11/2016

Jak bicie dzwonu

Polska prapremiera Notre Dame de Paris potwierdziła zalety francuskiego musicalu. Znakomite, bo nieoczywiste libretto, będące pochwałą tolerancji oraz świetna muzyka przykryły kilka wokalnych wpadek.

Obrazek ilustrujący tekst Jak bicie dzwonu

fot. Piotr Manasterski

Rynek musicalowy zdominowany został przez kompozytorów anglosaskich i Francuzi niewiele mają w tym względzie do powiedzenia. Tym większym skarbem w ich kulturze popularnej jest musical Notre Dame de Paris, skomponowany zresztą przez Włocha Riccarda Cocciantego, urodzonego w Indochinach, z pomocą francuskiego librecisty Luca Plamondona. Notre Dame de Paris rozgrywa się przecież w samym sercu Paryża, głównie w słynnej paryskiej katedrze. Nie bez znaczenia jest fakt, że punktem wyjścia do musicalowej adaptacji stała się klasyczna powieść Wiktora Hugo. Librecista nie ukrywał, że powód wybrania właśnie Notre Dame de Paris był tyle pragmatyczny, co banalny: ani w operze, ani w świecie musicalu nikt wcześniej po nią nie sięgnął. Jak się okazało, próba przeniesienia książki na estradę była bardzo udana. Po prapremierze w Montrealu autorzy ruszyli do szturmu na Paryż, a gdy ten padł przed nimi na kolana, Notre Dame de Paris rozbrzmiewał w siedmiu językach świata. Polski jest ósmy. Całkiem niedawno odbyła się prapremiera rosyjska, zaś po polskiej – musical wraca do Paryża.

Replica, non replica

To, że anglosaskie musicale królują również w Polsce, nie znaczy wcale, że dyrektorzy polskich teatrów muzycznych nie podejmowali starań o wystawienie dzieła Cocciantego i Plamondona. Wojciech Kępczyński, szef stołecznej Romy, był na montrealskiej prapremierze, musicalem się zachwycił. Jednak w jego stylu nigdy nie było dostosowywanie się do światowych formatów. Dlatego ubiegał się o prawa do wersji non replica, czyli dającej szansę reżyserowi do wprowadzenia autorskich rozwiązań. To się nie udało.

Polskim teatrom z pewnością nie pomógł bezprecedensowy skandal: rozpoczęcie prób do Notre Dame de Paris przez pewnego biznesmena, który zorganizował już nawet casting dla śpiewaków, nie mając zgody na inscenizację od autorów i reprezentującej ich agencji. Polskie teatry po tym niechlubnym incydencie były u niej spalone. Dlatego uzyskanie zgody na prapremierę w gdyńskim Teatrze Muzycznym jest bezsprzecznym sukcesem dyrektora Igora Michalskiego i jego współpracowników.

Francuska ekipa kontrolowała przebieg przygotowań od początku do końca, czyli od castingu do pierwszego wystawienia. Zastosowała nawet scenografię z paryskiej inscenizacji, tyle że odświeżoną. Zobaczyliśmy zamykający perspektywę sceny potężny fragment gotyckiej fasady paryskiego kościoła oraz ruchome kolumny z gigantycznymi maszkaronami. Francuzi przywieźli do Gdyni również katalogi z detalicznie opracowanymi kostiumami dla śpiewaków, zespołu tancerzy i akrobatów. Jedynym wyjątkiem, jaki uczynili od stosowanych wcześniej zasad, była zgoda na to, by muzykę wykonywała na żywo orkiestra Teatru Muzycznego, gdy we wcześniejszych inscenizacjach stosowano nagranie z taśmy. Warto podkreślić słuszność decyzji: dynamiczna i bogato zinstrumentalizowana interpretacja pod kierunkiem Dariusza Różankiewicza jest jednym z najważniejszych atutów polskiej prapremiery, a wręcz motorem napędowym przedstawienia. Dzięki temu śpiewacy, a i tancerze, mogli czuć się jak surferzy na hawajskiej fali, podkręcając tempo swych popisów również dlatego, że libretto złożone jest z samych songów, bez ani jednego recytatywu. Brawa niemal po każdym wykonaniu cichły szybko tylko dlatego, że błyskawicznie zaczynał się nowy utwór.

Imigranci

Musical pewnie dlatego zdobył wielką popularność we Francji, że nawiązuje wprost do rewolucji francuskiej i jej trzech zasad: „wolność, równość, braterstwo”. Oto w średniowiecznym Paryżu wszyscy przybysze i ludzie bez stałego adresu oraz zawodu muszą opuszczać mury miasta po zmroku. Zagrażają bowiem poczuciu bezpieczeństwa paryżan, wyczulonych na obcych, niemieszczących się w ramach średniowiecznego społeczeństwa. Zasad tych broni głównie archidiakon Notre Dame de Paris Frollo (Artur Guza), co jeszcze bardziej podkreśla libertyński charakter spektaklu. Katolicki ksiądz staje się synonimem obskurantyzmu i nietolerancji.

Można by powiedzieć, że dziś, gdy dyskusja na temat uchodźców z Bliskiego Wschodu stała się najbardziej palącym tematem europejskiej debaty o przyszłości kontynentu, a i zarysowała niedające się przezwyciężyć podziały, wymowa Notre Dame de Paris staje się tym bardziej aktualna. Ale nie da się ukryć, że polemiki na temat uchodźców we Francji toczą się już od dekad i są związane z kolonialną przeszłością tego kraju.

Na polskie warunki nie da się tak łatwo „przekleić” przesłania autorów, a choćby i dlatego, że obcy w musicalu są barwną grupą ludzi otwartych, miłujących wolność, a ich symbolem staje się piękna andaluzyjska Cyganka Esmeralda (Maja Gadzińska). Tymczasem w podobny sposób nie da się scharakteryzować wielu muzułmanów korzystających z azylu w europejskich krajach. Jakby nie było – temat otwartości wobec innych, a zwłaszcza większości imigrantów dotkniętych nieszczęściem biedy i wojny, pozostaje gorzko aktualny, co z pewnością zwiększa atrakcyjność francuskiego musicalu. I wyróżnia go wagą społecznych problemów na tle widowisk, których fabuła ma jedynie stanowić pretekst do zaśpiewania kilku szlagierów i wykonania efektownych układów choreograficznych. Tych, rzecz jasna, w Notre Dame de Paris nie brakuje. Imponują układy breakdance, a zwłaszcza scena, w której wybierany jest karnawałowy król głupców. Ale musical do wizualnych i muzycznych ornamentów się nie ogranicza.

Postaci i relacje

Ważkość i złożoność musicalu nie wyraża się tylko w tym, że Esmeraldę kocha aż trzech mężczyzn – Frollo, kapitan straży Phoebus (Przemysław Zubowicz) oraz Quasimodo (Michał Grobelny), których miłosne komplikacje wychodzą na jaw w najpiękniejszym i najbardziej rozpoznawalnym temacie Belle, znanym m.in. z interpretacji Garou. Autor libretta stworzył postaci i relacje między nimi godne najbardziej ambitnej pod względem psychologicznym i ideowym opery. Może dlatego kompozytor podkreśla na każdym kroku, że Notre Dame de Paris jest właśnie operą.

Żadna postać nie jest oczywista i banalna. Dotyczy to zwłaszcza męskich protagonistów. Najbardziej powikłany jest świat emocji Frolla. Co ciekawe, na prapremierze na widowni zasiadło wiele osób duchownych, śledzących wraz z innymi widzami moralne dylematy paryskiego księdza. Wiele jego zachowań świadczyło o tym, że mamy do czynienia z fanatykiem, który każdego przybysza o podejrzanej konduicie wysłałby najchętniej na stos lub stryczek. Przeczy temu jednak fakt, że gdy kulawy, garbaty Quasimodo był prześladowany jeszcze jako dziecko – został przez archidiakona przygarnięty, zaś katedra stała się dla odmieńca domem, gdzie znalazł też posadę dzwonnika. W miarę rozwoju fabuły wychodzi na jaw fatalna miłość księdza do pięknej Esmeraldy, która zaczęła się od podziwu pięknego tańca Cyganki. Oczywiście, trudno współczuć duchownemu, gdy zachowuje się jak inkwizytor. Kiedy jednak wyjawia swoją miłość, złe czyny tylko uwypuklają cierpienie i sytuację bez wyjścia. Pełne bólu wyznanie księdza o tym, że chce trzymać w swoich rękach Esmeraldę jak hostię, świadczą nie tyle o perwersji i świętokradztwie, co o autentycznych problemach wynikających z celibatu – dla wielu mężczyzn na służbie bożej.

Wolność wygrywa

Quasimodo również frapuje jako postać, zwłaszcza w relacji z archidiakonem. Z jego nieszczęścia emanuje niedające się wytłumaczyć przez żadną teodyceę bezsensowne cierpienie każdego, kto został dotknięty chorobą czy inwalidztwem. Plamondon tak napisał rolę dzwonnika, że chociaż jest człowiekiem świeckim, nosi swój codzienny krzyż z większą pokorą niż niejeden ksiądz. Poświęca też z myślą o innych swoją miłość, zdając sobie sprawę z tego, że Esmeralda zawsze będzie wolała od niego pięknego i dzielnego Phoebusa, któremu zdarzyło się występować w obronie uchodźców.

On też nie jest płaskim playboyem. Serce ma rozdarte pomiędzy uczucie do Esmeraldy i narzeczonej Fleur de Lys (Weronika Walendziak), pragnącej poświęcić dla niego swoje dziewictwo. To rozdarcie skutkuje, podobnie jak u archidiakona, kumulacją złych emocji i czynów. Splot tych wszystkich komplikacji znajduje pointę w geście wolności Quasimodo, który buntuje się przeciwko swojemu dobroczyńcy. Nie zdradzając finału, można powiedzieć, że ofiary nie idą na marne i – jak chciałoby się powiedzieć w duchu osiemnastowiecznego oświecenia – wolność zwycięża.

Podczas prapremiery największe wrażenie zrobił Artur Guza występujący w roli archidiakona. Nie tylko stworzył wielowymiarową postać, ale i znakomicie zinterpretował ją wokalnie. Zawodził, zwłaszcza w pierwszym akcie, Quasimodo, tak jakby brzydota postaci przeniknęła do formy śpiewania. Świetny był za to prowadzący narrację poeta Gringoire (Maciej Podgórzak). Podczas braw to właśnie jego kompozytor wywołał do wykonania wokalnego credo musicalu o wolności. Piękna Maja Gadzińska w roli Esmeraldy chwilami zawodziła, jeśli chodzi o urodę śpiewu. Niewykluczone, że to premierowa trema. Imponujący poza orkiestrą był zespół tancerzy i akrobatów. Ich układy na fasadzie katedry oraz gdy rozkołysali ponad sceną dzwony – imponowały zarówno dynamiką, jak i precyzją. Biletów na Notre Dame de Paris do końca roku już nie ma. A po owacyjnie przyjętej prapremierze – brakować ich będzie pewnie zawsze.

 

Teatr Muzyczny w Gdyni
Notre Dame de Paris
libretto Luc Plamondon
muzyka Riccardo Cocciante
tłumaczenie Piotr Olkusz
piosenki Zbigniew Książek
reżyseria Gilles Maheu
scenografia Christian Rätz
kostiumy Fred Sathal
choreografia Martino Müller
prapremiera polska 9 września 2016

krytyk teatralny i dziennikarz „Rzeczpospolitej”, redaktor „Teatru” w latach 2013 - 2022.