6/2016

Pretekst

Smak teatru tańca Leszka Bzdyla kryje się w napięciu między awangardą a prostotą. Po co mu więc Gombrowicz?

Obrazek ilustrujący tekst Pretekst

fot. Natalia Kabanow

Na scenie pięcioro ludzi: nieufny introwertyk, roztrzepany egotyk, wyniosła femme fatale i dwie młodzieńczo zaczepne dziewczyny. I relacje między nimi, zapętlające się, zmienne, niemożliwe do spełnienia. Gombrowiczowskie.

Leszek Bzdyl po latach wrócił do wrocławskiej Pantomimy, tym razem jako reżyser. Przy okazji obchodów sześćdziesięciolecia istnienia teatru, w którym stawiał pierwsze sceniczne kroki pod okiem Henryka Tomaszewskiego, zaproszony został do zrealizowania spektaklu Pustka. Pustynia. Nic. Tym samym wrócił też do inspiracji Witoldem Gombrowiczem, miejscami jawnie wręcz odwołując się do Kilku błyskotliwych spostrzeżeń (à la Gombrowicz), przedstawienia Teatru Dada von Bzdülöw z 2004 roku. Podobieństw jest wiele, od ogólnej lekkości wypowiedzi umiejętnie przełamywanej goryczą, przez sposób budowania postaci (od choreografii solowych do zbiorowych) i kontakt z widzem, po konkret ponownej współpracy ze scenografem Maciejem Chojnackim i kompozytorem Mikołajem Trzaską, którzy w Pustce… niebanalnie odpowiedzieli na własne prace ze Spostrzeżeń.

I tak ascetyczna, biała, przyjmująca barwy światła przestrzeń rytmizowana jest obecnością dwóch stożkowatych form rozmieszczonych w identycznym jak dmuchane poduchy ze Spostrzeżeń układzie: jedna wyrasta z ziemi, druga wisi, celując w ziemię swoim ostrzem. Te mocne wertykalne kształty o przeciwnych wektorach w miarę budowania się świata bohaterów zmienią charakter: jeden okaże się miękki jak skórzana sofa, drugi przeobrazi się w lampion rzucający ciepły blask. Muzyka jest z kolei porywającą fuzją modern jazzu i elektroniki, przefiltrowanych przez nietuzinkowe soundscape’y, wykorzystujące m.in. nagrania ludzkiego oddechu czy ruchu ulicznego. Niektóre z nich same naturalnie przeradzają się w melodie, kompozycje na mlaskanie czy brzęk butelek. Naturalność jest paradoksalnie trafnym określeniem tego psychodelicznego dźwiękowego pejzażu – Trzaska wie, jak pracować z tańcem współczesnym, jaka akcentacja odpowiada wizji ruchu Bzdyla, utwory i choreografie harmonijnie się dopełniają.

Podobieństwa się tu nie kończą – fragmenty układów tanecznych w Pustce… też bywają autocytatem. Jednak spektakl z Pantomimy od dawnej premiery Teatru Dada odróżnia zwłaszcza jedna, fundamentalna zmiana: dobór obsady. Bzdyl doprowadził tu do scenicznego spotkania trzech światów – mimów, tancerzy współczesnych i aktorów dramatycznych. Każdemu zostawił wolność ruchowej ekspresji, pilnując równocześnie precyzji struktur, dzięki czemu w niewymuszony sposób tworzy się na scenie swoisty tylko dla tego spektaklu metajęzyk. Tancerze w Spostrzeżeniach byli osobni, pewni własnych ścieżek – tu artyści, uważni na specyfikę partnerów, funkcjonują wobec siebie, są wręcz na siebie zdani. Będąc w rolach, tym naturalniej (znów!) odbierają sobie wzajemnie pewność rodzącą się w ich solowych wejściach. To nieoczywiste spotkanie jest pierwszym krokiem do wysnucia Gombrowiczowskiej myśli, która patronuje spektaklowi: „Podstawową męką jest nie co innego, tylko cierpienie zrodzone z ograniczenia drugim człowiekiem, z tego, że się dusimy i dławimy w ciasnym, wąskim, sztywnym wyobrażeniu o nas drugiego człowieka”.

Zbigniew Koźmiński, absolwent PWST, a więc reprezentant żywiołu dramatycznego, wciela się w postać introwertyka, ostrożnie badającego zastaną rzeczywistość, długo skupiającego się na detalu, obrażonego, kiedy mu przeszkodzić. Jego ruchy są kanciaste, oszczędne, powodowane wewnętrznym, niespiesznym rytmem – sprawia wrażenie, jakby był wiecznie nie w porę, on jeden nie udaje, że komunikacja ze światem przedstawienia przychodzi mu łatwo. Bzdyl, który sam w spektaklu nie występuje, znalazł w nim swoje alter ego; aktor jest wystylizowany (łącznie z charakterystycznie wysuniętą żuchwą) tak, że momentami do złudzenia przypomina reżysera. Na biegunie do niego funkcjonuje współpracujący wcześniej z Bzdylem w Baśniach z mchu i liszaja Jan Kochanowski, którego mocniej od wykształcenia dramatycznego ukonstytuowało działanie w niezależnym Teatrze Cinema, a który wypracował własny styl w tańcu współczesnym. To materiał na osobny esej: napięcie między motoryką katatonika a niebywałą dyscypliną ruchową, między nieustannymi przyruchami a precyzją, która powoduje, że nie ma wśród nich żadnego zbędnego skurczu. Jego postać cierpi na galopadę bodźców, wewnętrznie rozedrgana łapie się wszystkiego, żeby zbudować relacje, ale nawet kiedy bohater chce się tylko przedstawić, umie jedynie zatańczyć swoje i wyjść. Jednoznacznie komediowa, ma przy tym w sobie coś z tragizmu ról Chaplina. Idąc tropem bohaterów Gombrowicza, Koźmiński jest tu figurą Witolda z Kosmosu, a Kochanowski – Fuksa.

Obaj pozostają w relacji wobec kobiet. Wyniosła postać Pauliny Jóźwin daje się poznać choreografią jakby żywcem wyjętą z filmowego świata Carlosa Saury; jej sylwetka podkreślona opinającą czerwoną suknią mocno odcina się od wypalonego oranżem zachodzącego słońca tła – i choć nie tańczy Tanga, chciałoby się, żeby zatańczyła. Równocześnie temperamentna i eteryczna, z łatwością uwodzi obu męskich bohaterów, godzi się na zbliżenie, dotyk, tak długo, jak relacja rozgrywana jest na jej zasadach. Witold, niedopuszczony dość blisko, rezygnuje. Fuks sam sobie na bliskość nie pozwala – choć traktowany jest przez nią z uprzejmym zainteresowaniem, to żadne z nich nie umie się przebić przez jego ciągłą błazenadę. W inny sposób niedostępne okazują się dziewczyny grane przez Agnieszkę Dziewę i Monikę Rostecką. Młodzieńcze i zmysłowe, siłę czerpią z wzajemnej obecności: mocne są tylko w tandemie, kiedy kuszą, tańcząc do swojej muzyki. Można pokonać je w dwojaki sposób – wyłączając ich głośnik albo zamykając w osobnych, wyciętych światłem klatkach, gdzie miotają się bezradnie, odarte z kusicielskiej magii.

Pokonać – bo choć punktem wyjścia Pustki… jest Gombrowiczowska definicja rzeczywistości opartej na relacjach, gdzie człowiek jest „stwarzany człowiekiem”, to spektakl przeradza się w gorzką analizę współczesności, skażonej spłycaniem i rozpadem tychże relacji, bezrefleksyjnym egocentryzmem, walką o wpływy.

Postać Jóźwin nie może pozostać zjawiskiem niepowtarzalnym – Kochanowski odbierze jej tożsamość, przebierając się w jej czerwoną suknię, ale nie zyska własnej; zedrze ją z siebie i upozuje się na podobieństwo Chrystusa z Isenheim. Jedna ze scen się nie odbędzie, jej przebieg emocjonalny zastąpiony zostanie rozdawanym widzom briefem, składającym się z samych zapisów emotikonów. I nawet kiedy Koźmiński zawoła za patronem spektaklu (a będą to pierwsze i jedyne słowa w spektaklu): „Nie dość wgryźliśmy się w smak własnego bólu. Dokąd nas to zaprowadzi, do jakich Golgot? […] I nawet płakać nie będziecie mogli, bo nieszczęście wasze będzie dziać się poza wami” – szybko zostanie przywołany do porządku i ustawiony w grupie z przyklejonym jak do selfie uśmiechem. Rzeczywistość stechnicyzowanej współczesności wyprzedziła Gombrowiczowskie obawy, redukując te relacje, o których pisarz uporczywie mówił, do formalnych cytatów i powidoków. Liczy się tylko ten uśmiech, który zachowawczo sugeruje, że jest „w porządku”.

Zastanawiam się, czy na pewno Gombrowicz był do przeprowadzenia tej opowieści niezbędny. Wierzę, że i bez świadomości literackiego czy filozoficznego punktu wyjścia Pustka… byłaby dla widza czytelna. Bzdyl ma umiejętność wyjątkowo klarownego konstruowania akcji scenicznej, jego choreografie, często wszak eksploatujące warianty wzajemnych ludzkich relacji, sprawdzają się i bez przypisów. Równocześnie są to struktury dzięki językowi tańca na tyle otwarte i pojemne, że śmiało w miejsce Gombrowicza czy Calvina w Baśniach z mchu i liszaja można by podstawić innego autora, a intelektualna konstrukcja wciąż by się utrzymała. Po co więc Gombrowicz?

Leszek Bzdyl od lat walczy o nadanie współczesnemu teatrowi tańca należnego mu miejsca na mapie polskiej kultury – podnosząc temat jego niezrozumienia i pomijania przez krytykę czy to w udzielanych wywiadach, czy w felietonach, jakie publikował na łamach portalu teatralny.pl, czy, przede wszystkim, na scenie. Gombrowicz służy mu więc, jak się zdaje, jako wytrych, który ma zdjąć ze spektaklu stereotypowe myślenie, że taniec to sztuka niezrozumiała (bo abstrakcyjna) i elitarna, by nie rzec: snobistyczna (z tego samego powodu, zwłaszcza dziś, kiedy upowszechnił się teatr polityczny, interwencyjnie eseistyczny). Oznaczenie inspiracji wnosi do odbioru konkret powszechnie znanego tekstu kultury. I sprawdza się doskonale.

Notę do programu zaczyna Bzdyl rewolucyjnym wezwaniem: „Zadać Gombrowiczowi cios! Zrobić z Gombrowicza pantomimę!”, kończy zaś rozbrajająco słowami: „Bawcie się dobrze”. I w takim napięciu między awangardą a prostotą kryje się cały smak Bzdylowego myślenia o teatrze.

pracownik kultury, publicysta, scenograf, animator. Obserwator i praktyk kultury offowej, prowadzi trzeciosektorowy kolektyw DLA KONTRASTU.