6/2016

Kiedy odchodzi matka

Wszystko o mojej matce w reżyserii Michała Borczucha to poruszające przedstawienie powstałe z synowskiej traumy. Poszukuje odpowiedzi na pytanie, jak opowiedzieć o śmierci najbliższej osoby i poszerza granice teatru.

Obrazek ilustrujący tekst Kiedy odchodzi matka

fot. Klaudyna Schubert

Jest we współczesnym polskim teatrze wiele spektakli, które nadużywają klasycznych już tytułów – pretekstowo, zdawkowo bądź marketingowo. Ktoś, kto nie widział krakowskiego przedstawienia, może pomyśleć, że najnowszy spektakl Michała Borczucha nawiązuje do filmowego dzieła Pedra Almodóvara. De facto podobieństwa kończą się na tytule. Borczuch egzystuje w swoim przedstawieniu na kredyt Almodóvara, nie mogąc go w dodatku spłacić. Zapełnia przestrzeń sceny opowieścią o swojej matce i matce aktora Krzysztofa Zarzeckiego. Przyjaźń obu artystów-rówieśników, urodzonych w 1977 roku, zawiązała się również dlatego, że ich matki zmarły na raka. I to jest najważniejsze w spektaklu. A także kwestia, jak o tym opowiedzieć.

Niesamowite jest to, jak reżyser pozbawiony matki, gdy miał siedem lat, w niezwykły sposób odczuwa kobiecość i wyraża ją z pomocą tekstu Tomasza Śpiewaka. Fascynująca jest już pierwsza scena, gdy aktorki: Halina Rasiakówna, Monika Niemczyk, Iwona Budner, Ewelina Żak i Dominika Biernat, wchodzą w przestrzeń sceny i opowieści, zakładając fartuchy pracownic krakowskiej fabryki kosmetyków Miraculum, gdzie pracowała matka Borczucha. Jedynego mężczyznę w kobiecym gronie gra Krzysztof Zarzecki, ale i on jest poddany mocno sfeminizowanej aurze rozmów, gestów, dotyków. Tego rodzaju bliskości, jakiej nie może być nigdy między mężczyznami. Oglądamy scenę, którą Marek Koterski nazwałby „kobiety są jakieś inne”, nie potrafiąc jednocześnie wyrazić kobiecej delikatności, bycia blisko życia oraz drobnych jego szczegółów, które najbardziej męskich mężczyzn drażnią i irytują. Borczuch robi z tej materii piękną teatralną etiudę.

Poranna zmiana to pośpiech w drodze do pracy, perypetie związane z przepełnionym autobusem i łapaniem taksówki. Kobiety spiesząc się do pracy, paplają nieustannie o swoich sprawach, małych i dużych, o problemach z facetami. Ironicznie wdziera się w tę aurę rozmowa o sobotnim seansie i oglądaniu Iluminacji Zanussiego, która widza spragnionego odpoczynku zadręcza egzystencjalnymi dylematami. „No tak nie można!” – krzyczą oburzone panie i wolą bawić się w całuśną zgadywankę: całowanie w usta jedynego faceta w ich gronie.

Borczuch rekonstruując domniemane bądź prawdziwe sytuacje z życia mamy, tworzy teatralny slideshow. Scenę babskich rozmów powtarza, jakby chciał zakląć czas przed tą straszną chwilą, kiedy matce (Ewelina Żak) objawił się wyrok śmierci bez zawieszenia: kiedy, ubrana w biały fartuch, odczytała list z poradni, bezlitośnie informujący, że zostało jej tylko pięć miesięcy życia.

W polskim teatrze, gdzie temat katastrofy, zagrożenia, a nawet apokalipsy rozmienia się na drobne w klimatach hipsterskiej depresji – Wszystko o mojej matce ma powagę konfrontacji z ostatecznością ludzkiego losu: ze śmiercią. Współodczuwamy ze śmiertelnie chorą kobietą i jej siedmioletnim synem, gdy razem, pogrążeni w smutku i strachu, tulą się do siebie nocą, czego zapis stanowi monolog – dziennik oczekiwania śmierci, kalendarz godzin przespanych i przecierpianych w nocnej malignie.

Znajdujemy się też nagle w centrum dziecięcej fantazji, która produkuje naturalne endomorfiny, uśmierzające ból. Borczuch przenosi chorą matkę z peerelowskiej fabryki kosmetyków w wymiar science fiction. Zmienia banalny fartuch pracownicy na kombinezon superheroski odkrywającej tajemnice kosmosu. Wtedy matka – komiksowa dr Love – dowiaduje się o śmiertelnej chorobie w przestrzeni działania gigantycznego meteorytu, który siał spustoszenie na tajemniczej planecie. Choroba ułomnego ludzkiego ciała w tej apokaliptycznej aurze, gdzie promieniuje cała tablica Mendelejewa, jest łatwiejsza do zaakceptowania, bo stoi za nią ryzykowny czyn – w przeciwieństwie do banału zwykłego życia i pracy w fabryce kosmetyków.

Przy tak badzo intymnej opowieści trudno mówić o wspaniałości scen i teatralnych osiągnięciach. A jednak sekwencja, gdy Borczuch sam pojawia się na scenie i prosi jedną z aktorek, by zagrała pewien jego gest z przeszłości – robi niesamowite wrażenie. Reżyser zaczyna monolog od tego, że zdrowie matki się poprawiło, rokowania były dobre – do dnia, gdy przedszkolanki poinformowały go, że w Czarnobylu wydarzył się wybuch w elektrowni atomowej. Nad światem dziecka zawisa, całkiem dosłownie, czarna chmura o sile niszczenia podobnej do tej, jaką miał meteor z teatralnej fantazji o dr Love. Jednocześnie rusza teatralna rekonstrukcja dramatu matki, rozpisana na aktorski zespół.

Krzysztof Zarzecki krażąc wokół skromnej nocnej lampki, rozpoczyna podróż po dawnym mieszkaniu rodziny reżysera. Zwiedza salon i kuchnię – typowe mieszkanie z betonowej płyty. Tymczasem aktorka grająca małego Borczucha odtwarza, jak zaklęta, jeden powtarzany ruch. Podskakuje z uniesioną ręką. Michał Borczuch tłumaczy w końcu ten obsesyjny gest. To on sam starał się doskoczyć do lufcika, by zamknąć okno, aby radioaktywna chmura nie zatruła powietrza w sypialni matki, która leżała tam bez sił. Nie doskoczył do lufcika. Nie zamknął go. Odczuwamy z nim cały ciężar poczucia winy, prawdziwej czy wyobrażonej – to nieważne. Od takich obsesji nie da się uwolnić. Powracają jak nocny koszmar. Nie da się go wytłumaczyć. Ale można go pokazać i dać do zrozumienia, czym jest. I co się czuje, chociaż od śmierci matki minęło trzydzieści lat.

Jeśli w scenie w lufcikiem, którego nie mógł zamknąć mały Michał, objawiło się fatum, to Halina Rasiakówna w swoim monologu jest jak antyczna Parka. Znakomita aktorka wypowiada niesamowity poemat dygresyjny.

Łączą się w nim wątki dotyczące kobiecego makijażu i jego chemicznego składu. Jak się okazuje, pierwiastki, które współtworzą tajemnicę kobiecego seksapilu, znajdowały wykorzystanie w produkcji śmiercionośnych materiałów, jakich używała armia pruska. Stąd nazwa koloru do oczu – nazywanego pruskim błękitem.

Zaskakujące sceniczne asocjacje Borczucha łączą się też z wizualizacjami. Widzimy, jak łyżki koparek wbijają się w mury krakowskiej fabryki, gdzie pracowała mama reżysera. Ściany padają pod ciosami maszyn, odsłaniając wewnętrzny kolor, pruski błękit. Działo się to dwa miesiące przed jej śmiercią. Świata matki Borczucha już nie ma, ale powstał o nim spektakl.

W drugiej części granego bez przerw przedstawienia, główną bohaterką jest matka Krzysztofa Zarzeckiego. Jej monolog mówi dawno nie widziana na krakowskich scenach Monika Niemczyk. Matka Borczucha odchodziła w aurze smutku i dramatu. Matka Zarzeckiego chciała oszczędzić, zwłaszcza mężowi, kłopotu. Cierpiała w ciszy, skrywając swój ból. Stąd pewnie inny rodzaj zadania, przed jakim stanął, pisząc scenariusz, Tomasz Śpiewak. Musiał nazwać to, co ukryte i niewypowiedziane. Jednocześnie przenosimy się w sferę teatralności, która odsłania podszewkę prób i poszukiwań Zarzeckiego i Borczucha. Nie da się ukryć, że w postdramatycznej formie, której zawsze towarzyszy ironia, a nawet autoszyderstwo, może się kryć pułapka – jak bowiem w takim kontekście uszanować matkę i powagę jej śmierci? Twórcy zdecydowali się na odważne wyjście z narracyjnego problemu. Zarzecki zaryzykował. Sprzecza się z aktorkami o zagranie sceny grzybobrania, nie mówiąc, o co właściwie chodzi. A to jeszcze bardziej napędza niechęć kobiecego zespołu do realizacji pomysłu. Zarzecki napastuje też Halinę Rasiakównę, namawiając ją, by zagrała jego matkę. A ona nie chce. Jakby czuła, że za tą propozycją kryje się coś, czego nie chce doświadczyć. I nadchodzi taki moment, gdy tajemnica pragnień osieroconego mężczyzny prześwieca przez teatralny mrok. Zarzecki chce zedrzeć stanik aktorki. Jakby chciał dotknąć piersi matki. Wyobrażonej. Ale jednak. Powrócić do czasu, gdy był dzieckiem.

Zarzecki zdecydował się również na krok jeszcze bardziej ryzykowny. W czasie zainscenizowanej rozmowy z dziennikarką, która wypytuje go o powody teatralnego powrotu do rodzinnego dramatu, aktor, opisując matkę, wypala… że miała świński ryj. Cisną się do głowy pytania: czy tak można? Po co to wszystko? I nie od razu otrzymujemy odpowiedź. Pokazanie manowców poszukiwań klucza do opowiedzenia wszystkiego o matce aktora jest bowiem tożsame z błądzeniem po manowcach teatralnych prób, co oglądamy w formie przedstawienia. Taki materiał siłą rzeczy może być „słabszy”, „gorszy”, mniej wdzięczny niż uładzona, wyreżyserowana narracja.

Wyobrażałem sobie, że kwestii o świńskim ryju matki powinna towarzyszyć zagrana przez aktora rozpacz, wściekłość, i wtedy obraźliwy epitet nie robiłby tak fatalnego wrażenia. Ale może inną potrzebę miał Zarzecki? Sytuację trudno oceniać w kategoriach estetycznych, bo mówimy przecież o terapii odbywającej się na naszych oczach. O dramatach mężczyzn, których matki odeszły z powodu zaniedbań służby zdrowia i lekarskich błędów. Jaką musiało to wywoływać wściekłość i jednocześnie poczucie niemocy. Nie osłabi jej śpiewany przez Halinę Rasiakównę główny temat z filmu Pedra Almodóvara. A także sekwencje wideo z Martą Ojrzyńską, która stała się matką i dała życie dziecku w luksusowych warunkach Los Angeles. Jakże odmiennych od szpitali PRL-u.

krytyk teatralny i dziennikarz „Rzeczpospolitej”, redaktor „Teatru” w latach 2013 - 2022.