10/2016
Natalia Worożbyt

fot. Kateryna Hornostaj

Odzyskując morze

 

 

Po aneksji Krymu zostało nam trochę morza. Kawałek Czarnego i Azowskie – morze dla biednych. Tu zazwyczaj przyjeżdżały samotne matki, by kąpać i leczyć swoje dzieci, bo płytko i tanio. Teraz samotne matki jeżdżą w to miejsce także dlatego, że stacjonują tu oddziały wojskowe i można zorganizować sobie tymczasowe życie osobiste. Więcej nikt tu nie przyjeżdża.

Po aneksji Krymu (wyobraźcie sobie, że we Francji anektowano południowe wybrzeże) Ukraińcy bardzo się zmartwili. Bo Krym jest naszą miłością i dzieciństwem, każdy tam przeżywał coś pierwszego, chociażby – pierwszy kontakt z morzem. Także ja. Przyjechała mama z tatą i powiedzieli: „Jedziemy nad morze”. Brzmiało to jak: „Lecimy w kosmos”. Miałam cztery latka, wychowywałam się u dziadków na wsi, a mama i tata byli rozwiedzeni i pewnie nie znaleźli lepszego towarzystwa niż własny/własna ex. Z pierwszego pobytu nad morzem pamiętam zapach zatoki, świeżość słonego powietrza i ostre skały pod podeszwami. Mój tato mieszkał w namiotach razem z płetwonurkami, bo sam był płetwonurkiem. Myśmy mieszkały w domu jednej kobiety i tata z mamą przychodzili do siebie w gości z nocowaniem. Kiedy wróciłam do siebie na wieś, miałam nie plebejską, a morską opaleniznę i nowe dżinsy.

Rok później znowu pojechałyśmy nad morze do tej samej wsi, zatrzymałyśmy się u tej samej kobiety, ale byłyśmy już nie z tatą, tylko z mamy kochankiem i jego bratem. Chodziliśmy na te same plaże, a gospodyni w tym czasie pisała długi list do mojego taty na temat rozwiązłości mojej mamy. Potem było jeszcze dużo krymskiego morza – nastolatkowego, dorosłego… Ale do diabła z Krymem i wspomnieniami. Wróćmy do obecnego lata. A więc kraj utracił Krym i zaczęło się szukanie alternatywy. Odessa bardzo szybko zamieniła się w letnie piekło turystyczne. Przypomniano sobie o porzuconych wybrzeżach Mikołajowszczyzny i Chersońszczyzny. Jednym z takich miejsc jest Kinburnśka Kosa w obwodzie mikołajowskim. Od dawna o niej słyszałam, ale nigdy nie zaryzykowałam wyjazdu. Jest to półwysep, do którego nie dojeżdża transport publiczny i dokąd można dotrzeć tylko promem albo własnym jeepem. Na szczęście mam własnego jeepa i wesołych przyjaciół. Więc wyruszyliśmy na spotkanie z nieznanym. Wtedy wiedziałam tylko to, co wygooglałam. Że Kinburnśka Kosa jest rezerwatem narodowym. Że tam występują setki rodzajów ptaków i rzadkich kwiatów. Pola z orchideami, ponad dwieście słonych i słodkich jezior. Suche sosnowe lasy współistnieją obok lasów tropikalnych. I jakieś ciekawe wydarzenia historyczne, których już nie pamiętam. Tyle, jeśli pogooglacie. Ale jeśli tam pojedziecie, dowiecie się, że Masza z Andrijem jeżdżą na kwadrycyklu po wódkę o ósmej rano, a po szampana o ósmej wieczorem. Że u sprzedawcy na plaży warto kupować bułeczki z ziemniakami i pieprzem, a suszonego tarania do piwa – w stoisku naprzeciwko parku. Że baba Dina, która bardziej przypomina dziada, doi krowę o ósmej i jeśli nie przyjdziecie w porę, sprzeda mleko innym turystom, podobnym do żołnierzy niemieckich z czasów II wojny światowej. Poznacie jej trzy psy, które chodzą sobie po wsi i obserwują wszystko, by potem donieść babie Dinie. Dowiecie się o brzozie życzeń, która nie każdemu się ukazuje. Myśmy jej długo szukali, ukazała nam się dopiero za jakimś trzecim razem, długo modliliśmy się do jej korzeni, ale kiedy pokazaliśmy zdjęcie gospodyni, ta się tylko uśmiechnęła – to nie była ta brzoza. Wspomniałam o dzieciństwie i Krymie, bo tak jak wtedy mieszkaliśmy w prywatnej kwaterze, a z nami było jeszcze kilka innych rodzin, korzystaliśmy z ogólnej kuchni i toalety na dworze. Ale to nic. Bo była tam dziewicza przepiękna przyroda i złudne poczucie bezpieczeństwa. Wydawało się, że nie pojawią się żadne zielone ludziki z automatami i nie przeprowadzą tu swojego haniebnego referendum. Gwarantem tego były piaski i brak luksusowych hoteli. Wyjeżdżaliśmy z Kosy z przewodnikiem, tak samo, jak tam przyjeżdżaliśmy. Raz a dobrze zasłonięto ją przed niepotrzebnymi zazdrosnymi oczami. Tylko bukiety suchych kwiatów przypominają o tym, co się nie powtórzy, i czosnek kupiony u baby Diny. Czy istnieje ten Kinburn naprawdę, czy nam się przyśnił.

Po powrocie do Kijowa i jesieni kontynuowałam z kolegami pracę nad spektaklem dokumentalnym Odzyskiwanie Krymu. Jeszcze w marcu wymyśliliśmy koncepcję polegającą na tym, że nasi uczestnicy będą mówić tylko miłe rzeczy o Krymie, jak o nieboszczyku, o którym można tylko dobrze albo wcale. Ale nasza koncepcja rozbiła się o pierwszą historię Tetiany z Symferopola. Opowiadała ona o tym, jak się rozpychała podczas świętowania przyłączenia półwyspu do Rosji. Jak popchnęła szczęśliwą staruszkę z rosyjską flagą w jednej ręce i wnuczką w drugiej. Popchnęła, a tamta poleciała ze schodów. Jak rzucała się na policjantów, którzy ochraniali nową władzę… Tłukła się jak ptak o szybę, a naprawdę jak człowiek o ludzi, którzy zabrali jej Krym… Dlatego koncepcja przyszłego przedstawienia zmieniła się, a data premiery została przełożona. Przed nami dużo pracy z „odzyskiwaniem Krymu”. Śledźcie anonsy.

 

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).