7/2016
Obrazek ilustrujący tekst Zawirusowane kinesis

Zawirusowane kinesis

Niezwykle trudno napisać krótką recenzję o dwóch obszernych tomach Wojciecha Klimczyka. Z jednej strony książka oszałamia zakresem badań. Wzbudza podziw erudycja autora. Przemiany tańca na przestrzeni kilku epok zostają w niej ciekawie ukazane, a twarde wnioski wydają się mocno oparte na traktatach (nie tylko tanecznych) i dziełach kolejnych stuleci.

Mało tego, Wojciech Klimczyk ma pokusę stworzenia wielkiej syntezy – ukazania kinesis kolejnych epok europejskiej kultury. Definiuje to tak: „Terminem kinesis w naszych rozważaniach będziemy nazywać wrażliwość kinetyczną charakterystyczną dla danego miejsca i czasu. To forma, którą kultura nakłada na ludzki potencjał ruchowy, to sposób, w jaki człowiek swoją własną ruchliwość aktualizuje i przeżywa” (t. 1, s. 17). Bo, zdaniem Klimczyka, to właśnie kultura kształtuje codzienność i odświętność ruchu (także ruchu estetyzowanego). Autor próbuje więc zderzyć przemiany tańca z dominującymi trendami epok, wskazując wzajemne powiązanie myśli, filozofii, ubioru i wielu jeszcze innych elementów, w tym z charakterem codziennego ruchu oraz dworskiego czy mieszczańskiego obyczaju. Chodzi więc o coś więcej, niż tylko o taniec.

Ale pojawia się w tych tomach także owa „druga strona”, wzbudzająca sporo pytań. Klimczyk stara się bowiem zbudować konsekwentną historiozoficzną liniową wizję przemian kultury europejskiej (choć może zamiast „przemian” lepiej powiedzieć – linię „darwinowskiego” rozwoju). Każdy kolejny krok cywilizacji to swoiste wydoskonalanie się społeczeństwa, kolejny krok ku „wolności”. W zakończeniu swojej książki Klimczyk określa kierunek tych przemian bardzo dobitnie. „Punktem wyjścia nowożytności jest uwznioślenie człowieka jako bytu doczesnego, punktem dojścia – kulturowa hegemonia tej wzniosłości. […] Człowiek to twórca rzeczywistości, a nie jeden z jej gości, kowal losu, a nie jego marionetka” (t. 2, s. 499). Tytułowy wirus mobilizacji w takim kontekście to niekończące się działanie, ciągły pęd jednostek, chcących wyrazić swe wnętrze, choć tego zrobić ostatecznie się nie da. Rewolucja francuska staje się dla Klimczyka ostatecznym aktem fundacyjnym nowoczesności. JA (tak – dużymi literami – niekiedy przez autora książki pisane) po rewolucji przestaje być rozumiane wyłącznie jako podmiot reagujący na rzeczywistość, ale staje się podmiotem tę rzeczywistość stwarzającym. By owo tak rozumiane JA mogło wykwitnąć, trzeba było po drodze zlikwidować każde ziarno metafizyki, duchowości, zniszczyć ideę Boga. Każde ukierunkowanie na myśl materialistyczną będzie więc dla Klimczyka świadectwem postępu.

Dostać się więc musi najpierw średniowieczu: „Średniowiecze opiera się na dwóch ekstremach, które znakomicie się uzupełniają – pisze Klimczyk. – Z jednej strony chaotyczny, brudny, niezwykle energiczny bałagan ludowego święta. Z drugiej nabożne skupienie, pełna szacunku postawa, dążenie do zdławienia cielesnego żywiołu […]. Ostrze nowożytnego programu kinetycznego wymierzone jest zatem w podwójnego wroga – w hieratyczność kultury religijnej i prostactwo kultury wiejskiej” (t. 1, s. 32). Problem w tym, że takie wyobrażenie „ciemnych wieków” jest zwykłym stereotypem. Ani kultura religijna nie była zawsze taka hieratyczna, ani wiejska nie była zawsze prostacka. A człowiek średniowiecza nie był bardziej „marionetką losu” niż jego współcześni bracia. Na dodatek Klimczyk w swojej książce właściwie prawie nie dostrzega bogatej kultury dworskiej przed jesienią średniowiecza. A przecież już na dworze Karola Wielkiego bardowie postrzegali się jako kontynuatorzy tradycji antycznej, „myśleli o sobie jako o nowych Homerach i Wergiliuszach” (B. Bagby, Sześć strun, pięć palców, jeden głos. Modus i tekst we wczesnośredniowiecznej muzyce, „Konteksty” nr 4/2013, s. 160). Jakim cudem mogło powstać takie dzieło Adama de la Halle jak Le jeu de Robin et Marion, które trudno wyobrazić sobie bez tańca (choć oczywiście choreografia nie została zapisana)? Skąd wzięły się te „prostackie” pieśni biesiadne z manuskryptu Carmina Burana i dlaczego są one tak niezwykłe? Przykładów infekcji średniowiecznym wirusem mobilizacji można przytaczać jeszcze tysiące (wiele z nich przytacza też Klimczyk, ale jakby nie zauważając, albo nie chcąc zauważyć, czego one dotyczą).

Zupełnie niezrozumiałe dla mnie, dlaczego Klimczyka nie zastanowiło też kinesis klasztorów. Gdy w renesansie Machiavelli pisać będzie o sztuce wojny, dla Klimczyka stanie się to pretekstem do badań nad kinesis armii i ukrytej w nim symbolice (to zresztą bardzo ciekawa analiza). Trudno nie zadać więc pytania: czy kinesis średniowiecznych klasztorów, dlatego tylko, że włączony w nie był pierwiastek religijny, przestaje być interesujące? A było interesujące. Wtedy, przypominam, w kościołach nie było ławek. Procesje w wielu manuskryptach są opisane bardzo szczegółowo i bywają olśniewające, bywają prawdziwymi dziełami sztuki (nie przez przypadek używano terminu ars celebrandi). Zresztą do śpiewania podczas procesji wyłonił się specjalny rodzaj utworów liturgicznych – konduktus. Wystarczy poczytać Hildegardę z Bingen, posłuchać dwunastowiecznego Ludus Danielis, zobaczyć słynny rysunek tańczącej mniszki z Limoges z X wieku… Gest i ruch, połączone ze śpiewem, stanowiły niezwykłe uniwersum ruchu.

To jeden z elementów, w których dostrzegam błąd autora. Jego wirus mobilizacji potrzebuje wroga – jak to wirus. Nie ma tu jednak miejsca, bym mógł krytycznie przebiec przez kolejne wieki opowieści Klimczyka… Ale już w renesansie, jak wynika z tej narracji autora, triumfował materializm. Odnosimy wrażenie, że to epoka, gdy racjonalne jądro człowieczeństwa dominuje całkowicie, że ciało powoli wyzbywa się duszy. I właściwie później, w kolejnych epokach, ciągle się dziwimy, czemu znów trzeba przekraczać coś, co już o wiele wcześniej zostało odesłane do lamusa. Wrogiem „wolności” okazuje się dla wirusa mobilizacji wszelka metafizyka, nie tylko religia. Wrogiem byłaby dusza, gdyby istniała. Klimczyk konsekwentnie więc unika sformułowania, że człowiek tańczy. Dla niego zawsze „ciało tańczy”. Podmiotem ruchu przestaje być już człowiek, staje się nim wyłącznie ciało.

Wojciech Klimczyk, owszem, w takim odcięciu od duchowości kontemplacji dostrzega niebezpieczeństwo, ambiwalencję, ale uważa, że ten proces ostatecznie dokonał się już dawno i że (chyba) jest nieodwracalny i konieczny. Pisze on: „Przynosi to zgubne skutki dla samego homo faber, który pozbawiony zdolności kontemplacyjnych, a więc orientowania się na wyższą metafizyczną prawdę, staje sam na sam ze sobą, w bolesnej pustce i ciszy, które próbuje zapełnić, zagłuszyć niczym innym, jak coraz większą dawką samego siebie, ludzkiej aktywności.” (t. 1, s. 38–39).

Oczywiście wszystko, co „krytycznie” tutaj podważam, wynika z mojego zupełnie innego rozumienia istoty człowieka, także „nowoczesnego”. Patrząc na siebie, a pewnie nie jestem wyjątkiem, nie potrafię się zgodzić, że vita contemplativa jest wyłącznie widmem przeszłości, że „wyższa metafizyczna prawda” jest już tylko historycznym, niedającym się zrozumieć i doznać pojęciem. Nie pojmuję, jak można patrzeć bez tego metafizycznego zaplecza choćby na dzieła Raimunda Hoghego, Piny Bausch, Susanne Linke? Bez wirusa kontemplacji pozostałyby z nich tylko przeestetyzowane szamotania ciał. „Bolesna pustka i cisza sam na sam ze sobą”, o której pisze Klimczyk, była doświadczeniem chyba wszystkich pokoleń ludzkości, a nie tylko nowoczesności. Lecz z niej może wypłynąć wszystko – także metafizyka. Nie zgadzam się, że ludzkość całkowicie wykastrowała ten transcendentalny wirus.

Jednak, paradoksalnie, zgadzam się z wnioskiem Klimczyka, że „człowiek nowoczesny” opanowany jest przez innego wirusa z tytułu książki – to wirus aktywności zapełniającej pustkę. Człowiek gorączkowo poszukuje coraz to nowych bodźców – tak, tu myślę podobnie. Objawy zostały, jak sądzę, przez Klimczyka bardzo dobrze zdiagnozowane, ale w przyczynach tej choroby aktywności nie uwzględnił on ważnego faktora, o który ciągle się upominam. Otóż gdyby Klimczyk dostrzegł jeszcze ten metafizyczny głód, istotny przynajmniej dla części ważnych twórców i odbiorców sztuki nowoczesnej (tańca), ów wyizolowany przez niego wirus mobilizacji zostałby może pełniej opisany.

***

I tak, zamiast pisać recenzję, wdałem się z autorem w ogólną polemikę na temat postrzegania natury świata i człowieka. Mam nadzieję, że choćby w ten sposób zaproszę Państwa do przeczytania tego dwutomowego, bardzo interesującego dzieła, a autor się na mnie nie pogniewa. W Wirusie mobilizacji erudycja autora łączy się bowiem z odwagą. To nie tylko książka o tańcu, ale też wielka historiozoficzna opowieść o kulturze europejskiej. Taniec jest jednym z elementów o wiele szerszej kulturowej całości – z niej wynika, ją potwierdza, ale też na nią wpływa. To naprawdę ważna propozycja ukazania tego, jak kształtuje się kinesis każdej epoki. I jak się zmienia. Przeczytajcie, polecam. A potem może znów się pospieramy.

autor / Wojciech Klimczyk
tytuł / Wirus mobilizacji. Taniec a kształtowanie się nowoczesności (1455–1795)
wydawca / Instytut Muzyki i Tańca, Universitas
miejsce i rok / Kraków 2015