11/2016
Natalia Worożbyt

fot. Kateryna Hornostaj

Zachować ciepło

 

 

W starym mieszkaniu zagnieździła się mysz, córka przyniosła ze szkoły wszy – więc nie ma co się skarżyć na samotność. I wreszcie zaczęli grzać. Ciepło rozchodzi się po pokojach. I ostatnie jesienne bordowe kwiaty ozdobiły parapet. Za oknem – żółte liście jesionu, w końcu jest październik.

Zdrzemnęłam się w dzień pół godziny i przyśniła mi się moja babcia Paraska. Siedziała na swojej kanapie, w żółto-czarnej kamizelce, uśmiechała się. Poczułam jej zapach, zapach naszej wiejskiej chaty, głęboko go wciągnęłam, bo bardzo zatęskniłam. Potem uświadomiłam sobie, że to jest sen, ale nie spieszyłam się, by się obudzić. Jest październik, natura powoli zasypia, dlaczego i my nie mielibyśmy spać do wiosny, nie wędrować we śnie drogimi ścieżkami, nie zachodzić do chat i mieszkań, w których mieszkaliśmy, spotykaliśmy tam kogoś żywego, a kogoś innego – młodego, nie rozmawiać z nimi o nieistotnych rzeczach? Gdybym była kobietą-niedźwiedziem, wlazłabym pod kołdrę i zakopałabym się w sny-wspomnienia. Przypominałabym sobie różne głupoty, bo głupoty jak magnes ciągną za sobą przeszłość.

Oto stoję koło okna w tej samej chacie na tej samej kanapie, trzymając się za parapet. Pewnie niedawno nauczyłam się stać. Za oknem widzę moją młodą babcię. Owinięta w białą chustkę stoi na ganku i próbuje zerwać mi pierwszą wisienkę z drzewa. Już, już, prawie ją dosięga. Podskakuję niecierpliwa. Nagle babcia macha rękami jak wielki ptak i znika. Wraca podrapana, z siniakami, ale z wiśnią w garści. Spadła z ganku. Przypominając sobie tę historię – przypominam sobie babciną opowieść o głodzie 1933 roku: kiedy babcia była malutką dziewczynką, na łódeczce kradła ryby z cudzych sieci, ratując dużą rodzinę przed głodem. Gdyby ją złapali, zabiliby, jak dwunastoletnią sąsiadkę Jarynę…

Nie pozwalano nam się kolegować z Witką, nie rozumiem czemu, bo badaniem męskich organów płciowych zaczęłyśmy się zajmować o wiele później, mając jakieś sześć lat. A mając cztery, po prostu robiłyśmy skarby z folii od czekoladki „Czajka”, innych nie było, i zakopywałyśmy je w ziemi. Zakopywałyśmy jeszcze martwe wróble i wykopywałyśmy żywe kotki, które zakopywały nasze babcie. One zakopywały, myśmy odkopywały, one zakopywały, myśmy odkopywały, dopóki te nieszczęsne kotki same nie umierały z wycieńczenia. A jeszcze babcie odrąbywały kurom głowy i te biegały tak po podwórku. A potem w aluminiowej misce myśmy kury skubały. Zapominałam nawet o Witce, siadałam obok babci i pomagałam. Od tamtej pory dobrze się znam na kurzej anatomii, lubię zapach świeżego kurzego ciała. Delikatesami były kuper, mózg, żołądek i wyćwiczone kurze łapki. Nie będę pisać o królikach i świniach, coś mi mówi, że nie wszyscy zrozumieją. W ogóle mięsa nie jadłam często, częściej mazałam chleb olejem i sypałam na niego cebulę, a jak chciałam coś słodkiego – moczyłam chleb w wodzie i posypywałam cukrem. Najedzona biegłam na tajne spotkanie z Witką. Bo dziadek do furtki przystawił taki kołek, że nawet dorosłemu trudno było ją otworzyć. Więc myśmy tak rozmawiały, jakbyśmy były za kratami, po dwóch stronach bramy, dopóki nie nauczyłam się przez nią przechodzić.

Mój dziadek był weteranem i inwalidą wojennym, bardzo mocno przeklinał. Cały czas słyszałam, jak babcia zwracała mu uwagę: „Nie bluzgaj przy dziecku”. Kiedyś podeszłam do niego i poważnie spytałam, co to takiego „bluzg”. Dziadek tak samo poważnie posadził mnie na sparaliżowane kolano i wyjaśnił, pięcioletniej, czym jest bluzg, a czym zwyczajne przekleństwo. „Kurwa to bluzg, a bydło to przekleństwo” – i dalej według tego schematu. Lekcję tę zapamiętałam na zawsze. Ostatni raz przeklinał tuż przed śmiercią, kiedy leżał w łóżku, naciągnął na siebie koc w kratkę i krzyczał: „Czołgi, czołgi, job jewo mat’!”.

W trzeciej klasie po chorobie wysłano mnie do jakiegoś sanatorium, na pewno była to późna jesień, bo nastrój miałam taki jak teraz. Musieliśmy łykać dużo gorzkich pigułek i tylko jedna z nich była słodką witaminką. Jeden blady chłopiec, Sława, któremu się podobałam, oddawał mi te smaczne witaminki. Brałam je, zjadałam i życie stawało się bardziej znośne, a on się patrzył na to pożądliwie. Do dziś jest mi wstyd, że je brałam. Sława, gdzie jesteś? Jestem twoją dłużniczką.

Wiśnia, skarby, witaminki, kołek w płocie, kurza noga… Po co przebierać te wszystkie drobiazgi pod kołdrą w półśnie, jeśli można wstać, zrobić gimnastykę, napisać artykuł, pójść na otwarcie festiwalu „Mołodist”, odpowiedzieć na wszystkie listy, iść do kosmetyczki…

Kiedyś napisałam sztukę Raba chwosta. Tam dziewczyna miała na głowie rybi ogon, który ukrywał w sobie wszystkie zbędne wspomnienia, które przeszkadzały jej żyć pełnowartościowym codziennym życiem. Przyszła do chirurga i poprosiła, by usunął jej ten ogon. Wyjawię wam więc sekret – ta sztuka jest o mnie. Tylko ja swojego ogona nikomu nie oddam. Wyrasta on na jesieni od smutku i zimna. I pomaga zachować ciepło aż do wiosny.

 

tłum. Anna Korzeniowska-Bihun

ukraińska dramatopisarka, autorka Dzienników Majdanu (2014).