10/2016

Rozprawa o dzikich

Derby. Białoczerwoni poświęcono kibicowskim, czy raczej „kibolskim”, subkulturom i wiecznej wojnie toczonej pomiędzy fanami ŁKS-u i Widzewa.

Trudno nie fascynować się Teatrem Chorea. Tomasz Rodowicz założył go jeszcze w 2004 roku w Lublinie, a więc w czasach, gdy wraz z Maciejem Rychłym prowadził Orkiestrę Antyczną. Mimo że Chorea w swojej nazwie nawiązuje do antycznej tradycji teatralnej, jej działania nie mają charakteru rekonstruktorskiego. „Choreiczność” to raczej pewna idea, którą próbuje się realizować nowoczesnymi środkami odpowiadającymi wrażliwości współczesnego widza.

Osiedlenie się grupy teatralnej w Łodzi spowodowało, że istotnym wymiarem jej działań stało się skupienie na wykluczonych obszarach i wymiarach tego miasta. Do takich spektakli należy stworzone w ramach projektu „Podwórka” przedstawienie Derby. Białoczerwoni, poświęcone kibicowskim (czy raczej „kibolskim”) subkulturom i wiecznej wojnie toczonej pomiędzy fanami ŁKS-u i Widzewa.

Widowisko wyreżyserował w zaprojektowanej przez siebie przestrzeni Tomasz Rodowicz według sztuki napisanej przez Artura Grabowskiego. Spektakl stworzył ponad trzydziestoosobowy zespół, na który składają się artyści Teatru Chorea wraz z współpracownikami, a także aktorzy Teatru Pinokio i studenci łódzkiej filmówki.

Przedstawienie zwykle grane jest w otwartej przestrzeni, na podwórku znajdującym się za Fabryką Sztuki, czyli w postindustrialnym kompleksie przy ulicy Tymienieckiego. Scena stanowi imitację piłkarskiego boiska, a publiczność usadowiona jest na trybunach umieszczonych po jego dwóch stronach. Nad widzewiakami widnieje czerwono-biały napis „Ludzie honoru”, a nad sympatykami ŁKS-u biało-czerwony baner „Rodowici łodzianie”.

Spektakl, który oglądałem, zaimprowizowany wszakże został w innej przestrzeni. Przed pokazem odbywającym się w ramach Festiwalu Łódź Czterech Kultur nad Łodzią przeszła gwałtowna ulewa, która zalała nie tylko scenografię, ale również instalacje elektryczne. W tej sytuacji Teatr Chorea dokonał prawdziwego cudu. Widowisko zostało przeniesione do hali w Fabryce Sztuki, a trzeba dodać, że zmiana przestrzeni nie stanowiła najmniejszego problemu dla wykonawców. A przecież przeniesienie w pewnym stopniu wpłynęło na kształt spektaklu. W zamkniętym pomieszczeniu zrezygnowano z kilkakrotnie pojawiającego się ognia, inaczej też trzeba było ulokować trybuny. Zamiast ustawienia ich naprzeciwko siebie, co z pewnością wzmaga poczucie kibicowskiej polaryzacji, „galery” usytuowano obok siebie, a więc sympatykom obu klubów kazano siedzieć ramię w ramię.

Sam podział publiczności to zresztą kapitalny pomysł, dzięki któremu widzowie stają się częścią przedstawienia. Kiedy wchodzimy na spektakl, „napadają” nas aktorzy, których agresywne pytania („Za kim jesteś?”), zmuszają do opowiedzenia się po którejś ze stron konfliktu. Osoby spoza Łodzi czy nieinteresujące się futbolem mogą mieć pewien problem z podjęciem decyzji. Znajoma, którą spotkałem przed spektaklem, postanowiła „kibicować” tym, którzy stoją wyżej w sportowych rankingach. Ja z kolei pozostałem wierny lokalnemu patriotyzmowi – cztery pokolenia mojej rodziny mieszkały na Starym Polesiu.

Trudno odmówić i autorowi sztuki, i twórcom przedstawienia celności w wyborze tematu. Emocje związane z rozgrywkami piłkarskich klubów, identyfikacja z nimi i święte wojny toczone pomiędzy kibicami to zjawiska niezwykle żywe i pod względem społecznym istotne.

Łódź wydaje się miastem doskonałym do śledzenia tych fenomenów, jako że podzielona jest na dwie połowy. Na zachód od Piotrkowskiej dominują zwolennicy ŁKS-u, na wschód zaś Widzewa. Walka o terytorium wyraża się chociażby przez znaczenie terenu odpowiednimi napisami czy zamalowywanie barw przeciwników, co skądinąd w spektaklu pokazano. Spacerując po Łodzi, co krok można się przekonać, kto „rządzi” w danym miejscu. Przy mojej ulicy jacyś pracowici kibice pomalowali kilkaset metrów ogrodzenia! Malunki posiadają zresztą swoisty szyfr. Tak na przykład „ŁKS ER” oznacza podobno „ekipę remontową”, która niestety nie ogranicza się do zdobienia opuszczonych ruder, ale zajmuje się również bazgraniem po odnowionych elewacjach. Choć niekiedy owe graffiti mogą poprawić humor. W rozmaitych zaułkach można znaleźć hasła typu „Widzew jeździ tico” albo „ŁKS robi herbatę z wody po pierogach”. Inne przykłady to chociażby „Skoksowani kolesie ŁKS Polesie”, tudzież „Widzew do Łodzi w gumiakach chodzi”.

Artur Grabowski umiejętnie wykorzystał w swej sztuce część z tych haseł. Postaci dramatu łatwo też rzucają nazwami poszczególnych łódzkich osiedli, a nawet ulic, wraz z ich kibicowską przynależnością. Osadzenie w konkretnej rzeczywistości to z pewnością atut utworu. Do jego zalet należy również zróżnicowanie formy. Obok scen opartych na dialogach i realistycznym działaniu, mamy też bardzo udane monologi, rozpięte między momentem ich wypowiadania a przywoływaną przeszłością. Na uznanie zasługują wreszcie surrealne obrazy przekształcające się w taniec. Te właśnie sekwencje stanowiły najlepszy materiał dla Teatru Chorea. Zbiorowe sceny oparte na onirycznym sposobie poruszania się w doskonały sposób ukazują walkę pomiędzy futbolowymi fanatykami. Wyestetyzowana wizja „ustawki”, czyli kibicowskiej bitwy, musi oczarować widza.

Udane pod względem scenicznym pomysły to także deambalaż nieruchomego policjanta z jego bojowego rynsztunku czy znęcanie się kibiców nad kurtką, którą zdarli z uciekającego im przeciwnika. Spodobały mi się również motywy raperskie. Po pierwsze dlatego, że są świetnie wykonane. Po drugie – że ich teksty obnażają grozę łódzkich problemów ekonomicznych, społecznych, a w końcu i tożsamościowych. Jeszcze po wyjściu ze spektaklu miałem w głowie powtarzane przez raperów słowa „Co dla nas zostało?”.

Atutem są monologi. Opowieść o pogrzebie Konrada czy wyznania Sebka dotyczące jego kibicowskiej inicjacji są i dobrze napisane, i dobrze zagrane. Przejmująca jest scena, w której ojciec zabitego kibica opowiada o przejedzeniu i przepiciu pieniędzy, które otrzymał jako odszkodowanie po synu.

Nie przypadły mi natomiast do gustu, ani w tekście, ani w spektaklu, odwołania do tradycji romantycznej. Rozumiem, „co autor miał na myśli”, każąc śpiewać przeciwnikom „Zemsta, zemsta, zemsta na wroga”, tudzież wprowadzając postać o imieniu Konrad, a wraz z nim motywy z Wyzwolenia. Mam jednak poczucie, że koncepty te są pretensjonalne. Nieznośne wydają mi się też partie, w których pojawia się Narrator. Przyznam, że Jakub Krawczyk nieźle sobie radzi z tą rolą, ale tekstu swoich monologów zmienić nie może, a tekst trąci grafomanią. Z kolei scena, w której Babcia i Wnuczka rozmawiają o wojnie, jest niestety wtórna. Przecież podobny dialog, a o ileż lepszy, znajdujemy w Między nami dobrze jest Doroty Masłowskiej…

Nie przekonuje mnie próba zestawienia kibicowskich wojen z tradycją rycerską czy wprowadzenie odwołań do Powstania Warszawskiego. Możliwe, że kibice mają ambicje porównywania swych działań z chwalebnymi prawzorami, ale trudno nie uznać, że aspiracje te są dość komiczne (czego zresztą Grabowski nie kwestionuje). Oczywiście nie neguję tu poczucia honoru miejskich wojowników, bo walka z natury łączy się z jakimś etosem. Chodzi mi o to, że zjawisko kibicowania kojarzy mi się raczej z tradycją plebejską. Podział na swoich i obcych wyrasta z bijatyk pomiędzy chłopakami z sąsiednich wiosek, najczęściej na odpustowej zabawie. Sprawa jest tym ciekawsza, że kontynuacja wiejskich tradycji wiąże się w przypadku kibiców z wyparciem ze świadomości własnego rustykalnego rodowodu (a takim legitymuje się większość łodzian). W poczuciu kibiców „wiocha” to ich przeciwnicy.

Bardzo naiwne jest zakończenie, w którym dziewczyny kibiców wyrażają wiarę w możliwość zatrzymania świętej wojny toczonej przez ich chłopaków. Czy ktokolwiek mógłby uwierzyć, że kibiców da się zmienić? Że da się im odebrać teatr ich życia i przenieść ich życie do teatru? A przecież takie jest przesłanie tego epilogu.

Atutem spektaklu jest wymiar aktorski. Młodzi artyści w przekonujący sposób wcielili się w role fanatyków, a w ich sposobie gry możemy dostrzec szeroką paletę odcieni. Widz zobaczy i elementy brutalne, i bardzo subtelne środki zestawione ze sobą w harmonijny sposób. Oglądając przedstawienie, mamy okazję zweryfikować efekty naprawdę gigantycznej pracy zespołu. Słowo, śpiew i taniec tworzą najprawdziwszą trójjedyną choreę. Niektóre kreacje z pewnością się wyróżniają. Trudno nie wymienić Łukasza Bzury z Teatru Pinokio, którego sceniczna obecność naprawdę zapada w pamięć.

Wydaje mi się, że wyczuwam charakter tej złożonej struktury składającej się na kibicowski fanatyzm. Tego przedziwnego połączenia kompleksów, lokalnego patriotyzmu, wykluczenia i kontrkulturowości, a wreszcie ciągoty do pierwotnego prymitywu. Obawiam się jednak, że ani dramat, ani teatr nie są najlepszymi mediami do ukazania kibicowskiego fenomenu. Mimo wielkich zalet spektaklu, oglądając go, czułem się, jakbym czytał starodawny traktat o dzikich. Cóż zyskujemy, sięgając po takie lektury? Czy czytamy je dla zdobycia wiedzy o egzotycznej cywilizacji? Raczej dla zajrzenia w umysły autorów, dotknięcia ducha czasów, w których powstała taka rozprawa, wreszcie ze względu na urok, z jakim o barbarzyńcach zwykli pisać erudyci.

doktor nauk humanistycznych, adiunkt w Instytucie Sztuki Polskiej Akademii Nauk, wykładowca Wydziału Aktorskiego Państwowej Wyższej Szkoły Filmowej, Telewizyjnej i Teatralnej im. Leona Schillera w Łodzi, przewodniczący Komisji Artystycznej Konkursu „Klasyka Żywa”.