6/2016

Otworzyć Wschód

III Międzynarodowy Festiwal Teatru Ukraińskiego skierowany był głównie do ukraińskiej diaspory w Polsce. Szkoda, bo i polski widz mógłby znaleźć w nim wiele dla siebie.

Obrazek ilustrujący tekst Otworzyć Wschód

fot. Maksym Nezviietskyi

Tegoroczna edycja festiwalu, która w swym założeniu miała przybliżyć nam obraz współczesnego teatru ukraińskiego w jak najszerszym wymiarze (od teatrów dziecięcych i młodzieżowych, przez grupy amatorskie, niezależne formacje eksperymentalne, po teatry dramatyczne), różniła się od poprzedniej już na etapie logistyki. Spektakle grano w wielu miejscach jednocześnie – odbiorca musiał więc dokonywać repertuarowych wyborów. Co za tym idzie, również poniższa relacja obarczona jest grzechem wybiórczości.

Imprezę otworzyło przedstawienie Piasek z urn, oparte na motywach poezji Paula Celana – który, podobnie jak Niezależne Teatralne Laboratorium, pochodził z Czerniowiec – introspektywna rekonstrukcja zaginionego, preapokaliptycznego świata. Niedzisiejszość tego miejsca określiła pierwsza scena: aktorzy w foliowych skafandrach, z latarkami czołówkami dosłownie i w przenośni odkrywają scenografię – zrzucając folię przykrywającą regał z książkami, odnajdują stare zabawki, butelki wypełnione listami z „tamtego świata”, wreszcie także piasek, korzeń i wodę. Podejmują trud sadzenia. Choć – jak w poezji Celana – to, co urośnie zwiędłe, jest cieniem śmiertelnym. W przedstawieniu nie zabrakło błędów: obficie wykorzystywane wizualizacje i cała scenografia sprawiały wrażenie nieprzystających do „szkolnego” nastroju sali kinowej Fabryki Schindlera. Dobre były zaś elementy pantomimiczne, w wyrazisty sposób ujawniające potencjał aktorski – na przykład scena dzielenia na kawałki i zjadania ze smakiem globusa-arbuza.

Dla polskiego odbiorcy, którego zresztą na widowni trudno było dostrzec, ukraiński teatr winien, stereotypowo, sięgać do ludowości, muzyczności, oszczędniej do historii (ta, jak wiadomo, bywa trudna) – ale wyraźnie podbijając folklor i narodowość. Rzeczywiście, te motywy były obecne w niemal wszystkich oglądanych przeze mnie produkcjach. Kijowski Teatr-Studio MIF w spektaklu Leć, moja myśl, leć! opierał się na poezji i biografii Łesi Ukrainki. Wywodząca się z kręgów studenckich grupa postawiła na folklor, który stał się materiałem do konstruowania „muzycznego przedstawienia”, jak anonsowano spektakl. Spodziewałem się ckliwego i sentymentalnego, ale potencjalnie czarownego widowiska. Tymczasem młodzi twórcy uraczyli publiczność zebraną w Teatrze Bez Rzędów kiepskiej jakości próbą umuzycznienia deklamowanej poezji. To właśnie warstwa dźwiękowa, niejako wywołana przez samych artystów na pierwszy plan, stanowiła element najbardziej dyskusyjny. Poczynając od utworu Nad Dunajem grupy DachaBracha stanowiącego (naprzemiennie z ckliwymi, również samplowanymi wstawkami fortepianu) tło w scenach ponurych i tragicznych, poprzez jedynie dwie wokalne partie wykonane na żywo, aż po nieznany mi przebój w konwencji turbofolkowej mający podkreślać szczęście i radość. Wszystkie te motywy, połączone taneczną choreografią (dużo lepiej wypadła ona w przypadku Romea i Julii Teatru na Żukach), baśniową w zamyśle, a „szkolną” w efekcie charakteryzacją, nie przyniosły chluby ani teatrowi, ani poetce, której wiersz na zgiętych kartkach (Contra spem spero) podczas finału rozdano (niespecjalnie licznej) publiczności.

Nasłuchując głosu młodego ukraińskiego teatru, trudno było odnaleźć wyróżniający się artystycznie ton. Dało się jednak uchwycić wyraźną potrzebę konstrukcji. Dowodem spektakl Rewolucja honoru… w wykonaniu Teatru TEMP z Czerniowiec. Krótka, migawkowa, przeplatana muzyczną składanką historia rewolucji na kijowskim Majdanie czytelnie i jasno programowała pewien dyskurs. Honorując „niebiańską sotnię” (na wzór tablic pamiątkowych rozsianych po zachodniej Ukrainie – estetycznie wątpliwych, ale zapewne szczerych i potrzebnych), „oddział” kilkunastu aktorów wędrował po scenie Młodzieżowego Domu Kultury im. Andrzeja Bursy, powtarzając gesty buntu i pacyfikacji. Polegli przebierali się ze zwyczajnych ubrań w lniane koszule z tradycyjnymi haftami, zaś pozostali protestujący ozdabiali ich koronami i wieńcami z opon. Wszystko to odbywało się w obecności niebiesko-żółtych sztandarów, podbijane raz to niskiej próby zaangażowanym rockiem, raz patosem Carla Orffa (O Fortuna, a jakże). Łatwo ocenić ten spektakl jako patriotyczny kicz, niemniej patrzenie na Rewolucję honoru… jak na obraz procesu społeczno-kulturowej konstrukcji ma zdecydowanie więcej sensu niż ocena stricte teatralna. Nieważne, jak Polakom kojarzą się zawołania: „Sława Ukrainie! Gierojom Sława!”, trzeba się do nich przyzwyczaić – dla samych Ukraińców (co widać było zarówno po artystach, jak i po publiczności, i to nie tylko w przypadku tego przedstawienia) stanowią narodowościowy emblemat, noszony tak dumnie i chętnie jak ubrania z ludowymi motywami. Dość wspomnieć, że Teatr TEMP nagrodzono owacją na stojąco.

Reprezentujące ukraińską diasporę w Gruzji artystki z Teatru TILDE umożliwiły złapanie oddechu od tematów narodowo-historycznych, pozostając jednak w silnym nurcie muzyczności. Gdyby nic się nie stało to spektakl oparty na sztuce Słudzy Jeana-Luca Lagarce’a. Utrzymany w groteskowej konwencji, oparty właściwie tylko na tym, co w teatrze podstawowe: głosie i mimice aktora. Cztery aktorki zajmujące stałe miejsca, niezmiennie zwrócone twarzami ku publiczności (trochę na podobieństwo mechanicznych lalek, trochę woskowych figur), ucharakteryzowane w stylu gotycko-cyrkowym, za sojuszników miały oszczędne światła i muzykę z płyty Psycho Tropical Berlin francuskiej formacji La Femme, mieszającej nowofalowe, krautrockowe i synthpopowe wpływy. To wystarczyło. Tym razem Teatr Bez Rzędów wypełniony był po brzegi.

Lepsze artystycznie spektakle mniej lub bardziej wyłamywały się z owego prymatu folkloru i tematów narodowych. Jeden z ciekawszych epizodów festiwalu miał miejsce na peryferiach miasta: w Teatrze Praska 52 pokazano Pamiętnik szaleńca według Mikołaja Gogola. Sztuka grana przez Ludowy (a nie jak przetłumaczył organizator: Narodowy) Teatr Dramatyczny z Czerniowiec (w reżyserii Ivana Danilina, z wyrazistym Olegiem Kolankivskyjem jako Popryszczynem) dawała próbkę rzetelnego aktorstwa zaprzęgniętego w solidną formę, pozbawioną fajerwerków, ale ciekawą inscenizacyjnie. Centralny element scenografii – szpitalne łóżko (a raczej drzwi połączone ze stelażem) – stanowił wejście do historii Gogola, a przez to, dalej, do tematu szaleństwa jako takiego. Obficie używana woda, którą raz po raz chlustano na nieszczęsnego Popryszczyna, gasiła nie tylko jego zapał, ale cały świat, odkrywany na początku przedstawienia przez aktorów oświetlających scenę zapałkami. Tragikomiczny obłęd malujący się na twarzy tytułowego bohatera w finale sztuki, gdy schodził ze sceny i mijał widownię, pozostał w głowie na dłużej. Niewielu jednak widzów mogło to zanotować, sala świeciła bowiem pustkami, zaś słyszalne dźwięki migawek aparatów udowodniły zaskakująco bliską relację z bohaterem Gogola.

Jednostkowe szaleństwo zamieniło się następnego dnia festiwalu w doświadczenie zbiorowości – powrócono także do kontekstu narodowego. Teatr HaRmYdEr z Łucka wystawił na scenie Teatru Nowego Senat szaleńców Janusza Korczaka. Już pierwsza scena, w której Smutny Brat wygłasza monolog, trzymając w rękach koślawo uformowany, oklejony starymi gazetami globus, zabrzmiała mocno, podjęła dialog z historyczno-narodowościowym aspektem poprzednich festiwalowych realizacji. „Ruiny, strzępy, zgliszcza, maligna, dur. Cześć bohaterom!” – pisał Korczak, a owo „Gierojom Sława!”, wykrzyczane przez Pawło Poryckyja – bezsilne, nieprzystające do bratniego „Sława Ukrainie!” – powiedziało wiele o trudnej sytuacji dzisiejszej Ukrainy. Tym samym owa „humoreska ponura” okazała się aktualna nie tylko inscenizacyjnie, ale również społeczno-historycznie. Pisząc krótko: Senat szaleńców był najlepszą festiwalową propozycją, którą widziałem. Publiczność swoją liczną obecnością i owacjami wystawiła podobną ocenę.

Obserwując widzów, trudno oprzeć się wrażeniu, że kolejna edycja festiwalu skierowana była głównie do ukraińskiej diaspory w Polsce – przynajmniej na odcinku krakowskim. Być może w Nowym Sączu i Gorlicach (dokąd także zawędrowały niektóre przedstawienia) było inaczej. Wynikać to mogło – jak sądzę – z niedostatecznej i prowizorycznej promocji. Szkoda, bo przecież polski widz mógł znaleźć na tym przeglądzie kilka ciekawych propozycji, otwierających ten bliski nam przecież Wschód. Tymczasem, jeśli już zawitał na spektakle (zwłaszcza te grane w dni powszednie), mógł się poczuć cokolwiek egzotycznie – bardziej jak gość niż gospodarz. Wracając do stereotypów, gościnność to cecha przynależna zarówno nam, jak i naszym sąsiadom ze wschodu, więc w ogólnym rozrachunku: harnie!

 

III Międzynarodowy Festiwal Teatru Ukraińskiego
„Wschód – Zachód. Otwarci na świat”
Kraków – Nowy Sącz – Gorlice
18–24 kwietnia 2016

teatrolog i krytyk teatralny. Publikował w „Teatrze”, „Ruchu Literackim”, „Gazecie Magnetofonowej”, „dwutygodniku” i „Akcencie”, stały współpracownik portalu „teatralny.pl”. Zajmuje się muzyką alternatywną.