Enojat jest słusznej tuszy i gdy wstaje, nieomal dotyka głową sufitu. Na ścianie wiszą zdjęcia szczęśliwej familii: dwie dorodne córki, uśmiechnięta żona i Enojat, a w tle dom, który stracili. Zmierzcha, w oknie pojawia się księżyc w nowiu jak przecinek w zbyt długim zdaniu. Mimowolnie odwracam wzrok, pomna przestróg nomadów, by unikać spojrzenia młodego księżyca.

Żona porwanego Enojata wybrała się na policję, gdzie jej oznajmiono, by nie liczyła na żadną pomoc, a najlepiej, żeby sobie poszła precz. Pojechała z bratem do bandytów, do miejsca w prowincji Logar, którego nie wolno im będzie zdradzić. Powiedziała:

– Daj mi mojego męża.
– A ty daj mi pieniądze.
– Dam ci jedną z moich córek.
– Chcę pieniądze.
– Mamy tylko strach.
– Kobieto, masz twojego Boga, który cię chroni. A ty, bracie, czemu nie nosisz brody?

– Sprzedałam dom – opowiada, podając mi pachnący szafranem ryż z rodzynkami i pasemkami marchewki. – Rodzina dała nam wszystkie oszczędności odłożone na wesela synów, kto wie, kiedy się teraz ożenią. Zapłaciliśmy 60 tysięcy dolarów.

Piękne twarze córek. Młodsza Sahar serwuje nam, roześmiana, promienna. Studiuje na uniwersytecie, ubrana jest w hinduskie sari. Pociągamy herbatę pod lukrowane migdały. Starsza, Alina, milczy.

W Kabulu wszystko się zmienia. Burka nie jest konieczna, choć miasto roi się od talibów. Pod płaszczem i chustą noszę dżinsy. Dziewczyny radzą, bym nie nosiła szarawarów, w których wyglądam na babę ze wsi.

Muszę zdjąć górskie buty, w których podróżowałam po Wachanie, tu poznają cię po butach. Po znalezieniu właściwego klucza mogę robić to, czego obcokrajowcy nie robią w Kabulu: chodzić sama nocą, łapać zbiorowe taksówki, spać u osób dopiero co poznanych, wejść – dobrze przyjęta – do meczetów pełnych mężczyzn.

Nie chcę udawać Afganki, lecz tylko okazać szacunek dla zwyczajów i wydłużyć czas rozpoznania, by uniknąć nadmiaru ciekawości.
Błogosławię kurz, który z wiatrem zmusza wszystkich – również mężczyzn – do zasłonięcia twarzy. Ale moja obecność jest tak niezwyczajna, że w meczecie mężczyźni płaczą ze wzruszenia, a podczas święta Aszury trzy ekipy telewizyjne – dwie afgańskie i jedna iracka – ścigają mnie po ulicy, by wyciągnąć ze mnie wywiad.

Trzeba uważać na Afgańczyków, są zdolni do wszystkiego.
Arifowi każę przysiąc, że zniknie natychmiast, gdyby mi się coś przytrafiło.
– Arif jan, uważaj, proszę – powiedziałam – moje ciało jest lepszym towarem. Odejdziesz, zgoda?
Ale to wymuszone przyrzeczenie i nie jestem pewna, czy go dotrzyma. Na zatłoczonych ulicach Kabulu kontroluje mnie w milczeniu z odległości pięciu metrów. Honorowy kod Afgańczyka narzuca absolutną protekcję nad tym, kto się mu z przyjaźnią zawierzył. Musimy wiedzieć, że gdy podróżujemy z kierowcą albo z zaufanym tłumaczem, zawsze wystawiamy na niebezpieczeństwo jego życie, bo on nigdy się nie wycofa, choć porywacze wiedzą, że na jego okup pieniądze się nie znajdą. Policja nie kiwnie palcem dla Afgańczyka. Dlatego też, jeśli tylko mogę, podróżuję sama.

Pewnego dnia proszę dopiero co poznanego kierowcę, by mnie zabrał do miasteczka za Mazarem, a on następnego dnia pojawia się z dwoma samochodami pełnymi ludzi z plemienia Pasztunów, bym mogła się wśród nich ukryć. Kobiety afiszują się europejskimi ubraniami, tak bardzo europejskimi, że wyglądam na jedyną Afgankę. Wokół mnie dziewczynki, licealistki, dwóch chłopców chorych na dystrofię mięśniową, jego żona, która wykłada na uniwersytecie. Wstydzę się. Zbiera mi się na płacz. Dzieci jako tarcze ochronne, by zabezpieczyć moje życie?! Ale dla nich to już święto, za żadne skarby nie zrezygnowaliby ze swojego pikniku z arbuzami i termosami herbaty. Brakuje tylko barana w bagażniku.

W Afganistanie kwestia osobistej garderoby stała się publiczną obsesją. Ale można mieć też dobrą lub niedobrą twarz. W Polsce podczas okupacji niebieskie oczy były przepustką, zaś czarna broda lub, nie daj Boże, duży nos (chciałoby się rzec: „pasztuński”), gwarantowały wywózkę do obozu zagłady. Tu zaś, na skrzyżowaniu Azji, po trzydziestu latach wojny, dobra twarz to taka, która nadaje się na wszystkie prowincje, którą można ulepić, zdjąć i nałożyć jak maskę. A przecież jest tu tyle ludów, tyle języków, tyle kodów zachowań. Jak temu podołać?

Gulbuddina analfabetę ratuje poliglotyzm. Mężczyzna włada pięcioma językami bez śladu akcentu i na dodatek ma dobrą twarz. Mógłby być Pasztunem, Tadżykiem lub Beludżą, a nawet Arabem, i za nic w świecie nie można by powiedzieć, że Gulbuddin jest afgańskim Turkmenem.
– Pomawiają nas, mówią, że my, Turkmeni znad Amu-darii, jesteśmy szpiegami Rosji albo Ameryki. Na wszelki wypadek podróżuję z paszportem w bucie.

Gulbuddin kilka razy dziennie zmienia tożsamość.

Spotykam go w Mazar-i-Szarif, gdy próbuję wsiąść do kabulskiego autobusu, a kierowca dla świętego spokoju każe mi kupić dwa bilety, by żaden mężczyzna przy mnie nie usiadł. I nie gwarantuje, że dojadę cała, niechby i w burce. Dojadę cała i bez burki, zbiorową taksówką w towarzystwie kierowcy o uwodzicielskim głosie kaznodziei, pary nieśmiałych nastolatków jadących do pracy w Kabulu oraz właśnie Gulbuddina poligloty, imiennika Hekmatjara, powtarzającego w kółko: „Noszę imię mordercy, ale zapewniam cię, że jestem dobrym człowiekiem”. Posuwamy się w kolumnie pakistańskich ciężarówek wymalowanych w epopeje. Wypełniają nam widok wzruszającym kiczem: ptaki całują się wśród alpejskich jezior, pary jelonków skubią zieloną łąkę, boleśnie krwawią serca, ogromne oko hipnotyzuje złe uroki.

Gulbuddin opowiada, zapatrzony w tę lanterna magica. Jedzie do Kandaharu, gdzie pracuje jako kierowca ciężarówki. Jest woziwodą amerykańskich żołnierzy. W Afganistanie kwitnie bowiem biznes pakistańskiej wody mineralnej: tylko w 2011 roku stacjonuje tu 90 tysięcy amerykańskich żołnierzy, na każdego przypada ze trzech contractors, a przecież nikt spośród tej rzeszy ludzi nie tknie afgańskiej wody. Gulbuddin odłożył 15 tysięcy dolarów. Afgańczyk, za współpracę z najeźdźcą, mówi, czy to kierowca, tłumacz czy kucharz, ryzykuje życiem. Stara się, jak może, by wieść się nie rozeszła.

– To szansa dla nielicznych – powiedział mi w Kabulu Shamsuddin Omid, kowal. – Ekonomia kraju stanęła na głowie, liczy się tylko biznes wojny. Nie dam rady utrzymać rodziny.
– Gdy dorobię się 100 tysięcy dolarów, wywiozę do Europy całą rodzinę, również stryjków i babcię – mówi Gulbuddin, sprawdzając podeszwę buta z paszportem. – Nie chcę, by moja żona żyła w Afganistanie.
Dojeżdżamy do Kabulu, starając się ominąć burki siedzące pośrodku drogi w tumanach kurzu. Spod burek wystaje kilka stóp, piąstki, które czasem o coś proszą, czemuś wygrażają. Może dzieci. Kierowcy ciężarówek bardzo się starają, by ich nie rozjechać. Miłosiernie rzucają banknoty, ale te ludzkie kłębki pozostają nieruchome, katatoniczne.
– Opowiedz mi o twojej żonie, Gulbuddinie.
– Ożeniłem się w wieku osiemnastu lat z trzynastoletnią kuzynką. Nie chcę, by rodziła dzieci, bo zrobi się gruba i stara.
– Masz braci?
– Jestem jedynakiem i dlatego muszę dbać o starych. Mój ojciec ma już pięćdziesiąt trzy lata!
– Gulbuddin jan, ile masz lat?
– Dziewiętnaście.
Gulbuddin oszczędza jak może, jeżdżąc do pracy czym się da, by wywieźć za granicę nastoletnią małżonkę, natomiast wszyscy Afgańczycy starają się latać samolotami, bo bezpieczniej. A kto nie może, jak kierowca ciężarówek Musaffar Sadat, na wszelki wypadek solennie żegna rodzinę i modli się, by dojechać do celu.
– Nasz bilans? Talibowie zabijają dziesięciu cywilów, wy dwudziestu – mówi Musaffar. – Ale talibowie są lepsi od afgańskiej policji, bo przynajmniej wystawiają rachunek za łapówkę i wracając tą samą drogą, nie trzeba płacić podwójnie.
– A jeśli nie zapłacisz talibom?
– Spalą żywcem w ciężarówce.

Pasażerowie lotu do Kandaharu, Mazar-i-Szarif i Ghazni, w demokratycznej poczekalni kabulskiego lotniska, gdzie dzień w dzień na niewielkiej sali ociera się o siebie cały kraj. Tabun chudych policjantów, spłoszone chłopaki ze wsi. Ilu wróci? Obok siedzą Pasztunowie pod siedmioma metrami turbanu, bez śladu zmieszania zagapieni na Madonnę w negliżu z teledysku. Jest i fotograf, w kuloodpornej kamizelce i hełmie przytroczonym do plecaka, freelancer zaspokajający największe zapotrzebowanie zachodnich gazet: na obrazy śmierci z frontu. Nadstawia blond głowę, nie mając ubezpieczenia choćby na przewiezienie ciała. Jest Uzbeczka przy kości na cienkich obcasach, które grzęzną w schodkach, a ona wchodzi do samolotu na bosaka, wzruszając gołymi ramionami pod przezroczystą chustką. Są też potykające się, wymęczone, przepocone wory burek. Trzeba być gotowym na wszystko, polubić niepewność, która składa się na codzienność Afgańczyków, deszcz zamieniający metalowy, radziecki pas startowy lotniska w Fajzabadzie w taflę lodu, tydzień check-inów w tłumie z tobołkami, bezradnie rozkładane ręce i refren: „fardaa”, czyli „jutro”. Agentki od sekiuriti, miast sprawdzać bagaż i obmacywać mi piersi, goszczą herbatą w ciemnych pakamerach. Tak spotykam Mozghan. Dwadzieścia lat, dżinsy, czarna koszula z haftem nomadów. Dziewczyna za zgodą rodziców sama mieszka w Kabulu. Śliczna Mozghan stała się po studiach rzecznikiem i aktywistką afgańskich położnych, walczy o reformę systemu sanitarnego w ojczyźnie wiodącej światowy prymat w śmiertelności noworodków i kobiet w połogu.

Mówi: – Podczas wojny dorasta się szybko i mimo woli.

Dziś jest gorąco i sucho, żadnych deszczów i ataków kamikadze, żadnych kacyków z dworem goryli wpadających na lotnisko w ostatniej chwili, by odlecieć sobie naszym samolotem. Niski dziadek o rysach Czyngis-chana wskazuje mi krzesło w wypełnionej poczekalni, mam tu grzecznie czekać. Krzyczy na wielkiego Pasztuna z turbanem i kulą, bo oto wkroczył, wyniośle, mimo tej nogi, której nie ma, jakby wszystko było na swoim miejscu, majestatycznie – do damskiej toalety. Nowe przestrzenie interakcji, wszystko się miesza i plącze. Ma być porządek. Łatwo pomylić się, zgubić, polecieć nie tam, gdzie trzeba, bo ktoś sapnie, coś szepnie i już tłum podchwytuje, powtarza, pcha, gniecie, przepycha, ktoś próbuje się wydostać, uwolnić, bo nie tam miał lecieć, czasem ktoś zostaje wypchnięty z samolotu, bo się zagapił, zamyślił. Trzeba się wsłuchać w głosy, szepty i krzyki. Czasem po godzinach oczekiwania ktoś przypomni sobie, dokąd miałam lecieć, i wyłuska mnie z tłumu. Wiedzą lepiej. Ilu tu zabłądziło, zagapiło się, zostało, pomyliło miasta, a drogą jechać – niebezpiecznie.

Chroniczna wojna to nieuleczalna samotność, a zarazem konieczność zawierzenia innym. To napięta uwaga na najdrobniejsze sygnały i znaki, wsłuchiwanie się w dźwięki, by wyłapać ten jedyny, właściwy wiatyk. Jak dają sobie radę Afgańczycy pośród tego nakładania się na siebie warstwami znaków, symboli i kodów? Pośród tego natłoku sprzecznych, obcych lub wrogich sobie estetyk? Jest taka chwila, kiedy trud i nieustanny wysiłek pokonują uwagę, obserwację, anulują narratora, i rzeczywistość pochłania, stajemy się częścią udręczonego tłumu, i już nie można wyłuskać żadnej opowieści ani twarzy, przemy do wyjścia, dając się ponieść ludzkiej fali, szukając tylko wytchnienia, oddechu, rozwiązania węzła. A potem jedno spojrzenie, detal, obcasik frywolnej Uzbeczki, czyjeś zagubienie, i już ciekawość zwycięża zobojętnienie, i znów widać jasno, drogi się splatają, wiążą, stają czytelne; dziewczęcy uśmiech Mozghan odsłania pojedynczy los, ktoś coś szepnie, ktoś przekaże wieść dalej i poważny, nieruchomy, szanowny tłum kandaharskich Pasztunów Ghilzai w zwojach turbanów porusza się nagłą falą niepowstrzymanego śmiechu.

Świt w Heracie. Fasada Piątkowego Meczetu z epoki Ghurydów miga złotem w sadzawce fontanny, papugi drą się wniebogłosy, a plac zaludnia się na poranną modlitwę. Minarety i turbany. Figury strzeliste, smukłe, jak z ruskich ikon. Atleci Allaha zaprawieni w marszach. Może pomylili stulecia, właśnie się przebudzili i dokądś spieszą w dawnych sprawunkach. Atmosfera biblijna: osiołek, mężczyzna z kijem. Ten, który właśnie idzie skrajem drogi, mógłby być Abrahamem w drodze do Kanaanu. Jednym ruchem zawija turban na głowie, dostojnie zarzucając na ramię skrawek materiału. Na spękanych stopach nosi klapki, na ramionach wytworny płaszcz podbity watoliną, z rękawami do ziemi. Rękawy kołyszą się jak złożone skrzydła. Zimą włoży w nie bezczynne ręce, jak w mufkę. Ubranie jest sygnałem rangi stanu, przywileju, odwagi, zasług, szacunku.

Afganistan do dnia radzieckiej inwazji nigdy nie był kolonią i nie miał wasalskich kompleksów podbitych, którzy potem będą budować kraj w estetyce najeźdźców. Służył za szachownicę politycznych gier, nie był celem. Brytyjczykom szło o drogę do hinduskiego skarbca, z pieczęcią zjednoczonego Afganistanu, by zabezpieczyć orientalny miraż, ziemie odległe tysiące mil od Korony, oddzielone od Rosji bastionem Hindukuszu i waśniami feudalnych plemion.

Zdrady, zemsty i rzezie XIX wieku nie posłużyły potomnym za naukę. Wielka Gra przepoczwarzyła się w Zimną Wojnę, Ameryka zastąpiła Koronę, Breżniew carycę, a po trzynastu latach wojny NATO w imię pokoju Sowieci wspominani są przez mieszkańców Kabulu na przemian z nienawiścią i nostalgią. Czytając dziś pamiętniki bohaterów rozgrywek Wielkiej Gry, ma się wrażenie, że ogląda się replikę drugorzędnej trupy. Sowieci zapewne ich nie czytali, zanim wysłali ponad pół miliona własnych obywateli za Oksus; nie zastanowili się nad konsekwencjami podstawiania w Afganistanie figurantów, wzniecania tumultów i rewolt.

Dzienniki szpiegów wypełnione są maniakalnymi opisami tortur i przebrań. Rola wymagała, prócz aktorskiego talentu, sporej dozy bezczelności. Ważny był nie tylko ubiór – liczył się język ciała, akcent, spojrzenie, kroki, gestykulacja, kolor stóp i dłoni, dobra odpowiedź na niespodziewane pytanie, a nawet zapach. Dla kapitana Conolly’ego „Europejczyk” znaczy „elokwencja, sposób siedzenia, chodzenia, galopowania, które tak różnią go od Azjaty”. Conolly doradzał, pisze Hopkirk w Wielkiej Grze, przebranie za hakima, czyli lekarza: choć jesteś niewierny, nikt ci nie postawi niewygodnych pytań, a jeśli chory umrze, zawsze możesz zrzucić winę na przeznaczenie. Można też podróżować w przebraniu pielgrzyma albo cudotwórcy: na biedaka nie napadną, bo brzydko pachnie. Za uszczerbek w protokole płaciło się wysoką cenę. Kapitanowi Conolly’emu emir Buchary w 1848 roku obciął głowę.

W tym samym czasie wędrował po Azji na własną rękę sir Richard Burton, wychowany wśród Cyganów awanturnik i naukowiec miary renesansu, geniusz masek: jako nastolatek przebrał się za grabarza, by obserwować gnijące ciała ofiar epidemii cholery w Neapolu, za derwisza, ze specjalizacją w magii, na statku do Damaszku, za arabskiego kupca w zakazanym Hararze, za pasztuńskiego pielgrzyma w hinduskiej prowincji Sindhu, za obrzezanego hadżi, by dotrzeć do Kaaby. Poliglota i tłumacz, opanował prawie trzydzieści języków i licho wie, co stało za tym maniakalnym penetrowaniem najsubtelniejszych sfer cudzego? Pragnienie, by do końca utożsamić się z innym, wiedząc, że to język, czyli duch mowy, kształtuje myśl, a nie na opak? Chęć odnalezienia innego w sobie, bez blichtru i masek wiktoriańskiej Anglii? Adept sufizmu do szpiku kości wiedział zapewne, że wyobcować się, to wrócić do siebie. A może, jak dobry aktor, sir Burton najlepiej wyrażał się w przebraniu? Figura medialna, która przez siebie przepuszczała świat, wypożyczając do tego celu własne ciało; kanalia podłej rasy i spekulant, szpieg i antropolog, który nie tylko nie wykorzystywał swoich bezcennych kompetencji do roli mentora i bawidamka na salonach Londynu, lecz wręcz podsycał najgorsze o sobie plotki, bawiąc się publicznym zgorszeniem, bliższy w tym sufickiej drodze potępienia malamatijja i tybetańskiej tantrze. „Giordano Bruno, Paracelsus i Pizarro w jednej osobie” według Miłosnego dykcjonarza eksploratorów Michela Le Bris. Żarłoczny téchne w najbardziej transgresywnych i intymnych sferach cienia, Burton praktykował gnozę w homoseksualnych burdelach Indii, by po wieku zostać opisanym przez Edwarda W. Saida w książce Orientalizm o mitach Wschodu na Zachodzie w następujący sposób: „obdarzony był nadludzkim zrozumieniem stopnia i modułów, według których życie społeczne człowieka (Wschodu i muzułmanina) zależy od reguł i kodów”. W smrodzie siarki, geniusz mimikry do końca: swoje najcenniejsze teksty sir Burton napisał pod pseudonimem.

Kabul, świt na pustej Jaid-e-Maiwand, śmieciarze walczą szczotkami z kurzem Azji, a wiatr znów porywa, unosi, oślepia chmurą pyłu, dusi. Z tumanu wybiega mężczyzna z długą, siwą brodą, w dresie i adidasach, uprawia jogging wśród gwiazd Bollywoodu z plakatów na odrapanych murach. Zaułki powoli wypełniają się światłem i głosami, dzieci biegną po wodę dla mamy, do warsztatu lub piekarni ojca, by mu pomóc, do szkoły, a po szkole znów do roboty.

– Im więcej ich w rodzinie, tym lepiej, przynajmniej któreś wyrośnie na człowieka. Jedno zabija, drugie się uczy, trzecie mi zabiją, córka wyjdzie za mąż i odejdzie na zawsze – tłumaczył mi cierpliwie Malang – dlatego najlepiej mieć dziesięcioro. Dzieci to inwestycja na spokojną starość.
Rendez-vous o szóstej rano z Niaz Ahmadem. Ma osiemnaście lat, jest Kuczim, skończył szkołę i chce zostać dziennikarzem. Niebywałe jak na pasterza, który wyrósł wśród owiec na łąkach Hazajratu, którego ojciec stracił trzody i klepie biedę w lepiance z dziurawym dachem. Niaz Ahmad oddala się na chwilę, by go załatać plastikiem, gdy piję u nich poranną herbatę. Niaz Ahmad mówi świetnie po angielsku, zna na pamięć perskich poetów. Podziwiam jego umiejętność dostosowania się do każdej sytuacji i bystrą inteligencję. O najgorszych sprawach mówi z uśmiechem, przede wszystkim, gdy się lęka. Chodzimy po obozach nomadów, zaglądamy do Charai Qambar, największego obozu uchodźców, Afganistanu w miniaturze. Wszyscy do jednego kotła, wszelkie wyznania, plemiona wszelkiej maści, Pasztunowie z Helmandu i Kandaharu, Chazarowie z Ghazni, repatrianci z Pakistanu i Iranu, Kuczi zewsząd. Donikąd wrócić. Nikt nie liczy umierających dzieci, i tak nigdzie nie zostało zapisane, że istnieją, a te, które przeżyją, wyśle się w miasto na żebry. Za jednego zdobytego przez nie dolara dziennie rodzina może doczeka jutra.

Nagle podchodzi do nas grupa brodaczy w ciemnych turbanach. Niaz Ahmad uśmiecha się promiennie, wszystkimi zębami, do uszu, i zwalniając gesty jak kot, bezszelestnym krokiem, powoli, ciągle z tym uśmiechem na twarzy, z obojętnym spojrzeniem, jak najszybciej mnie stamtąd wyprowadza.

Następnego dnia jadę na uniwersytet z Wahidem, studentem reżyserii filmowej. Ma grzywę na jeżo-lwa jak młody John Travolta, lubi filmy Spielberga. Mówi, że gdy wrócę do Kabulu, nakręci ze mną swoją pracę dyplomową.
– Będziesz porwaną dziennikarką. Świetnie się do tego nadajesz – zapewnia.
Odwiedzamy Asravta Anzera Gara, profesora malarstwa, i oglądamy namalowane przez niego afgańskie pejzaże i miasta, których nie ma. W sali studenckich studiów przyciąga wzrok niedokończony portret ponurej kobiety. Podchodzi do nas delikatna, promienna studentka malarstwa. Nazywa się Afsana i przypomina mi Zulejkę z miniatur Behzada; dopiero gdy staje obok obrazu, widzę, że to jej portret własny.

Podczas okupacji w Polsce można było się dowiedzieć, że się po żydowsku chodzi, po żydowsku myje podłogi. W Afganistanie można niewłaściwie patrzeć.

Afgańska kobieta kuli plecy i nie patrzy w oczy mężczyźnie. Podróżując samochodem bez burki w niedobrych okolicach, zawiązuję czarną chustę jak arabski nikab, dla świętego spokoju zamykam moje niebieskie, niewygodne oczy i zasypiam. Oczy jak paszport. Taki Albańczyk. Łypie okiem i właśnie po tym go rozpoznaję w Europie, po szybkości gałek ocznych. A Cygan to Cygan i patrzy na świat jak fotograf, uważnie, bezwstydnie i na wszystko, i czasem się przyłapujemy – w sercu Azji, w rumuńskiej Suczawie, w metrze Rzymu – i wymieniamy spojrzenia jak spiskowcy. No więc Kabul: jak tu fotografować, jak patrzeć? Jak kobiety nomadów Kuczi, patrzę mężczyznom prosto w oczy; przyłapana in flagranti – uśmiecham się, czasem zaś, dla odpoczynku, przestaję patrzeć, przestaję istnieć i znikam w ludzkim gąszczu.

Kto wie, jakich konspiratorów, pasażerów na gapę, uciekinierów, przebierańców spotkać dziś można w tłumie na ulicach Kabulu? Są wśród nich tacy, którzy wcale się nie kryją, co więcej, publicznie obnoszą swoją starą twarz.

– Nazywali to tańcem śmierci. Wyciągali ludzi z autobusów, bo rozpoznali w nich niewłaściwy klan, rżnęli głowy, polewali szyję benzyną, podpalali. Ciało skakało w drgawkach. Mordercy chodzą po ulicach, pytasz? Nie tylko, są w rządzie.

„Rozsądni mówią / że można współżyć / z potworem / należy tylko unikać / gwałtownych ruchów / gwałtownej mowy / w przypadku zagrożenia / przyjąć formę / kamienia albo liścia” – wraca Herbert.

Oczy sprawiające. Złe oko młodego księżyca, które się niechcący złapało jak bakcyla, można rozbroić, patrząc od razu na małe dziecko.
– Zło wtedy na nie przejdzie – tłumaczy nomada Niaz Ahmad – wyrośnie koślawe albo kulawe, ale tobie wtedy nic się nie stanie.
Na wszelki wypadek sprawdzam, czy dzieci moich gospodarzy są uzbrojone w amulety, czy im złego nie uczynię, z księżycem czy bez księżyca.

Do dnia sowieckiej inwazji Kabul był mekką podróżników. Archeolodzy maniakalnie szukali tam nas – helleńskich fałd na tunice Buddy; macedońskiej inskrypcji w aramejskim alfabecie na buddyjskim relikwiarzu, w prowincji Wardak, gdzie dziś talibska ziemia niczyja; uśmiechu Apollina w piaskach Gandhary, gdzie Grecja spotkała Indie. Po trzech brytyjskich wojnach obcokrajowców wpuszczano tu z oporami, a raczej nie wpuszczano, i tak słynny geniusz archeologii i złodziej grobowców, Aurel Stein, Węgier pochodzenia żydowskiego, który z czasem stał się sir, „diabeł Jedwabnego Szlaku” oskarżany przez Chiny o szpiegostwo, dopiero po latach starań otrzymał afgańską wizę, by po tygodniu umrzeć w wymarzonym Kabulu, gdzie został, zgodnie z własnym życzeniem, pochowany.

Miasto przeżyło inwazję hipisów lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, którzy Kabul wybrali za przystanek w drodze do nirwany, Indii świętych golasów na ostatniej ścieżce życia, którzy ponoć nie rzucają cienia. Pierwszą paczkę „czarnego afgańczyka”, najsłynniejszego haszyszu Wschodu, kupowało się zaraz za irańską granicą w Tajebadzie od afgańskiego celnika – opowiada mi Emanuele Giordana, były hipis, a dziś jeden z bardziej autorytatywnych włoskich dziennikarzy piszących o Afganistanie. Pod niebiosa wysławiana była tolerancja Afgańczyków, ich pobłażliwość. Europejki z epoki rewolucji seksualnej z gołymi ramionami poruszały się w tej scenografii z tysiąca i jednej nocy, eksperymentując wakacyjne kombinacje poliandrii, a Afgańczycy z nostalgią wspominają dziś złote czasy. Zmęczona sobą Europa w Kabulu szukała oddechu, a na jej przyjęcie organizowano performans, dla przykładu taki książęcy five o’clock z orkiestrą rubabów w oparach haszyszu lub garden party a tema z sześciuset statystami, którzy w ogrodzie królewskim przedstawiali gościom sceny z życia pasztuńskiej wsi w formie żywych obrazów, niczym bożonarodzeniowe szopki.

– Schodziliśmy rozległą doliną, a zza kwitnących drzew wynurzały się grupki kobiet. Jedna śpiewała, druga tańczyła, inna tkała, następna przebierała ziarna, teatr w ogrodzie, wszystko fałszywe, a jednak prawdziwe – opowiada mi Franco Montevecchi, dziś emerytowany profesor bioinżynierii z Mediolanu, który miał szczęście brać w tym udział. Rok później gościnny „czerwony książę” Fouad został zamordowany przez Rosjan.

– To wyście stworzyli wroga – słyszę często. „Proste jak szkolne równanie” – pisał Auden. – Najbardziej zadowoleni z wyjścia wojsk są Amerykanie i talibowie – powiedział mi Szarafullahan, poeta doliny Chostu. A może Afganistan jest lustrem? W mieście Marija, newralgicznym centrum handlu narkotykami, żołnierze sekretarza stanu, pani Clinton, kupują talibów. Nie odróżniają ich od wieśniaków, ściskają im ręce, przekazują fundusze, z których zostanie zakupiona broń przeciw nim samym. Albo miesiącami prowadzą pertraktacje z mężczyzną, który podaje się za szefa talibów, w końcu też ma turban i brodę. Afgańskie who is who godne Becketta, ze swoim arsenałem luster i masek. W 2008 roku Australian Special Forces zabijają gubernatora dystryktu Chora, gdy ten rusza nocą na pomoc przyjacielowi zaatakowanemu przez niezidentyfikowanych uzbrojonych brodaczy: Australijczycy w przebraniu i honorowy gubernator wzięli się nawzajem za talibów.

W listopadzie 2001 roku podpisany został największy kontrakt zbrojeniowy w historii świata. Sens tej potędze, prócz czystego zysku, przydaje wróg, ale w Afganistanie, jak dla Dariusza, który ścigał Scytów po stepach Donu – wroga nie ma. Możesz krzyczeć w pustkę jak Król Królów: „Pokaż się!”, ale za szybą przeciwpancerną zobaczysz tylko cień wilka. Szale i płaszcze, koszule do kolan i burki, turbany i berety, muzułmanin i terrorysta – wszyscy jednacy. Istoty ludzkie zamieniły się w inicjały, koszarowy język inicjałów, którymi chłopcy z Arizony i Teksasu opisują Afgańczyków, zasługiwałby na hermeneutyczną analizę. „Nawet dzieci trzeba się bać – tłumaczą prasie polscy żołnierze – bo doniosą”. Scytowie posłali Dariuszowi w darze ptaka. Ptak to zniewaga, gorszy niż pocisk. Polscy żołnierze w 2007 roku posłali pociski moździerzowe do kotła z zupą w Nangar Khel, zabijając kobietę w ciąży i pięciu weselników, a trzy kobiety zostały okaleczone na zawsze. Zemsta za talibską minę na pierwszej z brzegu wiosce jako najbardziej subtelna forma sprawiedliwości, jak w najbardziej krwawych filmach Tarantina. „Zmiećcie wszystko, co ma z tym coś wspólnego, i to, co nie ma” – powiedział 11 września 2001 roku Donald Rumsfeld.

W uzbrojonych w najnowocześniejszą broń żołnierzach wszystko budzi lęk. Również odblask mojego aparatu może być pomylony z błyskiem lufy pistoletu i może sprawić, że rambo na wieży czołgu mnie zastrzeli. Wystarczy niewiele, by sprowokować reakcję. Przechodnie wiedzą i modlą się. Słyszę ich szepty.

Kwitnący Bush Bazaar wokół amerykańskiej bazy w Bagramie: najeźdźca przeszedł do toponimiki dzięki triumfowi odpadków biznesu własnej wojny, od żołnierskich puszek z meals ready to eat po skarpetki i integratory body building. Nieźle tu idą papier toaletowy i latarki speleologów, bo nocą trzeba trafić do toalety. Modne są reporterskie kamizelki z dużą ilością kieszeni. Rozwiązują problem, gdzie ukryć naboje, w szalwar kamiz kieszenie są zbyt płytkie i się deformują.

Ubranie jest potężnym symbolem. Ukochany poeta Afgańczyków, Abdullah Ansari, mistyk z zawodu, ubierał się godnie na nauczanie i przez lata najbliżsi uczniowie nie zorientowali się, że żyje w nędzy. Dziesięć wieków później miliarder Osama ben Laden, z magisterką z inżynierii lądowej, przywdział ubogie szaty proroka, by wygłaszać kazania ku chwale śmierci, w których ignorował drugie i trzecie z dziewięćdziesięciu dziewięciu imion adresata modlitw Koranu – Miłosierny i Litościwy. Fotografie jemeńskiego księcia terroru mogłyby być lekcją o medialności współczesnych wojen i cytatem z biomechaniki teatru Meyerholda. Liczy się układ fałd turbanu, długość welonu opadającego na ramię, rozcapierzona dłoń lub perswazyjny palec jak u Chrystusa Pantokratora. Palec wskazujący, prosty jak włócznia, a nie przygięty jak u Żyda z Nazaretu. Czasem układ postaci ben Ladena i powłóczysty wzrok gazeli wzorowane są na ikonach pierwszego kalifa szyitów Alego, i po prawdzie jest to wzór z innej parafii, ale dla dobra sprawy można się nim posłużyć. Ponieważ ben Laden jak Chrystus, jak Ali, on też chce dla ciebie dobrze. On cię kocha. Wahabiccy terroryści, zadeklarowani ikonoklaści, poruszają się w repertorium religijnej symboliki i medialnego obrazu. Budują wirtualne imperium. Ostatnia jama ben Ladena w Abbottabadzie to plan filmowy i archiwum nagrań. Biorą na kredyt z chrześcijańskiej ikonografii, choć nie brak malarskich wzorów w samym islamie – szkoła miniatur z Heratu, mistrza Behzada z XV wieku, jest bezcennym skarbcem perskiej ikonografii, włącznie z arcydziełami wizerunków proroka Mahometa.

Armie strategów i doradców dedykowały poważne analizy „nowym szatom króla” terroryzmu. Natomiast długowłosy fryzjer z Charabatu, dzielnicy kabulskich muzyków, który interpretował ben Ladena w filmie fabularnym, nosi nieomal na każdym palcu wielki sygnet. Osiem pierścieni jak dojrzałe czereśnie. Wypieszczona biała broda, pukle długich loków, cygański szyk. Należy do najniższej afgańskiej kasty – fryzjerów i muzyków, salmāni, nieczystych – i może sobie na taką elegancję pozwolić. Ci charabatis tworzą osobny świat, gdzie można zaleczyć najgorszy smutek najładniejszą piosenką. Dzieci słowiki zestrojone z rubabem, lutnią o dźwiękach lekkich jak powietrze Hindukuszu. Fryzjerzy-muzycy, którzy grają na dohlu, bębenku o podwójnej membranie, i na sornā, oboju podobnym do bałkańskiej żurny, diabelskiej fujarce, której chropowaty dźwięk podcina frenezją stopy tańczących, a w kultach opętania marokańskiego gnawa i isawi, etiopskiego i egipskiego zar – prowadzi do transu. „Fryzjer Osama” poczęstował mnie chińską herbatą i polskimi krówkami. Afgański Cygan. Nietykalny, bo dotyka wszystkich, biorąc udział w krępującej intymności, puszcza krew, usuwa napletek, reperuje złamania i obcina odrosty ciała – włosy, włoski, paznokcie – czyli to, co budzi lęk, bo wciąż rośnie na trupie. Salmāni, nazywani też dalāk, żyją w osobnej dzielnicy, objęci tabu wyłączenia nawet po śmierci, chowani na osobnym cmentarzu, może dlatego – pisze etnomuzykolożka Hiromi Lorraine Sakata – że sornā, na której grają, oddychając w kółko, jest zanieczyszczona śliną, dla Cyganów Afganistanu związaną ze spermą, według ich powiedzenia: „wypluwasz obraz ojca”. Pani profesor Sakata z University of California pisze też o związkach sornā z penisem diabła, my zaś, z przyzwoitości, zatrzymamy się tutaj. Fryzjer performer i szaman, pół Cygan, pół Hermes, pośrednik między światem żywych i umarłych, ironią afgańskiego losu – zagrał w telewizyjnym fiction księcia ciemności.

W Kabulu, na rogu Nun Waji, czyli Rogu Chleba, zobaczyłam raz pieska. Zdarzyło się to wiosną. Gołe gałęzie drzewa Judasza wybuchły amarantowymi kulkami kwiecia. Ciepły wiatr nadmuchiwał białe chustki uczennic.

Piesek jest biały i stoi przed długim, wysokim murem, naprzeciw piekarni, w której każdego poranka otrzymuję w podarunku placek chleba podobny do tarczy. Merda ogonem. Żaden tam z niego piesek przydrożny! Psy afgańskie można rozpoznać z daleka, a to jest piesek wypieszczony, wyszczotkowany i pogodnego usposobienia. Śnieżno-biały szczeniak na salony, bez kompleksów. Stoję wśród dziewczynek czekających na szkolny autobus i nagle zdaję sobie sprawę, że to, na co patrzę, jest ciut inne, że coś się nagle delikatnie przesunęło, jak we śnie, który nie zamazuje, lecz ujawnia rzeczywistość, a składa się ze szczegółów, które wciąż rozpoznajemy.

Piesek stoi na rogu i przyjaźnie szczeka na swoich panów.

Maszerują pod murem gęsiego i w równym odstępie. Akcja bojowa piechoty NATO w szyku marszowym, tak zwanym Schutzenreihe, w centrum miasta. Podjeżdża do nas chudy jak szczapa śmieciarz na rowerze, z wielkimi worami po obu stronach koła, które przyciągają wzrok, bo nie wiadomo, jakim cudem rowerzysta-śmieciarz zachowuje równowagę, musi być zwinny jak linoskoczek. Staje przy mnie niepewnie. Nie wie, co zrobić, iść dalej, nie iść; tu wielkie wory, tam żołnierze, licho wie, co im do głowy strzeli, a nuż coś niedobrego? I z tego strachu, z tego wysiłku i przejęcia – strzela bąka. A potem zbliża się do nas kobieta w burce z trójką dzieci. Pod tą burką niewiele widzi, bo gdyby się na czas zorientowała, w czym gra, to zapewne by nie podeszła. Wreszcie dostrzega i instynktownie wpycha dzieci pod burkę, mama kwoka, a potem wypycha, by ta burka nie przyciągała uwagi, dziwnie napuchnięta. Ukryć dzieci? Czy nic nie ukrywać, nie wykonywać żadnych zbędnych ruchów? Nie może się zdecydować, skofundowana. I wtedy słyszę jej modlitwę: żeby oni sobie szybciej przeszli, żeby to wszystko się skończyło. A oni idą i idą, jest ich wielu, a między każdym pięciometrowy odstęp: niekończący się wąż uzbrojonych po zęby mężczyzn w goglach. Każdy żołnierz bierze róg muru susem, nie patrząc na nic, nie rozglądając się, nie wymieniając pozdrowień, kręcąc głową w prawo-w lewo-w prawo, wodząc za wzrokiem karabinem, mechanicznie, jak dzieci, przyuczone, jak należy przechodzić przez ulicę, i one kręcą grzecznie głową, choć wcale nie patrzą na nadjeżdżające samochody i trzeba je ciągle kontrolować. Patrzymy na żołnierzy, dzieci patrzą na pieska, piesek na swoich panów, cieszy się i obszczekuje, jak to piesek. Wie, że gdy spacer i zabawa się skończą, wrócą do bazy i dostanie kolejną porcję psiej puszki.

Pojechałam do Afganistanu, żeby zobaczyć, jak wygląda Kabul. Moje oczy były wypełnione medialnymi ikonami wojny: kurz, trupy bez głowy, żywi bez nóg, zasieki, czołgi, strach pomyśleć, ludojady.

A jak Kabul wygląda? Czym pachnie? Usłyszę nocą bul bul, czyli słowika? Jak brzmi rubab na wysokościach? Czy wciąż z wioski do wioski wędrują poeci? Usłyszę wędrownych pieśniarzy? Spotkam kalandarów? A mieszkańcy Kabulu? Płaczą? Śmieją się? W ilu językach śnią? I o czym? Jak grzeją zimą domy? Czego się najbardziej boją?

Ikony zła stają się alibi wojny i właśnie dlatego są fabrykowane z takim zapałem. Sztuczka polega na tym, by wypełnić obrazami grozy pierwsze strony gazet, by przestraszyć, zapędzić w zastawione sidła. Gdy z obrazu znika człowiek, jego miasto można bombardować – jak Sarajewo, Grozny, Vukovar. A migające na ekranie cienie, jak w przypowieści Platona o jaskini, są jedyną wersją rzeczywistości. Są ludzie pierwszej i drugiej kategorii, jak wagony kolejowe, i ci jeszcze mniej ludzie, ze stemplem „efekty uboczne”, odpadki bez rąk i nóg, a jeśli już w całości, to bez twarzy, niczym sylwetki z obrazów Magritte’a.

Ryzyko oszustwa tkwi w samej naturze mediów i inżynier ben Laden był ich tworem i demiurgiem. Bez sinego oka telewizji i szelestu gazet znikłby jak duszek z obłoku pary po zgaśnięciu lampy Aladyna. I może dlatego inżynier lądowy ben Laden skupił się na tym, co jest najbardziej widzialne. Najlepiej, by znajdowało się wysoko, by wszyscy dojrzeli i na pewno zrobili zdjęcie ludziom spadającym z wieżowców jak ptaki, zło niewidzialne to zmarnowana okazja.

Jazda wyboistą drogą w stronę Baghlanu. Na dziurze głębokiej jak lej po wybuchu samochód szarpie i inżynier Muhiddin z Duszanbe, na wszelki wypadek mój mąż, wyrywa się z drzemki. Przestaję dumać o inżynierze z Rijadu, korzystam z okazji, by zapytać go o różnice między Tadżykami z Tadżykistanu i Afganistanu.

– Mamy inne kody zachowań – mówi. – My idziemy miękko, powoli, z rękami w kieszeni, zakolami, wydłużając drogę, a oni biegną najkrótszą drogą do celu.
– A mimika?
– Od razu widać, co nam chodzi po głowie, jesteśmy jak szkło, jak i ty. Każdy ma własną twarz, rozpoznają nas w mig, trudno się z nią ukryć. Drażnimy ich, mówią, że jesteśmy rozmemłani. Ich spojrzenie jest uważne, czujne, niczym drapieżnych ptaków. Noszą twarze jak maski i nic nie wyrażają.
Nieźle mimuje, ale nie mogę go fotografować, bo jestem w burce.
– A język?
– Ten sam, ale jedyne, co nas łączy, to poeci, przede wszystkim Hafiz. Przesadzamy z samogłoskami, zyskujemy na czasie, by oddychać głęboko i włożyć duszę w słowa – rozmawiamy po rosyjsku, więc dusza zabrzmiała przekonywająco.
– A mowa?
– Muszą powiedzieć wszystko i od razu. Mówią szorstko, po chłopsku. A poza tym my jesteśmy prawdziwymi Persami, a ich kultura jest hinduska!

Samochód podskakuje na koleinach, Muhiddin analizuje język ciała i kody kultur, a tymczasem zza wzgórza ukazuje się talibski check point: ani się ukryć, ani zawrócić, więc stajemy. Podchodzi wysoki, chudy talib z bronią na ramieniu i w czarnym turbanie. Zabiedzony wiejski proboszcz w czas postu. Prosi o datki na meczet jak ksiądz na kolędzie, z kałasznikowem w miejsce parasola. Polak Michał i Tadżyk zza rzeki Oksus, który trwoni samogłoski (a na okazję ojciec moich dzieci, których imion doszczętnie zapomniałam), rzucają się do wywracania kieszeni i ofiarowują datek hojnie, z pobożnym zapałem, na wyścigi.

Talibowie zakazywali magii, ale uwierzyli wędrownemu kaznodziei bez plemiennego pedigree, statusu teologa i pozycji społecznej, gdy ten przywdział szatę Proroka. Błogosławiony płaszcz, który król Afganistanu wystawiał na widok publiczny w czasach kryzysu. Wystarczyło, by musnął ziemię, a już wznoszono na tym miejscu meczet. Biznes relikwii fabrykuje kilka świętych głów Jana Chrzciciela i kalifa Alego, kilka płaszczy Mahometa, mnożą się włosy z brody Proroka i gwoździe Pasji, wrażliwość muzułmańska i chrześcijańska w tej kwestii jest zgodna: chrześcijanie mieli swój Konstantynopol, muzułmanie mają swoją Karbalę. Muhammad Umar, jednooki mułła z Kandaharu, ubrany w świętą tkaninę stał się „emirem wiernych”. A potem uciekł przed największą armią świata na motorze, jakby to była hedżra.

Zobaczyłam raz mułłę Umara, a może nie zobaczyłam: prawdą jest to, w co ludzie wierzą. Zdarzyło się to pod Fajzabadem: nieznajomy izmaelita pokazał mi komórkę z filmem wideo, na którym – twierdził – występował mułła Umar. Na filmie siwy brodacz z dostojnym brzuchem pląsał z widoczną rewerencją przed niewidocznym dostojnikiem. Czasem mignęła sylwetka siedzącego, turban, plecy, broda. Potem tancerz dyskretnie, jak nieśmiała kucharka, schwycił poły długiej koszuli, służebnie dygnął przed siedzącym i uciekł na palcach w burzy oklasków, śmiechów i pochwał. W tle sceny magnetofon skrzeczał kobiecym, frywolnym sopranem, odsłaniając na chwilę linię cienia, gdzie czułość spotyka zgrozę. Izmaelici wpatrywali się na przemian z lękiem i z uśmieszkiem w ten cud techniki, w ten niezgrabny taniec, stop-klatkę cudzej, złowrogiej intymności.

Zmiana sceny. Kabul, orkiestra wojaków wyrwidębów, muzyka na żywo tym razem, do marszu i wesoła, trochę fałszująca, nie szkodzi, liczy się dobra wola. Twarze harde, zapisane wojną. Muzycy z krwi i kości, dłonie jak łopaty, nieugięci partyzanci, żadni z nich debiutanci, widać, że chłopy przez lata ładowały moździerze. Czule obejmują instrumenty, jakby bali się, że pękną w tym uścisku, a maleńka sala prób wojskowej orkiestry sprawia wrażenie, że ich nie pomieści. Nie pasują do zamkniętej przestrzeni, do tych krzeseł, tablicy, nut i szkolnej kredy. Wprowadza mnie na tę próbę orkiestry bard Charabatu ustad Kahim Bahsh. Gości pieśniami o miłości i jak miód słodkimi pomarańczami. W cieniu platanu opowiada mi, jak z kompanami wysadzają muzyczny desant z helikoptera pod ostrzałem w prowincji Helmandu: pięć gwiazd z muzycznego firmamentu Kabulu – podkręcone zawadiacko wąsy, siwe włosy pod świeżą henną, ostra woda kolońska, wyszukana elegancja lat siedemdziesiątych – skacze z dziesięciu metrów z delikatnym rubabem, parą pękatych tabli i mało poręcznym harmonium, w tumanie kurzu i zgiełku śmigieł, na kolanach podgryzionych artrozą, by dodać otuchy walczącym z talibami afgańskim żołnierzom, niczym boska Marlena Dietrich wśród aliantów w Afryce.

Podczas pierwszego pobytu w Kabulu gościłam w siedzibie włoskiej kooperacji. Musiałam nauczyć się, jak wyjść piechotą na miasto, po prostu przejść przez podwójną żelazną bramę, ku zdumieniu afgańskich strażników. Wokół labirynt murów, w których łatwo się zgubić, bo wszystko jest jednakowe, na niczym oprzeć wzroku. Tu spotkałam Iksa, który jak galernik wykreślał dni do powrotu, marząc o burdelach Dubaju i wsłuchując się na balkonie w głosy z ciemności, za to Igrek posypywał ziemią piasek w workach przeciwwybuchowych, sadził pelargonie i z wrodzonym neapolitańczykom temperamentem próbował nadać tej więziennej scenerii aspekt ludzki, a czasem się upijał, by zapomnieć. Jedyne miejsce w Kabulu, gdzie czułam fizyczność strachu, jego zapach; lęk, który puchnie, bo nie widać, co wokół. Green zone, dawniej rezydencjalna dzielnica stolicy, gniazdo szpiegów, gdzie spotykała się inteligencja wędrującej Europy i oświeceni archeologowie, dziś getto żołnierzy, contractors, biurokratów, dziennikarzy embedded, kooperantów, dyplomatów i peace-keeperów poruszających się w świecie skrótów i operujących niezrozumiałą dla niewtajemniczonych nowomową, którym według kontraktu nie wolno wychodzić za mury, pod groźbą wypowiedzenia pracy. Żyją w wirtualu, a miasto miga im czasem z ekranów satelity albo zza szyby pancernych samochodów bez rejestracji, gdy pędzą do restauracji, sauny albo na party w ambasadzie, hojnie wynagrodzeni za wątpliwy przywilej samotności. Czasem jakiś życzliwy Cyceron oprowadzał mnie: o tu, popatrz, mówił, jest ambasada francuska, tu zaś hinduska, a tu pałac taki, siaki i owaki, tu ogrody, tu fantastyczny basen, a ja, jak mieszkańcy Kabulu, widziałam tylko mury i musiałam wierzyć mu na słowo. Widziałam green, które jest szare, mury, które się przesuwają, mury rosnące, mury idące, nowotworowe przerzuty murów, które się odradzają w oczach. Pewnego razu w getcie green zone spotkałam latynoskiego lowelasa, 160 cm, mięśnie spuchnięte od hormonów i stołek agenta security, który na głos, bym na pewno usłyszała, w obecności dyplomatów, dziennikarzy i inżynierów, wygłosił do sąsiada życzenie: „znajdź mi Afgankę, byleby była wysoka i nie zawracała dupy”. Innego razu wybrałam się na party do pewnej ambasady, z ciekawości i głodu, ale na widok przejrzałych Pippi z rewolwerami na udach, kręcenia biodrami w szortach w rytmie disco polo na cały regulator, rzeki alkoholu, zmieszanych afgańskich gości, ciekawość uległa poczuciu wstydu i po chwili dałam nogę, gubiąc się w zaułkach, a po powrocie do Afganistanu zmieniłam dzielnicę. Poczucie, że Kabul oddycha cementem, dusi się piaskiem z worków, knebluje drutami kolczastymi, które jak macki ośmiornicy go obejmuje, a on puchnie jak rana. Miasto zmęczone. „Jego cierpieniem wszyscy się znudzili, a nawet on sam” – napisał raz Kafka o Prometeuszu, ale czasem myślę, że pasuje też do Kabulu. Może miasto zniknie, gdy świat przestanie się nań patrzeć.

Koniec kwietnia 2009 roku, Święto Mudżahedina, ostatni dzień pierwszej podróży. Kabul zabarykadowany, godzina policyjna, żadnych obchodów na placach, Karzaj nie chce więcej ofiar.

– Nie wolno wychodzić na miasto – proszą w kooperacji – poczekaj.
Niebo zbłękitniało bez kurzu i spalin; pojawiły się latawce, a miasto śpi, choć południe. Oddycha płytko. Jak łatwo wyczuć jego energię, choćby zza muru. Chodzę pod bramą tam i z powrotem, jak w klatce, wspominając niedawną wycieczkę do kabulskiego zoo, gdzie zobaczyłam Sus scrofa domestica, czyli różową świnkę, i ledwo żywego, ślepego lwa – gwiazdę reportaży o bombardowanym Kabulu, budzącą głębokie współczucie wzruszonych obrońców zwierząt z Zachodu. Widziałam tam też grupę mężczyzn z Dżalalabadu, zahipnotyzowanych wściekłą walką wyłysiałych wilków. Nie byłam pewna, kto na kogo patrzy i kto znajduje się w klatce.

Przed bramą kooperacji strażnik sunie na wrotkach. Nazywa się Gulrahim, nie potrafi jeździć do tyłu ani przeplatanką, więc zamieniamy się butami i go uczę. Łapie w mig i w ten sposób dowiaduję się, że strażnik Gulrahim jest akrobatą i czarnym pasem chińskich walk wschodnich. Uczy cyrku dzieci ulicy, które żebrzą na ulicach Kabulu, wdmuchując do okien samochodów kłęby dymu z palonej żywicy wraz z błogosławieństwem i prośbą o dolara. Odwiedziłam go w jego sali gimnastycznej – piwnicy pełnej szczurów, pod niskim sufitem. Podziwiałam małych akrobatów. W miejsce materaca opona ciężarówki, gdy się w nią wpada po szyję, nie sposób się wygrzebać, maestro Gulrahim prosi o ciszę, żadnych śmiechów, ma być dyscyplina.

Idę wzdłuż wysokiego muru do rogu Nun Waji, skąd codziennie ruszam autostopem w miasto, pobierając od kierowców lekcję dari, wysłuchując plotek z bazaru i rodzinnych opowieści. Ale dziś jest Święto Mudżahedinów i na rogu Nun Waji jest głucho. Wysoki mur i tyle, ulica nie pachnie chlebem i nie ma żywego ducha. Idę na spotkanie z Basirem Seeratem, który ma buty z czubkiem jak wenecka gondola, w których wcale nie wygląda na fotografa. Basir został porwany, gdy z kolegą kręcili film dokumentalny o Nuristanie.

Siedzieli w talibskiej ciupie dostatecznie długo, by zacząć puchnąć z głodu. Udało im się podsłuchać, że państwo nie zapłaci za nich okupu i dlatego („niestety” – westchnął talib, który zdążył ich polubić) następnego dnia zostaną zabici. Uciekli natychmiast, nocą, kanałem z lodowatą wodą po szyję w stronę gór, wiedząc, że pościg ruszy w dolinę. Każdy góral wie, że w górach, w takich warunkach, w takim stanie, nikt nie ma szans na przeżycie. Pościg ruszył w mig i słuchali pod wodą tupotu nóg i strzałów tuż nad głową. Dziesięć dni jedli korzonki, szli, byle się nie zatrzymać, nie przysiąść, i przeżyli. Gdy odważyli się zejść do wioski, pierwszy spotkany gospodarz wepchnął ich do domu, nakarmił jogurtem, ubrał, owinął w koce, i przez całą noc chodził wokół obejścia z kijem. O świcie, gdy sąsiedzi spali, wyniósł ich na rękach do samochodu, bo nie mogli stanąć na nogach, przykrył i wywiózł w bezpieczne miejsce. Basir opowiada mi o tym z uśmiechem, z jakim się wspomina wakacje na Malediwach, tylko od czasu do czasu otrzepuje kurz z mokasynów zbytnio ślizgających się na wzgórzach Czindawolu, wertykalnej dzielnicy hazarów.

Wspinamy się od domu do domu, odwiedzając przyjaciół Basira. Rambo Said Sheir dociera do nas biegiem i bez zadyszki. Właśnie podziwiamy panoramę miasta z dachu domu, który mieszkającym powyżej służy za podwórko.

– I hate the occidental journalists – mówi bez ceremonii Said Sheir, odpinając guziki marynarki – potrafią tylko kłamać.

Nie sposób wytłumaczyć, że chcę zobaczyć, zrozumieć. Nie słucha. A przecież rytuał pozdrowień zmiękcza, nie można się złościć, gdy ktoś mówi do ciebie: niech Allah zachowa cię w zdrowiu, obyś nigdy nie ustał. Można potem, ale zawsze zyskuje się na czasie. A gdy ktoś nie wygłosi formuły, na przykład patrol na drodze, z gruntu stawia się w pozycji siły, strachu lub gniewu. Zdarzyło mi się raz w Mazarze w święto Nowruz, że pierwszy rząd idących wąską uliczką mężczyzn upadł na mnie. Wściekłe oczy uzbrojonego po zęby policjanta. Nagle mnie dojrzał, gdy leżę wraz z innymi. Wyłuskał mnie z tłumu i znów pałował.

– Bo mają pałę. Pałują ot tak, bo tłum stoi. Potem ten tłum się rozchodzi, jakby nigdy nic – tłumaczył mi potem cierpliwie Michał.
„W kraju, gdzie prawo jest opcją, zwyczajnym pozorem siły wygrywa się połowę dziennej batalii” – pisał Robert Byron w 1937 roku. Wszystko jest teatrem, „nawet błysk oka jest recytacją”. „Gniew to największy wróg człowieka” – powiadał z kolei Prorok Mahomet, „i mieszka na wysokości siódmego żebra” – cytowała Proroka Annemaria Schimmel, protestantka z wyznania, a islamistka z profesji, której z wdzięczności za dokonania naukowe poświęcono ulicę w Islamabadzie. (Mikroskopijne zbiory mistycznych maksym muzułmańskich pani Profesor to przewodnik dobrych manier, inspirowanych gnomicznymi sentencjami Greków).

Ale Said Sheir nie pozdrawia, ignoruje muzułmański savoir-vivre. Pod białą marynarką widzę dwa pistolety i jeden granat wsunięte za kamizelkę-pas oraz podszewki wypełnione nabojami; z tym całym arsenałem to wypisz, wymaluj król Bacza-je Saghao z archiwalnych zdjęć w sepii. Bicepsy i mięśnie piersiowe extra large. I te szelki. Białe w różowe kropki. Hamuję się, by nie parsknąć śmiechem. Nie jestem sama. Basir blednie, a ja jestem za niego odpowiedzialna. Na wszelki wypadek wlepiam wzrok w ziemię i widzę, że Said Sheir nosi śnieżnobiałe adidasy.

– Ładne – mówię – idealne na walki wschodnie.
Kumbu: pozycja strzelca, trzeba mocno oprzeć piętę. Mambu: biodra nisko, spojrzenie proste, pośladki zwarte, pozycja jeźdźca. Kop z piruetem. Pokazuję. Basir patrzy na mnie podejrzliwie.
– I’m the champion of tao chen kuan – to jego głos.
Głos Said Sheira.
Alleluja!
As-salam aleikum, pokój z tobą, Khub asti, Mandah na-bashi, Zindah bashi, dobrze się czujesz, obyś nigdy nie ustał, obyś długo żył.
– Interpol. I’m the secret agent. My name is Said Sheir.
– I’m the polish photographer from Italy and I practise wu shu, do you like wu shu, Said Sheir jan?
– Welcome in Chindawool! Hoshamadit. Witaj.
Następują skoki, uderzenia, wyskoki, kopy, przysiady, podskoki, w ciemniejące niebo Kabulu, w gwiazdy, w słabe światła wzgórz.

Basir śmieje się. Dachy wypełniają się rodzinami. Byleby wytrzymały, modlę się, byleby nikt nie spadł. Dachy Kabulu kruszą się jak mazurek. Dzieci na nie wchodzą, by puszczać latawce, i spadają, łamią kręgosłup. Najwięcej do szpitala przywożą w piątek, muzułmańską niedzielę, opowiadali mi lekarze Emergency.
Dzień kończy się nadmierną ilością filiżanek herbaty w maleńkim domu rambo pełnym albumów fotograficznych: Said Sheir młodszy o dziesięć lat z kałasznikowem i brodą proroka. Said Sheir champion cegieł rozwalonych jednym uderzeniem pięści. Said Sheir w locie nad szeregiem przykucniętych żołnierzy. Said Sheir z medalami i pucharami. Said Sheir na ziemi, a na jego brzuchu leży deska, po której właśnie jedzie łazik. Said Sheir w salto mortale pomiędzy filarami żołnierzy. Said Sheir w mundurze przed prezydentem Karzajem. I ostatnie pamiątkowe zdjęcie, Said Sheir na dachu swojego domu w białej marynarce, tym razem mojego autorstwa, Khoda Hafez Monika jan, niech Pan Bóg ma cię w opiece, poczekaj, zadzwonię po specjalną taksówkę, bo w Kabulu nie można ufać nikomu.

autor / Monika Bułaj
tytuł / Nur. Zapiski afgańskie
wydawca / „Kontynenty”
książka ukazała się w 2017 r.

 

Fragment książki Moniki Bułaj Nur. Zapiski afgańskie.

Bibliografia:
S. Aleksievič, Ragazzi di zinco (2003); J. Baily, Music of Afghanistan. Professional musicians in the city of Herat 1973–77 (1988); M. Barry, Figurative Art in Medieval Islam and the Riddle of Bihzâd of Herât (1465–1535), (2004); M. Bashô, L’angusto sentiero del Nord (2009); A. Bausani, Il „pazzo sacro” nell’Islam (2000); N. Bouvier, La polvere del mondo (2011); R.F. Burton, L’Oriente islamico (2005); R. Byron, La via per l’Oxiana (2000); E. Cagnacci, E. Caspani, Afghanistan crocevia dell’Asia (1951); G.C. Castelli Gattinara, I nomadi Kuci dell’Afghanistan (1970); B. Chatwin, Che ci faccio qui? (2004); H. Corbin, Corpo spirituale e Terra celeste (1986); M. Le Bris, Dizionario amoroso degli esploratori (2011); P. Levi, Il giardino luminoso del re angelo. Un viaggio in Afghanistan con Bruce Chatwin (2003); E. Maillart, La via crudele. Due donne in viaggio dall’Europa a Kabul (2005); F. Maraini, Paropàmiso (1997); A. Rashid, Caos Asia (2008); H.L. Sakata, Music in the Mind. The Concepts of Music and Musician in Afghanistan (2002); A. Schimmel, Sufismo, a cura di Roberto Tottoli (2001); R. Stewart, In Afghanistan (2004); T. Terzani, Lettere contro la guerra (2002).