3/2016

Cały świat na praskim podwórku

Spektakl Róża ze Skaryszewskiej oparty jest na opowieściach bliskich sąsiadów praskiego teatru, lokatorów kamienicy przy Skaryszewskiej 10.

Obrazek ilustrujący tekst Cały świat na praskim podwórku

fot. Artur Chmielewski

Róża ze Skaryszewskiej jest czternastym przedstawieniem działającego na Pradze teatru Scena Lubelska 30/32, prowadzonego od 2005 roku przez scenografa i reżysera Dariusza Kunowskiego. Spektakle tego teatru łączą środki teatru lalek, ekspresji aktorskiej i muzyki wykonywanej na żywo, nawiązującej do wzorów folklorystycznych, w tym do folkloru miejskiego Warszawy (na przykład Wiech na 102 oparty na tekstach Stefana Wiecheckiego, Czarna Mańka). Również Róża ze Skaryszewskiej wpisuje się doskonale w nurt teatru zaangażowanego w ilustrowanie świata dawnej Warszawy. Tym razem jednak chodzi nie tylko o folklor czy nawiązywanie do miejskich legend. Spektakl oparty jest na opowieściach bliskich sąsiadów praskiego teatru, co czyni okolicznych mieszkańców niemal jego współtwórcami. Wykorzystane w przedstawieniu historie lokalne przywołują swojskie wspomnienia dawnego świata, tak charakterystyczne dla starszej generacji. Twórcom spektaklu udało się jednak uniknąć nadmiernego sentymentalizmu, nie tylko dzięki humorowi, z jakim prezentowane są historie. O sile przedstawienia decyduje przede wszystkim sposób prezentacji postaci i zderzenie dwóch sposobów widzenia świata przedstawionego – od środka, z pozycji bohaterów, i od zewnątrz, czyli z perspektywy współczesnej. W spektaklu można wyróżnić trzy poziomy – działania sceniczne, płynąca z offu narracja i obejmująca wszystko warstwa muzyczna. Stylizowane na przedwojenne piosenki (spełniająca funkcję refrenu, a w finale śpiewana z publicznością Warszawa, Praga, Kamionek, Skaryszewska, nasz mały świat tu właśnie mieszka) stanowią atrakcyjne przerywniki, ale i tło dla akcji. Główną „dostarczycielką” opowieści, która wespół z Kunowskim stworzyła scenariusz spektaklu, jest tytułowa Róża, czyli siedemdziesięciokilkuletnia Róża Karwecka, która mieszka w tej samej kamienicy od 1945 roku.

W spektaklu wykorzystano kilkadziesiąt figur, czyli wykonanych z kartonu usztywnionych wizerunków, które są animowane przez kilkoro aktorów. Jak wspominają twórcy przedstawienia, ich ilość rosła wraz z pracą nad spektaklem. Na początku wykonano ich tylko kilkanaście – głównych protagonistów. Z czasem jednak pojawiła się potrzeba dodawania kolejnych wątków i wzbogacania tym samym galerii figur. Niektóre z nich mają imiona i nazwiska – to ludzie mieszkający w budynku na Skaryszewskiej 10 w latach czterdziestych, pięćdziesiątych i sześćdziesiątych (tych lat dotyczą wspomnienia), a inni są wyraziście zarysowanymi typami – mleczarką, handlarką ciuchami, ostrzycielem noży… Część bohaterów historii to postaci rzeczywiste, mają „swoje” twarze – ich figury powstały na podstawie autentycznych zdjęć. Inni wywodzą się nie tylko ze wspomnień, ale i z anonimowych fotografii z epoki. Postaci nie można całkiem utożsamić ani z jej figurą, ani z ożywiającym ją aktorem. Rodzi się ona gdzieś pomiędzy nimi. Aktorzy bowiem „wcielają się” w mieszkańców kamienicy, ale tak, jakby ich tylko przedstawiali, prezentowali widowni, wywoływali duchy przeszłości, nie do końca utożsamiając się z rolą. I rzeczywiście, otwierająca spektakl scena, w której aktorzy prezentują figury z rodziny pani Róży, przypomina trochę oglądanie rodzinnego albumu: jakby wyjaśniali swoim potomkom, kogo przedstawiają poszczególne fotografie. Gra aktorów, ich gesty i ruchy, jakie przypisują figurom, niekiedy dość jednoznacznie kojarzą się z danym typem postaci, na przykład figlarną dziewczynką, służbistym milicjantem, zatroskaną matką. Moment, w którym figury dziadków, ciotek i wujków pani Róży wdzięcznie płyną po scenie, prowadzone rękami aktorów, jest jednym z najlepszych w spektaklu. Figury zawracają i skręcają, jakby chcąc gdzieś się osadzić – dlatego że powojenna przestrzeń jest chaotyczna, nieuporządkowana i nienazwana. Nie wiadomo, czy dobrze będzie pozostać po tej stronie Wisły. Być może najlepiej osiąść blisko dworca, zawsze będzie bliżej do pociągu. Sceniczne „tu i teraz” równocześnie jest przestrzenią widza: znajdujemy się bowiem dokładnie tam, gdzie postanowili zamieszkać krewni Róży – niedaleko Dworca Wschodniego, dziś w niczym nieprzypominającego miejsca, jakim był zaraz po wojnie. To odsłonięcie wspólnej przestrzeni zbliża aktorów, bohaterów i widzów, a także sprawia, że miejsca wokół dworca i ulicy Skaryszewskiej wyobrazić można sobie niejako ponad czasem. W dyskusji pospektaklowej padło pytanie, który parking został zbudowany na miejscu legendarnych „ciuchów”.

Od chwili wyboru miejsca do życia, zakotwiczenia figur w przestrzeni i czasie, deski sceniczne stają się praskim podwórkiem. Tu „mistrzem ceremonii” jest wszechwładny, pokrzykujący na wszystkich dozorca, który – z racji zawodu – znał na wylot lokatorów i wiedział, co dzieje się na jego podwórzu od rana do wieczora.

Historie zostają „przefiltrowane” przez jego wrażliwość i pokazane tak, jakby opowiadał je pan Kubiak, prosty człowiek, należący jeszcze do międzywojennej epoki. Nie należy jednak bez reszty utożsamiać się z jego perspektywą, zwykle dość naiwną. Kontrapunktuje ją spokojny i wyważony głos z offu, komentujący wydarzenia sceniczne lub dopowiadający różne szczegóły związane z akcją. To nagrane wspomnienia pani Róży, jej własny głos. Komentarze mieszkanki kamienicy przepełnia subtelne poczucie humoru i dystans do przeszłości, jak wtedy, kiedy snująca opowieść kobieta przypomina sobie czarną wołgę mknącą po ulicach Warszawy w latach powojennych. Wołga podobno porywała małe dzieci. „Ale ja miałam szczęście. Jakoś się uchowałam”.

Kubiak dziwi się zmianom cywilizacyjnym i społecznym zachodzącym na jego oczach. Komentuje je w specyficzny dla siebie sposób: wyraża na przykład przekonanie, że pies to mądre zwierzę i nie da sobie krzywdy zrobić, a więc i Łajka pewnie wyląduje gdzieś na Księżycu, ale człowieka to na pewno w kosmos nie wyślą. Mógłby spaść i zrobić sobie krzywdę. Wszystko przyjmuje z pogodnym zaufaniem i dystansem – na jego oczach zmienia się świat, to jest nieuniknione.

Czas spektaklu przebiega zgodnie z cyklem typowego dnia na Pradze. Pan Kubiak rozmawia z przechodzącymi przez podwórko lokatorami, pokrzykuje na dzieci, upomina właścicielkę niegrzecznej, ujadającej w kółko Perełki, że znowu jakiś pies narobił na klatce. Jest świadkiem kupna nowej pralki Frani, którą niesie nieco podchmielony lokator, zdenerwowania świeżo upieczonego ojca, wysłuchuje dramatyczno-komicznej relacji o niefortunnym kursie taksówkarza. Dzieci bawią się w czterech pancernych, matki wołają o trzynastej na obiad, w którymś mieszkaniu ogląda się mecz, co kończy się awanturą i wyrzuceniem przez gospodynię niepotrafiących zachować się sąsiadów. Dziewczyny zwierzają się, który ministrant im się podoba, pokazują sobie fotosy gwiazd, a Hance Bielickiej – drogę na ciuchy. Raz po raz przebiegają zdenerwowani podróżni próbujący zdążyć na pociąg. Któraś lokatorka szuka swojego brata, który biega z dziećmi, zamiast spoważnieć i przyjść na obiad. I tak dalej, i tak dalej… Mogłoby się to tak toczyć bez końca. Na Skaryszewskiej 10 kończył się kolejny dzień. Sąsiedzi kładli się do łóżek, przygotowując się do następnego dnia pracy.

Spektakl ma luźną epizodyczną formę. Można odnieść wrażenie, że jedna historia jeszcze się nie skończyła, a druga już się rozpoczyna. Poszczególne momenty nakładają się na siebie, jedne przechodzą w drugie. To wrażenie jest spotęgowane dzięki wszechobecnej muzyce i nakładającemu się na akcję głosowi z offu. Wszystko tu płynie, niczym czas. Narracja Róży osadza jednak akcję w innej jeszcze perspektywie, dzięki czemu czas nabiera znamion linearności. Niczym kamienie milowe znaczą akcję kolejne wydarzenia z historii lokalnej, historii Polski i światowej, co zapobiega wrażeniu jednostajności i monotonii. Nie da się bowiem zapomnieć pamiętnego roku 1948, w którym na Pradze otwarto pierwszą wytwórnię oranżady, wysłania Łajki w kosmos, pierwszych nagrań Elvisa Presleya, jak i daty 1953, kiedy to zgasło „słońce narodów” – Józef Stalin. To wydarzenie zostało upamiętnione długą, zabawną sceną, kiedy Róża i jej koleżanka pompatycznie recytują wiersze na akademię, a pan Kubiak, chcąc „błysnąć” przed deklamującymi dziewczynkami, przypomina sobie „akademijny” wiersz Konopnickiej, w którym pojawiają się odwołania do religii. Wywołuje to gorący sprzeciw admiratora nowego systemu politycznego. Festiwal Młodzieży jest z kolei okazją do muzyczno-tanecznego przerywnika – piosenki Tercetu Egzotycznego Pamelo żegnaj. Ta kojarząca się w latach sześćdziesiątych z egzotyką i dalekimi „ciepłymi” krajami piosenka niepostrzeżenie staje się tłem dla obrazu „egzotycznej” procesji młodzieży ze wszystkich stron świata. Jest to jedyna scena, w której aktorzy nie animują figur, tylko wyobrażają uczestników procesji.

Spektakl kończy się zaciemnieniem sceny i widowni. Z offu dobywa się głos pani Róży: „Ale czy ja to dobrze zapamiętałam?”. To minirefleksja nad ludzką pamięcią, która jest nieciągła i ma luki. Nie ma obiektywnej pamięci i jednej przeszłości. Ta sama przestrzeń i ten sam czas w lustrze innych wspomnień będą odmienną historią. Być może historią któregoś z widzów opuszczających małą widownię przy Lubelskiej 30/32.

 

Scena Lubelska 30/32 w Warszawie
Róża ze Skaryszewskiej
reżyseria Dariusz Kunowski
premiera 4 grudnia 2015