5/2016

Cisza po burzy

To Burza bez złudzeń. I bez pociechy, jaką zwykle daje – czy raczej dawał – teatr. Reżyserka nie buduje iluzji. Przeciwnie, obnaża nagość i zimną pustkę scenicznego świata.

Obrazek ilustrujący tekst Cisza po burzy

fot. Piotr Nykowski

Od czego zaczyna się katastrofa? Od uśmiechów. Na znak, że katastrofy nie będzie. Choć przeczą temu jej zapowiedzi. Któż nie zna pantomimy, upiornej i groteskowej, jaką odgrywają przed pasażerami samolotu śliczne stewardesy, demonstrujące, co robić, gdy To już się stanie. Pokazując w milczeniu (bo nie ma mowy, że stać się może), jak sobie poradzić z kamizelką ratunkową.

Burza Anny Augustynowicz zaczyna się właśnie tak. Przed Szekspirem. I burzą, która na wyspę wiedźmy Sykoraks sprowadzi rozbitków. Już na tekście komunikatu, który zwykł poprzedzać przedstawienie, by wyłączyć telefony i nie nagrywać spektaklu. Trzy Nimfy, czarno odziane płaczki z grymasem uśmiechu na twarzy – kto zechce, ujrzy w nich może islamskie terrorystki – zwrócone wprost do widowni wdziewają na siebie pomarańczowe kamizelki, instruując, jak ich użyć: oto katastrofa właśnie się staje, a opuszczenie pokładu nie jest możliwe.

To zagarnianie widza w obręb przedstawienia można by uznać za gest przesadny, za inscenizacyjną tautologię, zważywszy, że Burza sama w sobie jest przecież opowieścią o teatrze w teatrze, gdyby nie ironiczny dystans, z jakim Augustynowicz przesyła ów komunikat. Nie bez kozery jedną z Nimf jest mężczyzna (Paweł Adamski) – i nie wynika to raczej z żeńskich braków w obsadzie. Publiczność, a jakże, bawi się tym dobrze. Mniejszą uwagę zwracając na szekspirowskie zamiany ról i płci, większą zaś pewnie na kabaretowy efekt damsko-męskiej przebieranki, tak lubiany przez kolejne pokolenia widzów. Augustynowicz powiela zresztą ten znak – w drugą stronę go kierując: błazna Trinkula gra aktorka (Anna Januszewska). A że w tę postać wpisano erotyczne konotacje, jej relacje z Kalibanem (Arkadiusz Buszko) stanowić by mogły zaproszenie do pikantnej zabawy. Tu są jednak wyłącznie elementem zakłóconego porządku świata (Trinkulo ma swoje lata, jest raczej znudzony i obrzydzony dwuznacznością swej roli) – tego teatru, który wciąż uruchamia stare mechanizmy, choć ujawniają one już tylko jego brzydotę i jałowość.

Umowność kostiumów i ról – podkreślana w szczecińskiej Burzy – nie wydaje się być w niej przecież szczególnie ważna. Zyskuje raczej gorzki, kpiący wyraz: postaci ubrane są szaro, zgrzebnie; nawet stroje władców to tylko uniwersalnie nijakie płaszcze. Znoszone, przybrudzone kostiumy tym mocniej kontrastują z zachwytami rozbitków, którzy nie mogą się nachwalić cudownie odzyskanej świeżości ich barw. Katastrofa jako przemiana i szansa na narodziny do nowego życia? Darujmy sobie, panowie i panie. A kiedy Stefano (Konrad Pawicki) przywdziewa nowe, pańskie w swym mniemaniu szaty, widzimy andersenowską pantomimę „nagiego króla”: nie ma żadnego płaszcza ani bogatych strojów, a pyszna garderoba to tylko dyndający samotnie nagi wieszak. Metafora dzisiejszego teatru świata?

Augustynowicz pokazuje złudzenia jego aktorów, ale nie daje widzom okazji, by się tym łudzili sami. Pozbawia ich przewagi obserwatora wydarzeń. Złudzenia bohaterów dramatu – co do miłości, wolności, sprawiedliwości, zwycięstwa życia nad sztuką – są tu równie umowne jak ich stroje: to tylko zadanie przypisane do ról, które grają. Niemal bez emocji, często twarzą do nas, nie do siebie zwróceni. Nawet Ariel (Maciej Litkowski) chwalony przez Prospera (Bogusław Kierc) za swe liczne role, którymi realizuje jego plan, przyjmuje pochwały swego pana bez entuzjazmu. Robi swoje. Trochę tak, jakby było cudze.

Kiedy w dialogach, jakie prowadzi z Prosperem, mowa o „niebiosach”, unosi w górę tanią reprodukcję kiczowatego obrazu Jezus uciszający burzę. „Zwiewny duch” jest nie mniej znużony – i nie intrygą samą, ale właśnie spektaklem intrygi – niż wszyscy inni uczestnicy wydarzeń. Nie łudzi się też perspektywą bliskiej nagrody. Czyściec jest w końcu takim samym złudzeniem, jak wiara, że może on nas przemienić, uwolnić od swych ról.

To zresztą od początku Burza bez złudzeń. Wchodzimy w spektakl – tak jak on w nas: proscenium przesunięto w głąb widowni – bez alibi baśni, którą kreuje (i mami nas nią) ostatnie dzieło Szekspira. I bez pociechy, jaką zwykle daje – czy raczej dawał – teatr. Z jego przestrzenią wyobraźni. Scena jest tu przecież mrocznym odbiciem teatru elżbietańskiego – z jego piętrem i mansjonami. Ascetyczna, zbudowana w kilku planach, które podkreślają, lecz i oddalają opadające co jakiś czas ekrany z półprzezroczystej materii, nie służy jednak iluzji. Przeciwnie, obnaża swą nagość i zimną pustkę.

Za ostatnią przesłoną, w tle, widać inwalidzkie wózki. Miejsca opuszczone przez tych, których pochłonęła burza? Miejsca, które na nich czekają? To tam, przy nich, zgromadzą się przecież pod koniec przedstawienia. Miejsca dla nas wszystkich? Nas, dzieci Kalibana, barbarzyńców, którzy jak on pragniemy gwałtem posiąść Cywilizację, wyrwać dla siebie jej skarby i królestwa, wolności i władze, ale jesteśmy tylko jej bezradnymi bękartami, chromymi potworami.

Tylko Kaliban, bezwłosy pokurcz, porusza się po scenie na inwalidzkim wózku. Paradoks, bo w tym statycznym, pogrążonym w bezruchu świecie jedynie on porusza się z taką energią. Ale jego życiowe żądze nie wyłączą go z ogólnego porządku. I on w finale znajdzie się wśród tych, co wdzieją ratunkowe kamizelki. Nie ratujące przed niczym. Zwłaszcza przed sobą.

Początek i koniec spektaklu sugerują zresztą, że cała akcja – mimo pozorów i starań Prospera – to czas katastrofy, spełniającej się tu i teraz. Choć czy nie należałoby raczej rzec, że to czas po? A „nowy wspaniały świat” ukazuje się nam jako Day After? Czarna rekwizytornia, rupieciarnia w beckettowskiej aurze (Ariel nosi okulary. Ślepca? Ale i szarlatana: jedno szkło czerwone, drugie ciemnozielone, może czarne). Przywrócenie świetności, o której marzymy, żyjąc w poczuciu krzywdy, dar wolności, którą jest dla nas zniewalanie innych, pragnienie ładu – według naszych praw? Czekanie na to daremne, bo To już się stało. Z nami. Ale i przez nas. I w nas.

W tych zwłaszcza, którzy mają – lub wierzą, że mają – władzę nad światem. Burza to dramat twórcy. Augustynowicz czyni z tego założenia oś spektaklu. Budując inscenizację wokół Prospera, który jest reżyserem i aktorem kreowanych przez siebie wydarzeń, ale i burząc – nomen omen – ów teatr wyrosły z pychy urojeń. Również jego, a może przede wszystkim jego.

Postaci zaludniające scenę – wyspę Sykoraks, która jest wszędzie – bez względu na to, jaka ich proweniencja, to figury w grze, jaką Prospero prowadzi ze światem.

Zarówno jego córka Miranda (Adrianna Janowska-Moniuszko), jak i przeznaczony jej – w ofierze, na zgodę ze światem – Ferdynand (Paweł Niczewski), deklamują swe wątpliwości i zachwyty z tą samą senną obojętnością. Ich gra w szachy to emblemat roli, jaka im przypadła. Gonzalo (Adam Kuzycz-Berezowski), „rzetelny stary doradca” – tu młody i trywialnie naiwny – to pionek bez znaczenia. A król Neapolu Alonzo (Marian Dworakowski), jego brat Sebastian (Przemysław Walich) i Antonio (Grzegorz Młudzik) – brat Prospera, którego tron w Mediolanie wiarołomnie sobie przywłaszczył – to już nie rywale „prawowitego władcy” Mediolanu i naszej wyobraźni, a trzej panowie w podróży, która właśnie się skończyła. Walizki na kółkach, z którymi się nie rozstają Alonzo i Sebastian, jawią się jako szyderstwo. Jak i foliowa torba z napisem: „Duty free”, którą trzyma Antonio. Wolność od cła w tej podróży, a więc od ceny za przekroczenie granic – wszelkich granic – jest ułudą niebezpieczną, ale czy bardziej niż inne?

Burza Augustynowicz dzieje się przecież w głowie Prospera. Nie bez przyczyny w jego rolę wciela się Bogusław Kierc – aktor, reżyser, lecz i poeta z cenionym dorobkiem. Poeta – synonim twórcy, inteligenta – przywołany jest tutaj jako trop kulturowy. Przywołany do porządku, który mu się wymknął z rąk – rąk maga. Ale i wywołany do odpowiedzi, i odpowiedzialności. Zrzeczenie się magicznej władzy nie uwalnia go od niej. To zresztą pusty gest, jeśli tę władzę w rzeczywistości – właśnie: w rzeczywistości – i tak utracił.

W przejmującym epilogu Prospero – na proscenium – wygłasza do widzów swój monolog, ostatnie słowo. Ale jego słowa zmieniają się w bełkot Kalibana. Walczy z nimi – o siebie – lecz wyraźnie brzmią jedynie finalne wersy: „Każdy z nas ma do łaski prawo / więc mnie rozgrzeszcie – bijąc brawo”.

I publiczność brawo bije. Tyle że spektakl się nie skończył. Trwa jeszcze dłużącą się chwilę. Oklaski więc gasną, i zapada zakłopotana sobą cisza. Po burzy.

 

Teatr Współczesny w Szczecinie
Burza Williama Szekspira
tłumaczenie Stanisław Barańczak
reżyseria Anna Augustynowicz
scenografia Marek Braun
kostiumy Wanda Kowalska
światło Krzysztof Sendke
muzyka Jacek Wierzchowski
ruch sceniczny Zbigniew Szymczyk
premiera 19 marca 2016