6/2016

Model do sklejania

Warszawskie Spotkania Teatralne powinny wymyślić się na nowo. Oblegane przez publiczność są dla niej świętem, ale brakuje im wyrazistej tożsamości. A może problem jest głębszy – może tożsamości brakuje dziś nie festiwalowi, a całemu polskiemu teatrowi?

Obrazek ilustrujący tekst Model do sklejania

fot. Natalia Kabanow

Już dzień po zakończeniu tegorocznej imprezy warszawski Teatr Dramatyczny – jej organizator – ogłosił sukces. Frekwencja na spektaklach dla dorosłych wyniosła średnio 111 procent, co znaczy, że wolnych miejsc uświadczyć się nie dało. Przedstawienia dla dzieci mogły pochwalić się frekwencją ledwie o siedem procent niższą, zatem też przekraczającą setkę. Inscenizacje wrocławskiego Teatru Polskiego – Dziadów cześć III Adama Mickiewicza w reżyserii Michała Zadary oraz Śmierć i dziewczyna Elfriede Jelinek, przygotowana przez Ewelinę Marciniak – doczekały się dodatkowych prezentacji. Prawdopodobnie gdyby było ich więcej, bilety też sprzedałyby się na pniu. Oglądałem w Warszawie dzieło Eweliny Marciniak i takich tłumów, nie tylko w Dramatycznym, nie pamiętam. Jestem pewien, że skandal wokół listopadowej premiery widowiska nie był jedynym magnesem przyciągającym widownię. I nawet nie chęć sprawdzenia, co naprawdę robią na scenie aktorzy porno sprowadzeni z Czech… Warszawska publiczność chce po prostu wiedzieć, co w teatralnej trawie piszczy. Jak układa się artystyczna mapa kraju, gdzie dzieje się najwięcej i najciekawiej.

Warszawskie Spotkania Teatralne próbują teatralną mapę Polski odwzorować i pod tym względem ich funkcja od lat pozostaje niezmienna. Zmieniło się za to diametralnie festiwalowe otoczenie stołecznej imprezy. Kiedyś Spotkania były punktem odniesienia dla całego kraju, zaproszenie na nie stanowiło dla teatrów ostateczną nobilitację. Jeszcze z lat dziewięćdziesiątych poprzedniego wieku pamiętam emocje, jakie budziło oczekiwanie na ogłoszenie programu. Pytania, który spektakl tym razem przywiezie krakowski Stary Teatr, czy zobaczymy nowego Jarockiego, Lupę, Grzegorzewskiego i co wyniknie z ich festiwalowej konfrontacji. Domysły, jak na jego tle pokaże się wrocławski Teatr Polski, czy rację będą mieli ci, co od dawna wieszczyli, że następuje zmiana warty: to, co najważniejsze, dzieje się właśnie w Polskim, a nie w Starym. A potem przez festiwalowy czas panowała atmosfera nieokreślonej rywalizacji między zespołami. Kto zapracuje na największy aplauz, zasłuży na miano sensacji Spotkań, a kto okaże się wyrzutkiem, niegodnym pokazywania w tak prestiżowym przeglądzie?

Bywały przypadki, gdy warszawska publiczność demonstracyjnie odrzucała spektakle, ustawiając je w kontekście owego nieformalnego konkursu. Czasem bywało to krzywdzące, bo w innych okolicznościach bezpardonowo traktowane tytuły broniły się całkiem dobrze. Ale Warszawskie Spotkania Teatralne to była Liga Mistrzów. Dziś WST nie budzą już podobnych emocji. Kurator tegorocznej edycji, Wojciech Majcherek, nie mógł wybierać wśród dzieł nowych Jarockich i Grzegorzewskich, bo ich nie ma. Więcej, domyślam się, że wizytując wielokrotnie Narodowy Stary Teatr w Krakowie, nie miał problemu z bogactwem propozycji, nie wybierał wśród samych spektakli wybitnych. „Arcydzieła nie powstają na zamówienie” – napisał Majcherek w słowie wstępnym do tegorocznej edycji, nawiązując do niedawnego jubileuszu 250-lecia Teatru Narodowego i teatru publicznego. Rzeczywiście, w programie WST arcydzieł zabrakło. Ale czy przyniósł je ubiegły rok na polskich scenach? Chyba też nie.

Próbą szukania przedstawienia wybitnego było rozszerzenie programu o Plac Bohaterów Thomasa Bernharda, zrealizowany przez Krystiana Lupę w wileńskim Teatrze Narodowym. Zdecydowano się na to, nie zważając, że to spektakl litewski i że pokazywany był już w grudniu na krakowskiej Boskiej Komedii, która jest jego współproducentem. Można to łatwo zrozumieć, gdyż WST są dla warszawskiej publiczności, a ta nie bywa w grudniu na krakowskim festiwalu. Z drugiej jednak strony trudno uniknąć wrażenia, że praca Krystiana Lupy miała przenieść Spotkania na inny, wyższy poziom, czego nie gwarantowała żadna z pozostałych propozycji głównego nurtu programu. Czy to się powiodło? Byli tacy, co z miejsca uznali Plac Bohaterów za kolejne arcydzieło w dorobku Lupy. Niejeden jednak obserwował wileńskie przedstawienie jeśli nie w odrętwieniu, to co najmniej w obojętności.

Może sprawiła to nadana spektaklowi przez reżysera forma – Plac Bohaterów składa się z trzech ogromnych sekwencji. W pierwszej zmarłego profesora Schustera wspominają dwie jego służące. Jedna segreguje buty swego pana, druga minuta po minucie prasuje jego koszule. Lupa był zawsze mistrzem w odmalowywaniu na scenie codziennych czynności, nadawał im zupełnie nieoczekiwaną głębię. Przy tym unieważniał czas, każąc mu płynąć innym teatralnym rytmem. Tym razem chyba się nie udało. Po godzinie z okładem mówienia i prasowania przerwę witaliśmy jak wybawienie. W kolejnej sekwencji, już po pogrzebie profesora, obserwowaliśmy jego córki (znana z teatru Eimuntasa Nekrošiusa Viktorija Kuodytė i Eglė Mikulionytė) w rozmowie z bratem zmarłego, Robertem (wielka rola Valentinasa Masalskisa, dawnego aktora Jonasa Vaitkusa). W następnej znajdowaliśmy się na stypie, zza wysokich okien wychodzących na Heldenplatz dobiegały złowrogie pomruki. Lupa kończy spektakl zwielokrotnionym odgłosem tłuczonego szkła, zaczyna się rewolucja albo terror przechodzi w nową fazę.

W fenomenalnej Wycince oglądaliśmy od środka rozpad świata, poprzez artystów, którzy pożegnali się ze swoimi wartościami, zostając jedynie wydrążonymi z uczuć skorupami. Tamto przedstawienie miało w sobie wściekłość, pulsowało najbardziej skrajnymi emocjami. Być może oglądając Plac Bohaterów, popełniliśmy błąd, chcąc widzieć w nim sequel Wycinki, jeszcze raz przeżyć podobne do tamtego olśnienie. Tymczasem w wileńskim spektaklu dawną wściekłość zastąpiła rezygnacja, Lupa zaproponował tym razem coś na kształt cichego requiem zamiast protest songu. Co prawda postaci miotają pod adresem klasy politycznej i jej przedstawicieli najmocniejsze oskarżenia, dostaje się prezydentowi, premierowi i Kościołowi, ale brak im rzeczywistej mocy. Inna sprawa, że polityczny kontekst inscenizacji buduje trochę na siłę publiczność, chcąc, aby za sprawą Placu Bohaterów odrodził się na dobre teatr aluzyjny. Stąd śmiechy po poszczególnych kwestiach, bo przecież prezydent to ten prezydent, premier to ta premier. Przyznam, że tego rodzaju odniesienia i reakcje podczas seansu mi przeszkadzały, bo sprowadzają wileńskie przedstawienie w dół, a przecież diagnoza Bernharda i Lupy ma nieporównanie szerszy zasięg i bardziej oskarżycielski wydźwięk. Przyznam też, że tuż po spektaklu nie myślałem o Placu Bohaterów dobrze, zdawało mi się, że Lupa zrobił krok w tył, pozbawiając swe nowe dzieło zapamiętanej z Wycinki siły oddziaływania. Tymczasem minął jakiś czas i obrazy z tej inscenizacji coraz częściej do mnie powracają. Powraca też jej wystudzona, jakby monochromatyczna struktura. I myślę teraz, że zaraz po pokazie prawdopodobnie źle potraktowałem wileńskie widowisko. Ów krok w tył, nawet jeżeli został zrobiony, to nie przypadkiem. Krystian Lupa wycofał się z przestrzeni ostatnio przez swój teatr oswojonych, aby przez redukcję wydestylować z dramatu Bernharda same imponderabilia. Na dnie pozostały zaś rezygnacja i smutek. Skądinąd wiemy, że Lupa znajduje się dziś w stanie ostrego buntu przeciw nie tylko polskiej, choć przede wszystkim polskiej, rzeczywistości. Tym razem jednak opowiada o tym tonem ściszonym, choć z okien domostwa Schusterów wcale nie widać Wiednia, ale park pod Wzgórzem Giedymina w Wilnie. Demony toczą Europę, nie zważając na geograficzne granice…

Mimo zastrzeżeń można traktować Plac Bohaterów jako punkt odniesienia dla pozostałych przedstawień z programu tegorocznej edycji WST. Nie pierwszy raz przypominał on zestaw spektakli najgłośniej w ostatnich miesiącach dyskutowanych. Majcherek podkreślał zresztą, że przy ich wyborze nie zawsze kierował się własnym gustem. W większym stopniu szło mu o zderzenie warszawskiej widowni z tym, czym najmocniej żył w roku 2015 polski teatr. W myśl tego założenia rok po pierwszej odsłonie Dziadów Michała Zadary zobaczyliśmy część III, po premierze zbierającą jeszcze więcej kontrowersyjnych opinii. Szło nie tylko o Wielką Improwizację w wykonaniu Bartosza Porczyka, poprzedzoną oddawaniem moczu do wiadra w celi. Raczej o to, że Zadara przeczytał arcydramat Mickiewicza, nie wykreślając z niego nawet litery, ale zrobił to po literach, a nie po sensach, właśnie. Dziady bez skrótów zgubiły zatem wiele z dzieła poety, czego dowodem był spór o to, jak rozumieć wszechobecne u Mickiewicza słowo „śpiewak”. Zadara wziął je jeden do jednego, czyniąc z Konrada śpiewaka co się zowie. Wiele fraz w spektaklu wrocławskiego Teatru Polskiego podawanych jest tak, jakby szacunek do tekstu mylił się reżyserowi z przerysowaniem, chwilami zakrawającym na kpinę. Można docenić, jak w konwencji tego widowiska odnaleźli się aktorzy Polskiego, z Wiesławem Cichym w roli Nowosilcowa na czele, ale sam spektakl w moim przekonaniu przetrwa jedynie dlatego, że był bez skrótów.

W lutym w Teatrze Polskim pokazano Dziady w całości podczas trwającego ponad czternaście godzin maratonu. Świadkowie wydarzenia byli pod wrażeniem, podkreślali, że w takiej dawce Dziady Zadary objawiły całkiem nowy wymiar. Szkoda, że w takiej formie nie pokazano ich w Warszawie, ale rozumiem, że możliwe to było jedynie na macierzystej scenie. Tym bardziej że we Wrocławiu ważne było również to wszystko, co inscenizacji towarzyszyło – przerwy, obiad, potem kolacja. Całe zdarzenie miało zdecydowanie wspólnotowy charakter, czego w ostatnich edycjach Warszawskich Spotkań Teatralnych brakuje. Spektakl się kończy, część widzów zostaje na dyskusji z twórcami, ale najczęściej ile sił w nogach biegnie do domu. Festiwal zamyka się na przedstawieniach, tymczasem niemal tak samo ważna jest atmosfera wokół. Pod tym względem WST zdają się imprezą spaloną. Może przez brak klubu festiwalowego z prawdziwego zdarzenia, a może przez to, że Warszawa ze swoją wielkomiejską skalą przegrywa w tej konkurencji z Krakowem czy Wrocławiem. Warto spróbować jednak przekonać publiczność, że… warto o teatrze rozmawiać. To zadanie jeszcze przed organizatorami w następnych latach.

Nawet te przedstawienia, które wzniecały burzę po premierze, po prezentacjach na WST ostatnimi laty przechodzą bez większego echa.

Niegdyś widzowie oblegali Do Damaszku Strindberga w reżyserii Jana Klaty ze Starego Teatru, bo chcieli przekonać się, o co była cała, związana z tym spektaklem, awantura. Nie dowiedzieli się, gdyż teatr Klaty zaprezentował się wówczas mało wyraziście. Coś podobnego spotkało w tym roku Ewelinę Marciniak. Śmierć i dziewczyna to jedno ze słabszych jej przedstawień. Rozwlekłe, od połowy mniej więcej płynące na jałowym biegu. Sceny seksualne, ewidentnie markowane, nie odbiegają ostrością od erotyki obecnej powszechnie na polskich scenach. W dodatku jednoaktówki Elfriede Jelinek stanowią tu jedynie ekwiwalent jej Pianistki. W istocie oglądamy historię zapisaną w najgłośniejszej powieści noblistki. Mamy więc większość atrybutów tzw. nowego teatru, tyle że w innych swoich inscenizacjach Marciniak stosowała je z lepszym skutkiem. Choćby w Portrecie damy według powieści Henry’ego Jamesa, zrealizowanym w gdańskim Teatrze Wybrzeże. W tym punkcie nie zgodziłbym się z kuratorem i zamiast wrocławskiego zaprosił spektakl z Gdańska. Tyle że wówczas prawdopodobnie nie udałoby się sprzedać biletów na dwa dodatkowe pokazy. Największą wygraną Śmierci i dziewczyny jest tak czy inaczej Małgorzata Gorol w głównej roli. Pewniejsza niż na premierze, skupia na sobie całą uwagę. Ona jedna oraz stanowiąca znakomity kontrapunkt dla scenicznych zdarzeń muzyka Piotra Kubiaka sprawiają, że wieczór jakoś mija.

Po stronie plusów zapisuję za to spektakle krakowskie. Stary Teatr nie miał tym razem faworyta, którego ściągnięcie do Warszawy byłoby krokiem oczywistym. Zobaczyliśmy Płatonowa Antoniego Czechowa, powracając do specyficznego języka reżyserskiego Konstantina Bogomołowa, znanego z Lodu według Sorokina w Teatrze Narodowym. Tym razem eksperyment rosyjskiego artysty był jeszcze bardziej odważny, bowiem kobiece role kazał on grać mężczyznom, w męskich natomiast obsadził kobiety. Z początku mogło wydawać się to niedorzeczne, ale szybko objawiło swe ukryte znaczenie. Zazwyczaj młodzieńczą sztukę Czechowa czyta się poprzez opisane w niej relacje damsko-męskie, u Bogomołowa szybko o tym kluczu zapominamy. Nagle inaczej niż dotychczas dociera do nas znany przecież tekst, inaczej, z dziwnym wzruszeniem, patrzymy na bohaterów. Anna Dymna jako Trylecki ciężko kładzie się na tapczanie i zapala papierosa. Nie ma słów, przez dłuższą chwilę nie dzieje się nic. Jednak ta cisza wybrzmiewa do końca, boli, drażni. Wspaniała jest Anna Radwan-Gancarczyk jako beznamiętny, skazany na siebie Płatonow. Adam Nawojczyk szybko przestaje dziwić jako generałowa Wojnicew. Bogomołow wskazuje, że dramat postaci z Czechowa dzieje się poza płciami. Kładzie nacisk na opowieść o zbędnych ludziach, bez przeszłości i przyszłości. Wypada to przejmująco, choć w krakowskim spektaklu aż gęsto od akcentów humorystycznych. Poza tym frapujące jest to, czego Konstantin Bogomołow do końca nie dopowiada. Na początku z tyłu sceny widać latający talerz, w jednej z sekwencji głos wydobywa z siebie… zwyczajny, całkiem współczesny śmietnik. Można wyśmiać podobne pomysły, ale mnie autor Płatonowa w Starym kupił. Ponoć w Polsce Bogomołow pokazuje skromniejszą, bardziej ascetyczną wersję swego teatru. Może adaptacja Wojny i pokoju Tołstoja, którą zrealizuje w Narodowym Starym Teatrze, pokaże coś z tego, z czym Bogomołowa kojarzą Rosjanie?

Płatonow, grany prawie na biało, manifestacyjnie wyrzekał się epatowania emocjami. Rytuał Ingmara Bergmana z Teatru Słowackiego w Krakowie najostrzejszymi emocjami aż tętni. Patrzymy na troje aktorów przesłuchiwanych przez anonimowego sędziego. Atmosfera gęstnieje, Sędzia Sławomira Maciejewskiego wie, jak obudzić w przesłuchiwanych skrywane lęki. Gorzki to spektakl, bo pokazuje również niszczycielską siłę sztuki, przed którą nie uchronią się nawet jej twórcy. Rytuał udowadnia także, że nigdy nie zestarzeje się teatr aktorski. Przynajmniej jeśli się ma takich aktorów, jak Iwona Kempa przy tej realizacji. Katarzyna Zawiślak-Dolny, wspomniany Maciejewski, Marcin Kuźmiński są fantastyczni. Kreację tworzy Grzegorz Mielczarek. Ci, co stale bywają w Teatrze Słowackiego, wiedzą, że skalę możliwości ma nieograniczoną. Dobrze, że teraz dowiedziała się o tym również Warszawa.

Spotkania bywają też okazją, by sprawdzić, w jakiej kondycji są artyści niegdyś z pierwszej linii frontu. Jacek Głomb pokazał Cara Samozwańca Adolfa Nowaczyńskiego, spektakl sowicie nagrodzony w konkursie „Klasyka Żywa”. Jurorzy docenili znalezisko repertuarowe szefa Teatru Modrzejewskiej w Legnicy, z czym trudno dyskutować. Niedosyt budzi natomiast kształt samego widowiska, odwołujący się do fizycznego teatru Głomba, znanego już z bardziej wartościowych inscenizacji. Teatr biegnie do przodu, a legnicki artysta zdaje się tego nie zauważać. Choć można interpretować to także na jego korzyść – jako wierność sobie wbrew wszelkim okolicznościom. Absolutnym nieporozumieniem okazała się za to Swarka Katarzyny Szyngiery z bydgoskiego Teatru Polskiego. Spektakl ten reprezentuje modny ostatnio nurt teatru bez teatru, bez scenicznej akcji i postaci dramatycznych, przypominającego wykład ze z góry przyjętą tezą. Ta zaś w przypadku Swarki podszyta była od początku do końca ideologią. Trudno przyjąć za dobrą monetę przekłamania historyczne, a tym bardziej fakt, że autentyczni bohaterowie mówiący z ekranu o polsko-ukraińskich waśniach potraktowani zostali przez artystów instrumentalnie, jako ilustratorzy ich poglądów. Do tego tak zwana teatralna forma czy raczej jej dojmujący brak. Będę się trzymał jak najdalej od podobnych propozycji.

Podsumowania nie będzie, podobnie jak nie było wspólnego mianownika pokazywanych na Warszawskich Spotkaniach Teatralnych spektakli. Otrzymaliśmy model do sklejania, każdy na własną rękę może spróbować złożyć poszczególne elementy. A sam festiwal powinien wymyślić się na nowo, aby stać się czymś więcej niż zestawem z cyklu „dla każdego coś miłego”. Chociaż niewykluczone, że polski teatr nie daje dziś szans na cokolwiek innego. Chyba że tworzy się festiwale tematyczne albo Polish Case w rodzaju krakowskiej Boskiej Komedii, której supremacja jest dziś niepodważalna. Warszawskie Spotkania Teatralne muszą się jednak, a przynajmniej powinny, odróżniać od innych. Jak? To rzecz do określenia. Zadanie raczej pilne.

krytyk teatralny, absolwent Wiedzy o Teatrze PWST w Warszawie.