6/2016
Marek Kochan

fot. Kazimierz Kochan

Góry nad Warszawą

 

 

Zjeżdżam z Wisłostrady w Ludną, do centrum. Idzie na deszcz. Zaraz zacznę się wspinać Książęcą do placu Trzech Krzyży. I nagle przede mną nad miastem szary masyw gór. Ogromna chmura, nad nią niebo. A gdyby tak: góry nad Warszawą?

Wiadomo, miasto nie jest płaskie. Stoi na skarpie wiślanej. Kto wjeżdżał rowerem od rzeki do Śródmieścia, ten wie. Na przykład Oboźną do Krakowskiego. Albo serpentynami do Karowej i Karową do Traktu. Ale ja tu myślę o czymś więcej, o górach, które patrzyłyby z góry, jak Tatry na Zakopane. A Warszawa na nie z dołu, jak górale na Giewont. Majestat i surowość, potęga Natury, przeczucie spraw ostatecznych. Może metafizyczny halny?

Po chwili wiatr przewiewa te tymczasowe Tatry, a ja jestem już w Zamku Ujazdowskim. Wernisaż wystawy Kuby Bąkowskiego. Dużo ludzi na dziedzińcu. Mówię o tym do spotkanej akurat M., a M. na to, że mało, i w dodatku nie ma tych najważniejszych. M. zabiegana, z aparatem fotograficznym w futerale, to jej dzień. Dużo zależy od tego, co się dziś stanie. Kto przyjdzie, co powie, co napisze.

Wystawa intryguje. Humor i groza w jednym. Nieznane mechaniczne oko, które na nas skądś patrzy, jak kamera z wagoników jeżdżących gdzieś pod sufitem Zamku w nieznanej przestrzeni. Pradawny i zarazem archaicznie nowoczesny stwór z blachy, ni to czołg, ni to strunowiec, który mechanicznie mruczy i wypisuje na ekranie swoje „I do not pay for my pleasures”, z małpą w metalowych okularach na ekranie. Czy ta małpa odpali kiedyś z drona rakietę, która zniszczy glob? Dalej gigantyczne porosty. I szkielet dinozaura z żebrami od zamkowego kaloryfera. Wreszcie sam początek: praludzie, którzy plują do abstrakcji kolorowymi neonami. Niby to zabawne, ale też niepokoi. A jeśli przybędą tu nagle z przeszłości i oplują nas tymi neonami?

Muzeum, tłumaczy kurator Szabłowski. A mi zostaje z tej wystawy emocja: przerażenie. Przyrodą i techniką. Światem obojętnym wobec nas i przez to groźnym.

Ale jest nadzieja. O tym opowiada reszta wystawy. Ludzie, zagubieni gdzieś w otchłaniach, a to kopalni Bobrek-Centrum, a to północnej Kanady, a to nocnego Żerania, zapalają światełka, jak sztuczne gwiazdy. Mali, nieistotni, ale jednak są, świecą, żyją. Przytłoczenie monstrualną Naturą każe im głębiej przeżywać własną ulotność.

Bardzo to wszystko pasuje do wystawy Angeliki Markul, która jest obok, poświęconej sytuacjom podziemnym, podwodnym i podniebnym. Tej jednak nie opiszę, bo na wernisażu spotkałem G., która właśnie wybiera się na koncert do Nowego Teatru. Czy się przyłączę? Czemu nie.

Nowy Teatr jest nowy jak nigdy, bo pachnie świeżą farbą, a może silikonem. Jeszcze przed koncertem: kawałek filmu Zbigniewa Libery Walser. Krzysztof Stroiński w mundurze kolejarza wśród jaskiniowego plemienia. Film wciąga jak horror. Najpierw jest miło, jednak w powietrzu wisi niepokój. A potem stos trupów na polanie. I ta sama emocja: przestraszenie nieznanym, nieprzewidywalnym. Drugim plemieniem małpoludów, które nagle wyskoczy z lasów i zacznie mordować.

Na szczęście koncert przynosi uspokojenie. Harmonia sali: czterech muzyków na kwadracie i widownia podzielona na cztery segmenty. Dwa kwartety Pawła Mykietyna przedzielone utworem innego kompozytora, który jest na sali. Paweł Mykietyn też jest, przemawia na początku, potem wychodzi na środek przy oklaskach. Pełna harmonia: jest utwór, jest kompozytor. Wszystko na swoim miejscu. Na chwilę zapominam o demonicznej Naturze, która czyha za ścianą.

Po koncercie afterek w sali obok, G. proponuje, aby udać się do Baru Studio. Umówiła się tam z zespołem grającym jej spektakl. Byli w Chinach, jadą do Paryża. Miła ekipa. Chętnie poznam.

W Barze Studio w ucho uderza muzyka, a w oko filmy w Bruce’em Lee puszczane na telebimie. Na parkiecie podrygują młodzieńcy w kraciastych koszulach oraz panny o masywnych nogach, ubrane w kuse spódnice. Barman z modną brodą i wąsem podkręconym na Franciszka Józefa nalewa z zakrętasem i jeszcze sobie z ręki do ręki przerzuca cytrynę za plecami. Hoł, hoł, hoł, co za efekt! Aż się chce zamawiać kolejnego drinka, żeby to znów zobaczyć.

Piątek wieczór, zabawa, miasto. Centrum miasta, czyli downtown. Znowu góra – dół. Dołek, miasto w dołku, a dookoła coś wyżej, jak fawele nad Rio czy nad inną metropolią Ameryki Południowej. Po polsku, gdy ktoś mieszka na przedmieściach, mówi się „pod miastem”. Czyli miasto w górze, na skale. Z miasta zjeżdża się w dół na przedmieścia, jak z zamku na podgrodzie. A po angielsku przedmieścia to uptown. Uptown to też „zamożny, szykowny”. Inaczej niż z fawelami.

Wychodzimy przed Pałac. Pusty i cichy plac Defilad. Bryła Pałacu przytłacza, góruje nad okolicą. Jeszcze go od wschodu wieżowce nie zdominowały. Teraz mi to przeszkadza. Chciałem Tatr, a jest ruski kicz. To już chyba lepsza przestrzeń, pustka. Może by mi na dłuższą metę nawet taki Giewont nad głową przeszkadzał?

Niech już zostanie, jak jest, bez Tatr. Miasto na wzgórzu, dookoła płaskie Mazowsze. Jakby co, zawsze można zjechać na Powiśle i popatrzeć od dołu.

pisarz, profesor Uniwersytetu SWPS. Autor powieści (m.in. Fakir z Ipi, 2013), zbioru opowiadań (Ballada o dobrym dresiarzu, 2005) oraz wielu dramatów realizowanych w Teatrze Telewizji i Teatrze Polskiego Radia m.in. HolyfoodRioReduty).