9/2016
Natalia Worożbyt

fot.Kateryna Hornostaj

Na dnie

 

 

Kiedy podliczyłam liczbę projektów, które realizowałam w ostatnim roku, a potem uważnie przyjrzałam się sobie w lustrze, zrozumiałam, że muszę jechać do sanatorium. Wiecie, to jest takie niesamowite miejsce, gdzie zmęczonemu człowiekowi robią podwodne masaże, podają wodę źródlaną z posmakiem nafty, kładą maseczki na twarz i robią jeszcze inne półintymne rzeczy, o których pisać nie będę.

I oto jestem już trzeci tydzień w tym wymarzonym miejscu, w nudnym miasteczku na Podkarpaciu, gdzie nawet nie ma gór. Ale jest dużo znanych źródeł z leczniczą wodą i chorzy z różnych krajów smokczą ją z ceramicznych garnuszków. Masażysta powiedział, że miejscowi nazywają wypoczywających „zdechlakami”. Zmieniłam masażystę i poszerzyłam grono „zdechlaków”. Godzinę przed jedzeniem piję 200 ml ciepłej Naftusi, pół godziny przed jedzeniem – 150 ml ciepłej Mariji, godzinę po jedzeniu – 150 ml Naftusi, ale już zimnej. Nie uwierzycie, ale wszystko zapamiętałam i niczego nie opuszczam.

Jednocześnie piszę sztukę dla Royal Court Theatre w Londynie. Jest to sztuka o wojnie, przemocy, śmierci i miłości. Czasem pojawia się dysonans kognitywny między sztuką i kąpielą perełkową, ale generalnie jest OK. A jeszcze wzięłam ze sobą książkę Swietłany Aleksijewicz Czarnobylska modlitwa. Oddychając leczniczym powietrzem w grocie solnej i wlewając w siebie zdrowie, czytam relacje likwidatorów katastrofy o ich chorobach i śmierci. Nie wiem, czym się kierowałam, biorąc właśnie tę książkę.

Z minusów – w hotelu jest Internet, a ja jestem słabym człowiekiem. Codziennie z wysokości Facebooka obserwuję nadzwyczaj aktywne życie twórcze swego kraju – w Odessie festiwal filmowy, w różnych zakątkach trzy laboratoria teatralne… W naszej skali to po prostu boom! Moi przyjaciele i znajomi prowadzą sensowne życie twórcze i ja mogłabym być jedną z nich. Ale osiągnęłam dno i nie odpowiadam ani na telefony, ani na listy, dlatego że każdy człowiek ma prawo do własnego dna.

Powiecie, że tak odpoczywają emeryci, a ja wam powiem, że odpoczywam jak emerytka od piętnastego roku życia. Pierwsze moje sanatorium było w Abchazji, w mieście Gagra, tuż przed wojną gruzińsko-abchaską w 1990 roku. Pojechałam tam z najlepszą przyjaciółką Olką. Przed wyjazdem zrobiłam się perhydrolem na blondynkę, dzięki czemu miałam ogromne powodzenie. Moja przyjaciółka zawsze miała powodzenie, bo była ładna. Krótko mówiąc, w sanatorium przywitali nas z zadowoleniem.

Nasz budynek mieścił się wprost na plaży, do stołówki podjeżdżałyśmy windą. Codziennie szłyśmy przez kładkę nad szosą i po drodze wykonywałyśmy różne ćwiczenia sportowe, na przykład gwiazdę. Z dołu trąbili na nas Gruzini i Abchazi, którzy zapominali, dokąd jadą.

Sanatorium było zabytkowe, z dobrze zadbanym terenem, na którym rosły cyprysy i palmy. Tam lubili odpoczywać, zdaje się, Chruszczow i radzieckie towarzystwo, a do tego różni carowie i książęta. Eleganckie czerwone dywany ścieliły się po wszystkich korytarzach, a radzieckie motywy dominowały w architekturze budynków i fontann. Jeszcze był prysznic Szarko, kąpiele mineralne i wielu wielbicieli naszej niepełnoletniej urody. We mnie zakochał się abchaski chłopiec Sasza. Pracował jako ratownik na plaży, pływaliśmy jego łódką i piliśmy moją pierwszą wódkę. Potem z nim korespondowałam, a później on poszedł na wojnę i myślał, że ja na niego czekam. Nie znam jego dalszych losów. Z lekarzem naczelnym sanatorium o nazwisku Perczatkin chodziliśmy w góry, dokąd zabierał dojrzałe pomidory z chlebem. Ten obiad popijaliśmy wodą z górskiego źródła. Perczatkin był pedofilem i romantykiem, mieszkał w garażu nad brzegiem morza, smażył nam małże. Podobała mu się Olka. Ale się jej nie czepiał. W ogóle nikt żadnej z nas się nie czepiał, wszystkie nasze przyjaźnie i relacje były cnotliwe, mimo wschodniego temperamentu mieszkańców.

Ani Sasza, ani Gagra, ani sanatorium „Ukraina” nie pojawiali się w moich wspomnieniach przez długie lata. Aż tu nagle wszystko mi się przypomniało, poczułam smak lodów z orzechami i serem na nabrzeżu, smaczniejszych w życiu nie jadłam. Pawie i pelikany w parku Księcia, i oczywiście szaszłyk, bo przecież to Abchazja. Ale to się działo w innym życiu, z inną Natalką i w innym kraju. Po rosyjskiej ingerencji w konflikt Abchazja przekształciła się w strefę buforową między Gruzją a Rosją. Mówią, że panuje tam wielki smutek.

Byłam pewna, że sanatorium „Ukraina” istnieje tylko w moich wspomnieniach. Ale wlazłam do gugla i wiecie co? Znalazłam je. Przepiękne aleje zarosły i są zaniedbane. Ale pozostały czerwone dywany. Przez chwilę tak bardzo mi się chciało tam pojechać. Do sanatorium „Ukraina” mojej młodości. Ale potem przypomniałam sobie, że zmieniono jego nazwę. Teraz nazywa się „Moskwa”. I odechciało mi się. Lepiej zostanę tutaj, pójdę do hammamu, a potem wrócę wypielęgnowana, wypoczęta i będą pisała sztukę. Jej akcja odbywa się w pomieszczeniu na terenie byłego sanatorium, tam oddziały wojskowe trzymają jeńców, którzy być może śpią w wannach do kąpieli perełkowej. Ot, taka fantazja.

 

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).