7/2016

Legenda do mapy

W ocenie polskiego życia teatralnego dominuje perspektywa metropolitalna. Często też problemy miast wieloteatralnych projektowane są na całość sytuacji teatru w Polsce. A w terenie i troski są inne, i giełdy stołeczne mają inne znaczenie.

Obrazek ilustrujący tekst Legenda do mapy

Sieć

Jeszcze w latach osiemdziesiątych XX wieku studenci aktorstwa – w przypływie dobrego humoru – życzyli sobie „etatu w mieście na G-ie”: w Gnieźnie, Gorzowie lub Grudziądzu. Cóż, praca na teatralnej prowincji raczej nie cieszyła się estymą.

W Polsce życie teatralne skupiało się zawsze w największych miastach – w Warszawie, Krakowie, Poznaniu, Łodzi, Katowicach. Dopiero lata powojenne przyniosły ogromny przyrost liczby stałych teatrów – szczególnie w miastach dotąd mało- lub zgoła nieteatralnych. Jeszcze w 1939 roku w całej Rzeczypospolitej działało trzydzieści stałych teatrów dramatycznych – obecnie samych publicznych teatrów dramatycznych jest blisko siedemdziesiąt. Po wojnie stałe teatry zyskały m.in. Białystok, Kielce, Lublin, Łomża, Płock, Rzeszów, Radom, Tarnów (wymieniam miasta w granicach Polski od 1918 roku).

Sieć teatralna była stale rozbudowywana. Tworząc nowe instytucje, spoglądano raczej na możliwości kadrowe – no i czy jest jakaś sala, która nada się na teatr. Nie brano bezpośrednio pod uwagę demografii, zagęszczenia ludności, bo teatr miał trafiać do widzów także poprzez intensywną działalność objazdową. Do początku lat siedemdziesiątych olsztyński Teatr im. Stefana Jaracza grał na dwóch stałych scenach (macierzystej i elbląskiej) oraz w każdym mieście regionu. Żartowano, że dyrektor olsztyńskiej sceny w latach 1957–1969, Aleksander Sewruk, tak był zaznajomiony z publicznością w regionie, że przed przedstawieniem witał wszystkich z imienia i nazwiska.

Po reformie administracyjnej kraju w 1975 roku – gdy powstało 49 województw – każda regionalna stolica chciała mieć filharmonię, operę, teatr. Na fali tych zmian powstały samodzielne teatry w Elblągu, Legnicy czy Słupsku. Starania nowych województw o kolejne instytucje były przyjmowane z uśmiechem politowania. Nie rozumiano lokalnych pragnień i ambicji.

Przeoczony sukces

Swoistym dowodem lekceważenia teatrów poza centrum były kolejne projekty reform teatralnych proponowane po zmianie ustrojowej. Zazwyczaj konkrety dotyczyły Warszawy, czasem dorzucono coś o Krakowie. Reszta była anonimowa, tym bardziej że jej losy miały być niewesołe. Na przykład według projektów reform z 1990 roku teatry z mniejszych miast trafić miały do grupy trzeciej – instytucji docelowo bez dotacji państwowej. Liczono się nawet z ich likwidacją, a w optymistycznym wariancie: z funkcjonowaniem budynków obsługiwanych przez teatry z metropolii. Zaproponowano nawet nazwę dla takich scen – teatry satelickie.

Wśród przeznaczonych do likwidacji były sceny w Legnicy i Wałbrzychu. Dziś trudno sobie wyobrazić, jak wyglądałyby ostatnie dwie dekady bez przedstawień z obu tych teatrów. Nawet najciekawsze impulsy reformatorskie szły z mniejszych miast. Krzysztof Rau po objęciu dyrekcji w bielskim Teatrze Banialuka przekształcił go w Ośrodek Teatralny. Wystawiał on własne premiery, jednocześnie aktorzy mogli organizować – przy wsparciu macierzystego teatru – własne grupy. Aktywność Banialuki wzrosła o 100%. Pomysł – ze względu na protesty – nie przetrwał próby czasu. Natomiast po likwidacji stałego teatru w Grudziądzu przez kilka lat (jeszcze przed rokiem 2000) organizowano konkurs na prowadzenie sezonu artystycznego. W ten sposób co rok oferowano publiczności odmienny, różnorodny i autorski repertuar. Oba ciekawe pomysły nie zainspirowały jednak innych ośrodków do podobnych działań.

Kolejne sezony wciąż pokazują, że tak zwane teatry prowincjonalne przebojem wchodzą na stołeczne salony i wyznaczają standardy artystyczne. Choć codzienność scen w mniejszych miastach jest już mniej efektowna. Ale przecież nie marzenie o podboju światowych festiwali decydowało, gdy w wyborach na prezydenta miasta Słupska dwójka kandydatów wpisała w swe programy wyborcze ten sam pomysł – powołanie teatru. Zrealizowana w 2004 roku obietnica odpowiadała chyba na bardziej lokalne aspiracje.

Jest miejsce na nowe teatry miejskie – znajdują się widzowie, formują się zespoły, a samorządy są w stanie finansować działalność takich instytucji. Co więcej, jest też publiczność. Bum na teatry niepubliczne w Warszawie nie spowodował załamania frekwencji w teatrach miejskich. Teatry prywatne mogą powstawać w deklarowanej opozycji do scen publicznych, ale w rzeczy samej nie stanowią konkurencji w sensie wolnorynkowym. Kreując swoją widownię, niejako znajdują niszę wśród publiczności, do której inne sceny nie docierają.

Z całą siłą trzeba odnotować sukces, nad którym przechodzimy do porządku dziennego – teatrów publicznych wciąż przybywa. Po 1989 roku – mimo obaw o masową likwidację scen – ich liczba stale się zwiększała. Nadal powstają nowe, choć tu łyżka dziegciu: w ostatnich latach przede wszystkim muzyczno-rozrywkowe i bez stałych zespołów.

Białe plamy

Sporo miejsca w debacie o reformowaniu polskiego teatru zajmuje kwestia liczby teatrów w Warszawie. Czy nie należałoby traktować tego powracającego refrenu jako swoistej ucieczki od bardziej palących problemów pejzażu instytucjonalnego w Polsce. Bo kłopot z nadmiarem występuje tylko w stolicy.

W gorącym czasie przemian ustrojowych, w roku 1990, krytyk Tadeusz Nyczek stwierdzał: „Nikt nas nie pytał, czy chcemy mieć osiemdziesiąt teatrów”. Wydawałoby się, że to dużo. Ale czy za dużo?

Teatrów w Polsce przybyło – owszem – ale ich liczba nie jest oszałamiająca. Wystarczy porównać sytuację Czech i Polski. W dziesięciomilionowym kraju działa blisko 50 publicznych teatrów, w czterdziestomilionowej Polsce niewiele ponad 120. Żeby sytuację zobrazować dobitniej – na przykładzie miast podobnej wielkości: w polskiej Bydgoszczy działają dwa teatry, a w czeskiej Ostrawie działa ich aż siedem. Oba miasta łączy fakt, że ich teatry ze względów artystycznych mają rangą krajową.

Nie trzeba jednak porównywać się z zagranicą. Wystarczy zestawić zagęszczenie instytucji na południowym zachodzie kraju – i spojrzeć na północno-wschodni narożnik. W województwach dolnośląskim, opolskim i śląskim jest dwadzieścia siedem teatrów. W podlaskim i warmińsko-mazurskim jest ich łącznie osiem. Oczywiście na południu mieszka ponad osiem milionów potencjalnych widzów, na północy jest ich około trzech milionów. I to ci ostatni mają większy kłopot z dotarciem do najbliższego miasta z teatrem. Choć i na to znalazł się sposób. W swoim czasie elbląski teatr organizował Warmińsko-Mazurskie Spotkania z Teatrem… na Wodzie i z powodzeniem grał w najpopularniejszych miejscowościach turystycznych Mazur.

Spojrzenie na mapę teatralną Polski dobitnie ukazuje pokaźną liczbę luk – instytucjonalnych białych plam. Weźmy za przykład rozmieszczenie publicznych teatrów lalek: jest ich dwadzieścia pięć. Otóż, tylko dwa miasta mają więcej niż jeden teatr lalek: Warszawa – trzy, Łódź – dwa. Pozostałe teatry są jedynymi w mieście, na przykład w porównywalnym z Łodzią Krakowie, Gdańsku, Wrocławiu czy Poznaniu. Dodać trzeba, że teatry lalek mają też pięćdziesięciotysięczna Łomża i trzynastotysięczna Rabka.

Ciekawie rzecz wygląda, gdy przeanalizujemy obecność teatru lalek w województwach. Lubuskie nie ma żadnego. Trzy województwa mają po trzy: dolnośląskie (Jelenia Góra, Wałbrzych, Wrocław), śląskie (Będzin, Bielsko-Biała, Katowice) oraz mazowieckie – gdzie wszystkie trzy znajdują się w Warszawie. A przecież mazowieckie jest największym polskim województwem, a poza stolicą są tam tylko dwa miasta, gdzie działają teatry dramatyczne – to Płock i Radom. Podobnie w łódzkim – oba teatry lalek pracują w Łodzi. Przy czym akurat to województwo jest niewielkie i w miarę sensownie skomunikowane. Ale w olbrzymim województwie mazowieckim to jest już spory problem logistyczny.

W tak dużych województwach jak wielkopolskie, lubelskie czy warmińsko-mazurskie działa jeden teatr lalkowy. Milionowa ludność opolskiego cieszy się jednym teatrem – podobnie jak prawie trzy i pół miliona mieszkańców Wielkopolski.

Zwracam uwagę na teatry lalkowe, ponieważ są one zwyczajowo traktowane jako teatry dla dzieci, dla młodego widza – są więc z natury rzeczy „teatrami pierwszego kontaktu” dla przyszłej regularnej widowni. Widać wyraźnie, że jest ich za mało. Mrzonką jest bowiem myślenie, że dotrą do publiczności w ramach regularnego objazdu – albo poprzez zorganizowany transport. Problem kontaktu z teatrem rozwiązują nieduże i prywatne, nomen omen, trupy teatralne, które gotowe są grać za bardzo przystępną cenę nawet w wyciemnionej kocami sali gimnastycznej.

Ruch

Uruchomiony w 2009 roku i cieszący się sporym zainteresowaniem, program ministerialny Teatr Polska pokazuje dobitnie, jak potrzebne jest wsparcie finansowe dla objazdu z poważną ofertą, pokazywaną w miejscowościach bez stałych teatrów. Program umożliwił kilkudziesięciu takim miejscowościom pokazywanie wcale ambitnego repertuaru przedstawień gościnnych. Udało się jakoś równoważyć ofensywę imprez teatralnych wspomaganych popularnymi nazwiskami i poprzez system dublur – często do każdej roli w przedstawieniu – z każdego występu czyniących prawdziwą loterię.

Sukcesem okazał się projekt Teatru im. Stefana Jaracza w Łodzi, który stworzył swoje dodatkowe sceny regionalne w czterech miastach województwa łódzkiego – w Piotrkowie Trybunalskim, Radomsku, Sieradzu i Skierniewicach. Poza stolicą województwa w regionie nie ma żadnego innego miasta ze stałym teatrem, zatem inicjatywa z jednej strony miała sens upowszechnieniowy. Z drugiej było ryzyko – czy pomysł się przyjmie, czy dostosowywanie scenografii do potrzeb wyjazdu się opłaci, czy znajdzie się publiczność, która będzie chciała wracać. W tym roku doszło do sytuacji, gdy pod koniec maja premiera Jaracza odbyła się na scenie w Radomsku – Bang Bang w reżyserii Dominiki Knapik. Dopiero tydzień później w Łodzi.

Podobne projekty przydałyby się na terenie całej Ściany Wschodniej.

Coraz mniej osób żachnie się na takie działania – uznając, że sens ma teatr wysoce artystyczny, grający o stawki najwyższe w historii sztuki. Wielu z nich zapomina, że istnienie lokalnych scen o bardziej popularnym, zróżnicowanym repertuarze jest warunkiem istnienia scen ambitnych, awangardowych.

Po latach widać, że ambicje wojewodów z płockiego czy legnickiego nie były na wyrost. Były przykładem, by tak rzec, myślenia modernizacyjnego. Rzecz jasna teatry miały działać na chwałę miasta i regionu, ale z czasem stały się czymś więcej. Na przykład ośrodkiem lokalnej aktywności: artystycznej, edukacyjnej, intelektualnej. Obecnie wiele teatrów nie ogranicza swojego repertuaru tylko do przedstawień; organizowane są wykłady, panele, wystawy, pokazy filmów, warsztaty. Ważny jest w końcu podstawowy aspekt pracy teatru – produkcja przedstawień. Wśród lokalnych instytucji kultury to teatry – w odróżnieniu od bibliotek, muzeów czy domów kultury – są ośrodkami twórczości artystycznej.

Szczęśliwie wizje likwidacji teatrów upadły. Widać jasno, że w miejsce opuszczone przez stały teatr weszłaby szybko, i bez skrupułów, komercyjna chałtura. Przed takim scenariuszem wciąż udaje się obronić. Poważniejszy problem – nierównomierny i przez to niesprawiedliwy rozkład instytucji – pozostaje nierozwiązany. Ale nie ma się co dziwić, skoro polska sieć kolejowa nadal odwzorowuje zaborcze granice…

teatrolog, badacz polityki kulturalnej i organizacji teatru, wykładowca i dziekan Wydziału Wiedzy o Teatrze AT. W latach 2007-2016 członek redakcji „Teatru”, w latach 2009-2020 kierownik działu literackiego Teatru Narodowego.