5/2016

Na gruzach zen

Szczelina to spektakl o niedającym się okiełznać strachu wynikającym z przeczucia schyłku. Zamiast jednak wyrażać niezgodę czy poczucie niesprawiedliwości, woła o empatię: to, czego się najbardziej boimy, w tej chwili dzieje się innym.

Obrazek ilustrujący tekst Na gruzach zen

fot. HaWa

Kiedy w ścianach domu pojawiają się pęknięcia, jego lokatorzy zaczynają się niepokoić stanem fundamentów. Kiedy któraś z rys zamieni się w szczelinę, natychmiast powoduje paniczny strach przed zawaleniem całej budowli.

Taką mniej więcej zależność dostrzegają artyści łódzkiego Teatru Chorea w najnowszym spektaklu, pod tytułem Szczelina właśnie, patrząc na dzisiejszą rzeczywistość Starego Kontynentu. Wizji spokojnej, zjednoczonej Europy przełomu XX i XXI wieku po wydarzeniach ostatnich lat nie uda się już utrzymać. „To nie jest spektakl o uchodźcach, którzy nagle stracili dach nad głową i muszą ruszać w nieznane – pisze w programie przedstawienia reżyser, Tomasz Rodowicz. – To nie jest spektakl o tych, którzy nie wiedzą, dokąd idą, wiedzą tylko, skąd przyszli […], to spektakl o was – o nas, którzy mając dach nad głową i cokolwiek do zjedzenia, nie zdajemy sobie ciągle sprawy z tego, że w każdej chwili możemy to wszystko stracić i być wyrzuconymi w nieznane, bo ktoś nagle, bez zapowiedzi, zrzuci na nasz dom bombę”. I choć staraliśmy się być ślepi na podnoszące łeb fanatyzmy, rosnące w siłę ksenofobie, na kolejne tragedie w egzotycznie brzmiących miejscach, to wreszcie cudze i odległe dotąd wojny zaczęły znów dotykać także i nas – zgnuśniałych Europejczyków. Ale i owa gnuśność nie jest jednoznaczna, zamknięcie na świat zewnętrzny zdaje się być naszą ucieczką przed nami samymi, przed naszym fanatyzmem, naszą ksenofobią, demonami, którymi Europa niejednokrotnie szczuła tak innych, jak sama siebie.

Ten dramat rozgrywa się w spektaklu już na poziomie rozwiązań przestrzennych scenografii. Punktem wyjścia jest tu rzut rozkładu pomieszczeń w mieszkaniu, uproszczony do dwóch kwadratów ułożonych płasko na deskach sceny. Mniejszy, przytulny, ograniczają długie, ciemne drewniane deski, większy i bardziej reprezentacyjny usypany jest z jasnych kamieni. Naturalne materiały i geometryczne formy uzupełniają się z porozstawianymi wokół nich drzewkami bonsai, rosnącymi w glinianych donicach w kształcie łódek: przestrzeń domu, prywatności, jest przestrzenią ogrodu zen. Utrzymana w dobrym guście, finezyjnie oświetlona, elegancka, świadczy o dobrobycie, czego nie ukrywa zadowolony ton oprowadzającej po nim z początku bohaterki. Sęk w tym, że to harmonia na pokaz. Oba kwadraty zazębiają się, wycinając pośrodku dodatkową, niesymetryczną powierzchnię, ograniczoną w połowie drewnem, w połowie żwirem, nie należącą do żadnego z porządków, więc de facto burzącą oba. Szczelinę, która daje ujście traumom bohaterki, obudowującej nieidealne życie idealnym domem. W tej przestrzeni wyzna widzom, że porządkuje świat w ten sposób, odkąd straciła przed laty dziecko. Tak też w miarę postępu opowieści to obce, niepasujące miejsce oczekiwania na dającego oparcie męża zamieni się w zagruzowany piwniczny schron, gdzie czeka się na ratowników, w obóz uchodźców czekających na łodzie, w arenę walki o przetrwanie i wyglądania pomocy.

Kiedy piszę „opowieści”, używam liczby mnogiej. Oparty na motywach tekstu norweskiego dramaturga Arnego Lygre’a Zanikam, spektakl nie śledzi bowiem losu lokatorki owego domu ani znajomych, którzy przewijają się przez jej salon. Widz podąża za tokiem jej myśli, kolejnych katastroficznych opowieści, jakie snuje, żeby odegnać – czy może uzasadnić? – swój własny niepokój. W ścianie jej idealnego lokum pojawiło się pęknięcie: mąż wbrew rutynie nie wrócił jeszcze po pracy. Ona sama poszerza je, by przez szczelinę własnych lęków widzieć kobietę taką jak ona, która równocześnie z nią czeka na męża – tyle że w kraju, w którym rozpętała się wojna. Trzeba uciekać z miasta przed zagrożeniem, frontem, bombardowaniem, śmiercią, ale trzeba też zaczekać, znaleźć bliskich. Trzeba ratować się samemu, licząc na to, że bliscy też uciekli i się odnajdą. Trzeba zostawić za sobą nadzieję, ale wierzyć, że da się ułożyć życie od nowa. Trzeba wreszcie stracić tę wiarę, a z nią i sens ucieczki. „Jeszcze nic nam się nie stało” – pada na początku. Owo „jeszcze” wyznacza wektor narracji: co będzie, kiedy już się stanie? Bo coś stać się może, jeśli nie: musi. Szczelina to spektakl o niedającym się okiełznać strachu wynikającym z przeczucia schyłku. Zamiast jednak wyrażać niezgodę czy poczucie niesprawiedliwości, woła o empatię: to, czego się najbardziej boimy, w tej chwili dzieje się innym. Może póki „jeszcze nic nam się nie stało”, warto skupić się na nich?

Rodowicz drąży ten temat od dłuższego czasu. W felietonach, pisanych dla portalu teatralny.pl, regularnie pojawiały się podobne myśli: „Są dwa strachy: ten, kiedy boisz się, że nie będziesz miał, ty i twoi bliscy, nic jutro do zjedzenia, i ten, kiedy boisz się, że zabiorą ci to, co masz”. Z tego wynika trzeci: „Strach przed nie swoimi. Sytość stawia mury i wieże strażnicze. To wbrew logice, ale biedny umie się dzielić wszystkim, co ma, a bogaty na ogół nie. Mam dlatego, że nie rozdaję” (T. Rodowicz, Wojna, wojna!; źródło: teatralny.pl, dostęp: 6 listopada 2015). Tak w felietonach, jak i w spektaklu Rodowicz bada mechanizmy pamięci, wyparcia i zrozumienia dla dzisiejszej sytuacji związanej z tzw. kryzysem uchodźczym wobec wojennego bagażu Europy. Nie na poziomie globalnych politycznych interesów, które wszak kryzysowi są winne, ale poszczególnych ludzkich reakcji; zastanawia się, jak daleka jest droga od odmówienia pomocy („nas nie dotyczą ich zagrożenia”) do nienawiści („oni są dla nas zagrożeniem”). Zwłaszcza w sytuacji, kiedy nie chcemy odpowiedzieć sobie szczerze na często zadawane w teatrze niezależnym pytanie, czym jest nasz własny Dom: miejscem zamieszkania, przywiązaniem do kraju, przynależnością do rodziny, miłością do drugiego człowieka, czy po prostu poczuciem bezpieczeństwa?

Dramat Norwega, z ciągłą pierwszoosobową narracją, pochłaniającą także didaskalia i fragmenty dialogowe, faktycznie dobrze nadaje się do takich rozważań, ale równocześnie jest największą słabością Szczeliny.

Wobec efektu obcości, gdy aktorzy Chorei jedynie reprezentują nieustannie zmieniający się korowód postaci, słowo brzmi często pretensjonalnie, nieznośnie deklaratywnie. Między ironicznym, ilustrującym fasadowe zaangażowanie Europy komunałem „dobrze jest wspierać słuszny cel” a wypowiedzianym ze śmiertelną powagą „to duże obciążenie, tak dużo znaczyć dla drugiego człowieka”, czy też szyderczym, kierowanym do uciekinierów czekających na łódź „świat należy do was” – nie ma wielkiej różnicy. Sztuczny dystans wobec wypowiadanych kwestii dodatkowo zaciera tę granicę, powodując, że miejscami spektakl brzmi jak lekcja wychowawcza w klasie niezbyt rozgarniętych uczniów. Podobnie irytują wypełnione przypadkowym chłamem toboły, rozdawane widzom na wejściu w geście partycypacji na siłę, które poza kolejnym znakiem mówiącym, że każdy z nas może być uchodźcą, nie mają w spektaklu żadnej funkcji. I choć wobec antagonizmów, jakie kwestia migrantów wywołała w ludziach (również zasiadających na widowni Chorei, co widać po różnorodności reakcji), taka metoda prowadzenia narracji jest tyleż bezpieczna, co skuteczna – wrażenie pozostaje przykre.

Zacierają je na szczęście sekwencje przetwarzające konkret z Zanikam w poezję. Przedstawienie rytmizują mocne, fizyczne sceny, w których tło stanowią zaaranżowane w wielogłosowe pieśni poezje Moulana Dżalaloddina Rumiego. Te obrazy zostają w pamięci: główna bohaterka, prowadząc wiodący głos wspólnej pieśni, sunie na plecach, jakby przepływała przez wypaloną zimnobłękitnym światłem podłogę; szlak za nią znaczy ogon kamieni ze zburzonego brzegu większego z kwadratów. W kontekście coraz straszniejszych opowieści wszystkie elementy początkowego domowego zen zmieniają znaczenia: kamienie stają się gruzowiskiem, przemieszczają się po scenie z zimnym, drażniącym hałasem (chapeau bas dla reżysera dźwięku), kształt donic bonsai przywodzi na myśl zagubione szalupy. Przy tym wspólnotowa energia wykonywanych pieśni i choreografii łagodzi surowość przestrzeni. Nietrudno się domyślić, że w tym Rodowicz upatruje ratunku i lekarstwa na strach – we wspólnocie. Cała opowieść o lęku i utracie wiary służy ujawnieniu nadziei. W kulminacyjnej scenie następuje spotkanie dwojga ludzi – pierwszych ludzi, może jedynych po upadku ich świata. Mężczyzna rozpala na pospiesznie skleconym, kamiennym palenisku ogień. Czuć dym, zapach żaru, po całym sformalizowanym przebiegu spektaklu jest to doświadczenie pierwotne i – paradoksalnie – bardzo ludzkie.

O ile na styku działań społecznych i artystycznych Chorea sprawdza się fantastycznie, animując niezliczone projekty przeciw wykluczeniom, akcje miejskie, czy prowadząc masę grup warsztatowych, o tyle do języka wypowiedzi teatralnych Rodowicza można mieć zastrzeżenia. Jego spektakle są nierówne, niewątpliwie szlachetne intencje nie zawsze znajdują odpowiedni wyraz sceniczny, czasami ocierają się o grafomanię, czasami, jak w przypadku Szczeliny, unikają jej o włos. Jedno jest w jego twórczości niezmiennie godne podziwu: na każde przedstawienie reżyser szuka osobnej, wewnętrznie spoistej estetyki; za każdym razem techniczne możliwości zespołu, charakterystyczne cechy ruchu aktorów czy myślenia o pieśni, wprzęgane są w odmienne mechanizmy, rządzące światem sceny. Jeżeli miałbym w kilku zdaniach określić styl Rodowicza – nie umiałbym. Może ten nieustanny niepokój, potrzeba znajdowania przestrzeni pomiędzy tym, co poukładane, i snucia opowieści o tych, którzy mają gorzej, jest powodem, dla którego Chorea nie gnuśnieje i stara się na bieżąco dawać gwałtownie zmieniającej się rzeczywistości odpowiedzi poprzez teatr.

 

Teatr Chorea w Łodzi
Szczelina na motywach dramatu Zanikam Arnego Lygre’a
reżyseria Tomasz Rodowicz
premiera 31 marca 2016

pracownik kultury, publicysta, scenograf, animator. Obserwator i praktyk kultury offowej, prowadzi trzeciosektorowy kolektyw DLA KONTRASTU.